niedziela, 31 lipca 2005

Na dachu pociągu


Opustoszałe, prawie nieoświetlone po zmroku ulice w centrum miasta. Na każdym rogu stoją policjanci – bynajmniej nie po to, by kierować ruchem. Mieszkańcy pośpiesznie się przebiegają wśród zabytkowych domów w stylu kolonialnym. Tak powitało nas miasto Riobamba w środkowym Ekwadorze. Nie znaleźliśmy się tu jednak przypadkiem. Jutro o świcie wsiądziemy do pociągu, by przeżyć zjazd pociągiem z Nariz del Diablo – jedną z największych atrakcji tego andyjskiego kraju.

***

Budowa kolei łączącej dwa największe miasta Ekwadoru – nadmorskie Guayaquil i położone wysoko w górach Quito - zaprzątała w XIX wieku umysły wielu inżynierów. Było to dla nich nie lada wyzwanie. Różnica wysokości między tymi miastami to prawie trzy kilometry. Ale tak naprawdę największy problem stanowiło sforsowanie jedenastokilometrowego odcinka Sibambe – Alausi. Stromizny i przepaście w tym miejscu wydawały się nie do pokonania, aż wreszcie wykorzystano prosty pomysł Ernesta Malinowskiego, który wiele lat wcześniej wybudował kolej andyjską w Peru. Pociąg, wspinając się po stromym zboczu, wjeżdża na specjalne bocznice, łączące tory rozmieszczone na różnych wysokościach góry.
Amerykańscy inżynierowie doprowadzili kolej do Alausi w 1902 roku, po sześciu latach pierwszy pociąg dotarł do stolicy. My odbywamy podróż w przeciwną stronę. Z Riobamba zjedziemy na południe.
Wraz z promieniami wschodzącego słońca ponad piętrowymi domami zaczyna majaczyć ośnieżony wierzchołek Chimborazo. Ten wulkan - najwyższy szczyt w Ekwadorze nie czuje się w tej okolicy osamotniony. po chwili pojawiają się na horyzoncie kolejne wulkany  Na szczęście poranny spokój w mieście zakłócają jedynie turyści z plecakami, a nie erupcje wulkanów. Cudzoziemcy zdążają na nieco opustoszałą stację kolejową, skąd raz na dwa, trzy dni odchodzi pociąg do Alausi. Kasa, gdzie kupujemy bilety to mała szopa znajdująca się wewnątrz zrujnowanego budynku stacji sprzed stu lat. Ostry kontrast do tego widoku stanowią same – bardzo ładnie wydrukowane – bilety okolicznościowe, a zwłaszcza ich cena.
Oczywiście idziemy w ślady wszystkich zagranicznych turystów i nie zaglądamy do wagonów, tylko od razu wdrapujemy się na dach. Czekają tam już na nas zarezerwowane poprzedniego wieczoru poduszki dodające choć odrobinę komfortu naszej wielogodzinnej wojaży na dachu. Nieliczni Ekwadorczycy wsiadają do wagonów, dziwiąc się, co może być pociągającego w niewygodnej jeździe na dachu, skoro to samo widzi się zza szyby. Alternatywą wyłącznie dla turystów jest nieco groteskowa, kolorowo pomalowana, w zamyśle komfortowa ciuchcia. Podróż owym wehikułem, jakby bezpośrednio przeniesionym z Disneylandu, trwa o dwie godziny krócej, a odbywa się ją siedząc w wygodnych fotelach. Czy jednak nie dla ekstremalnych przeżyć zdecydowaliśmy się zobaczyć Nos Diabła?
 

Pociąg rusza, co dla kilku „dachowych” sprzedawców jest sygnałem do rozpoczęcia pracy. Przed naszymi oczami przewijają się paczuszki z bananowymi i patatowymi chipsami, banany w cieście, zapiekane pierożki i nieodzowne loli, czyli lizaki dla dzieci, które mają czekać przy torach na przejazd pociągu i rzucane im słodycze. Sprzedawcy balansują na środku dachu pociągu, z trudem omijając porozkładane poduszki, plecaki i samych turystów. Obnoszą swój towar nieustannie kursując między początkiem, a końcem składu. Maszynista najwidoczniej nie przejmuje się rzeszą turystów na dachu i wędrówkami sprzedawców, a może wręcz przeciwnie – stara się dostarczyć nam intensywnych wrażeń. Pociąg szybko rozwija prędkość, przy której wiatr hula w naszych uszach i wywiewa gdzieś upał poranka. Ale ze spokojem przyjmujemy te uroki jazdy na dachu – w końcu sami tego chcieliśmy. Monotonię podróży przerywają dopiero dzieci, które podbiegają do torów, gdy tylko zobaczą z daleka nasz pociąg. Są to zwykle maluchy – cztero-, pięciolatki, które jeszcze nie muszą być w tym czasie w szkole. Zwracają w stronę pociągu umorusane buzie i ręce i krzyczą pierwsze angielskie słowo, jakie poznały: - Loli, loli!!! Cały pociąg wyciąga pochowane smakołyki - bombony oraz oczywiście loli i zaczyna się nieformalny konkurs pod tytułem „kto rzuci celniej i bliżej dziecka”. Zadanie to nie jest wcale łatwe, zważając na to, że pociąg jedzie z prędkością 30km/h a maluchy nie fatygują się bliżej jak na 10 metrów od torów.

