wtorek, 18 lipca 2006

Ostatnia podróż

Kolejny wpis sprzed założenia bloga.

Warmiński Reszel niesłusznie zasłynął głównie spaleniem ostatniej europejskiej czarownicy (w czasach Napoleona!). My mamy stąd zupełnie inne wspomnienia. Już z daleka zza szyb PKS'u rzuciły nam się w oczy strzeliste wieże jego zabytkowych gmachów, dominujące nad całą pagórkowatą okolicą z powodu położenia miasta na niewysokim, choć stromym wzgórzu. Gdy byliśmy na miejscu, zobaczyliśmy zamek, przerobiony częściowo na luterański zbór; kościół farny w najwyższą w pobliżu wieżą, na którą prowadzą drewniane, strasznie skrzypiące schody, a podczas wspinaczki kręci się w głowie; klasycystyczny ratusz; jezuickie kolegium, a także masywny most gotycki, prowadzący na sąsiednie wzgórze. Ale to nie koniec atrakcji, bo u stóp miasta, wzdłuż strumienia rozciąga się przyjemny park, którym spacerując można się okrężną drogą dostać do innej części miasteczka. Co równie ważne, na niewielkiej, reszelskiej starówce nie ma ani jednego bloku, gdyż zachowała się w całości średniowieczna tkanka miasta.




Z Reszla do Świętej Lipki - najważniejszego sanktuarium maryjnego w północnej Polsce - jechaliśmy kolejnym autobusem wzdłuż kilkukilometrowego traktu wysadzanego drzewami, wśród których do tej pory przetrwały osiemnastowieczne kapliczki. Gdy dotarliśmy na miejsce, mieliśmy jeszcze czas na przechadzkę do pobliskiego jeziora - Święta Lipka położona jest między dwoma akwenami wodnymi - przecież już tuż, tuż są Mazury, dokąd ruszamy po porannej mszy.


Wilczy Szaniec koło Kętrzyna zdziwił nas swym kompletnie niewykorzystanym potencjałem i dużą liczbą zagranicznych turystów, dla których (dla nas zresztą też) nie przygotowano nic więcej ponad spacer wśród olbrzymich schronów. Zwiedzanie mokrych bunkrów bądź wchodzenie na ich szczyty zarezerwowane jest tylko dla tych najodważniejszych ...


Na końcu tej trzydniowej wycieczki spędziliśmy aktywny dzień w Giżycku. Najpierw pływaliśmy rowerem wodnym (sic!) po jeziorze Kisajno, a potem kajakiem po Niegocinie, rozmyślając, że to pewnie