Pierwszy dłuższy postój wypada w Guamote, gdzie właśnie odbywa się fiesta. Miasteczko pełne jest Indian w kolorowych ponczach, chustkach, kapeluszach. Na dachach powiewają flagi w kolorach tęczy. To symbol andyjskich Indian. Jego pochodzenie tłumaczy się w Ekwadorze złączeniem różnych wspólnot indiańskich, które przedstawionych przez poszczególne kolory, w jeden ruch polityczny. Jednak najprawdopodobniej jest to symbol starszy niż jakiekolwiek partie polityczne; nie wykluczone, że to jeszcze artefakt z epoki Inków. Podobne flagi powiewają między innymi w peruwiańskim Cuzco i w miejscowościach boliwijskich, choć ich znaczenie tłumaczy się tam inaczej niż w Ekwadorze.
Indianie zebrani na stacji bacznie przyglądają się turystom, a turyści z nie mniejszym zainteresowaniem Indianom, bo mają na co patrzeć. Dzieciaki na szkolne mundurki narzuciły obowiązkowe poncha – przeważnie wzorzyste w jaskrawych, nasyconych kolorach, tak charakterystycznych dla estetyki tutejszych Indian. Dzieci, które nie chodzą do szkoły miały możliwość przywdziać strój w pełni tradycyjny. Czerwonym poncho towarzyszą granatowe bądź zielone spódnice, a stroju dopełnia obowiązkowy męski kapelusz. Te typowe stroje ludowe nie są bynajmniej dziełem rąk ich właścicieli. Indianie zaopatrują się w nie w specjalnych sklepach, gdzie w równych rządkach wiszą szale, poncha, szerokie wełniane spódnice i koszule. Ceny owych części garderoby są, jak na dochody tutejszej ludności, astronomiczne. Dlatego też większość Indianek posiada jedną bądź dwie spódnice, w których chodzi bez przerwy. Dopełnienie tradycyjnego stroju stanowią okazałe złote kolczyki, ozdoba również droga.


Żywe kolory strojów Indian to jedynie część feerii barw w Guamote. Wszystkie domy centrum miejscowości, które bezsprzecznie stanowi dworzec kolejowy, są pomalowane w odważne zestawienia kolorystyczne. Drewniano-gliniane konstrukcje w stylu kolonialnym przyciągają wzrok krwistą czerwienią, seledynem i granatem. Jakże różnią się te budynki od większości domków widzianych przez nas w dalszej części podróży. Małe chatki z cegły adobe, zwykle nie otynkowane, swymi ziemistymi barwami nie wyróżniają się znacznie z otoczenia.
Kolejny etap naszej niezbyt spiesznej podróży biegnie przez tereny pustynno-bezludne. Pamiątką po tym odcinku są nasze mocno przykurzone ubrania. Przestajemy się jednak dziwić, że tutejsze dzieci są tak umorusane. Kaktusy i agawy to jedyne formy życia, które widzimy przez te kilkadziesiąt minut, zanim nie przebijemy się ciasnym wąwozem do zupełnie odmiennej scenerii.
Teraz pociąg sunie wśród pól zawieszonych wysoko nad naszymi głowami. Jesteśmy coraz bliżej gwałtownego spotkania Andów z dolinami u ich podnóża – coraz bliżej Nosu Diabła. Dlatego często mamy okazję oglądać duże różnice wysokości, strome zbocza wcinają się w głębokie doliny, pełne strzelistych eukaliptusów, a podróż torami przyklejonymi do stoku daje przedsmak emocji, które czekają na nas na ostatnim etapie przejażdżki. Szachownica pól tnie wzgórza na kolorowe plastry. Kilka odcieni zieleni, brązów i żółci – wszystko mieści się na jednym wzniesieniu, ponieważ tutejsze poletka są niewielkie i okupują każdy wolny kawałek – od podnóża aż do szczytu.

***



Ostatni przystanek przed diabelskim zjazdem to miasteczko Alausi. Podczas krótkiego postoju do pociągu dołącza się bardzo wielu turystów zagranicznych. Wsiada również grupa studentek turystyki – są jedynymi Ekwadorczykami na dachu pociągu. Dla nich jest to wycieczka „szkoleniowa”. Gdy pociąg rusza dziewczęta przez cały czas notują własne spostrzeżenia oraz informacje, które wykłada im usadowiona na poduszce pani profesor. Dzięki takiemu sąsiedztwu mamy darmowego, wykwalifikowanego przewodnika.
Od stacji w Alausi nasza podróż nabiera rumieńców. Nie bez powodu ten odcinek torów budowniczy linii uważali za najtrudniejszy, a motorniczy i pasażerowie za najniebezpieczniejszy. Pociąg rozpędza się zjeżdżając w dół doliny, a ostre zakręty mijamy zdecydowanie zbyt szybko. W żołądku zaczynają pojawiać się motylki, które mnożą się, gdy odważamy się wychylić za barierkę na skraju dachu. Pociąg ledwo mieści się na wąskiej półce wykopanej w ścianie zbocza! Tuż pod jego kołami otwiera się długa droga, jaką musi przebyć nasz wzrok by zajrzeć w głąb doliny. A tory trzeszczą i popiskują pod naporem kilkuset ton naszego pojazdu. Nic dziwnego. Gdy mamy szansę przyjrzeć się im z bliska okazuje się, że podkłady to zwykłe gałęzie i popróchniałe deski. Cud, że wytrzymują kilkanaście razy w tygodniu takie obciążenie. Nitki torów przecinają Nos Diabła na kilku poziomach – ułożone nad sobą jak kolejne warstwy piętrowego tortu. Będąc na najwyższym „piętrze” można zobaczyć kolejne tory leżące kilkadziesiąt metrów niżej, z dołu zaś skała wygląda jak przeorana na różnych wysokościach. Tylko w ten sposób inżynierowie mogli pokonać ten diabelski podjazd. Pociąg pokonując zygzaki, wjeżdża na bocznicę, by następnie zjechać już tyłem na niższy poziom torów. Tym samym nasz wagon znajduje się raz na początku, raz na końcu składu.
 




W Sibambe pociąg zatrzymuje się po fascynującym zjeździe. Tu ukazuje się nam w całej okazałości górujący nad doliną Nos Diabła – wielki, trochę orli. W ciągu godziny pokonaliśmy jedenaście kilometrów i znajdujemy się teraz prawie tysiąc metrów poniżej Alausi. Pod nami zaczynają się już tereny tropikalne. Świadczą o tym kłębiaste, białe chmury zbierające się u stóp doliny rzeki Chanchan, poniżej Sibambe. Nie czuje się już tu w tej małej mieścinie andyjskiego suchego powietrza. Panuje tu upał, a wilgotność powietrza też znacznie się zwiększyła. Nasz postój trwa kilkanaście minut. W Sibambe nic nie przyciąga naszej uwagi. Znajdują się tu tylko ruiny stacji kolejowej i kilku zabudowań, a także groby robotników, którzy zginęli przy budowie tego najniebezpieczniejszego odcinka kolei transandyjskiej.
 
Dalej niestety nie pojedziemy pociągiem. W latach osiemdziesiątych El Nino zniszczył niemal doszczętnie sieć kolejową w Ekwadorze. Odcinek z Riobamba do Sibambe to tylko szczątek dumnej kolei przez Andy. Czeka nas jeszcze powrót tą samą drogą do Alausi ...

 Powyższy tekst po skróceniu i redakcji został wydrukowany pod tytułem "Po diabelskim nosie" 12 listopada 2005 roku, w 45 numerze "Turystyki", sobotniego dodatku do Gazety Wyborczej.


sobota, 30 lipca 2005

Podróż życia cz.1 - Ekwador

Serią obrazów postanowiliśmy wspomnieć podróż, którą co prawda odbyliśmy jeszcze bez dzieci, jeszcze przed startem bloga, ale nie może być pominięta. Nie była to pierwsza wspólna wyprawa, ale jednak wyjątkowy początek tego, co obecnie możecie śledzić na blogu. Była to nasza podróż poślubna, podróż rozpoczynająca nowy etap, półtoramiesięczna podróż życia. 

Na pierwszy ogień - Ekwador.
Równik
Przejazd na Nariz del Diablo - trasą kolejową między Riobamba a Sibambe, pokonującą na krótkim dystansie ogromną różnicę wysokości. Przeżycie opisaliśmy w poście Na dachu pociągu




Na targu



Świnka morska - miejscowy przysmak

Katedra w Cuenca

Pracownia kowala. Krzyże ustawiane na dachach domów




Park narodowy Cajas:




Quito: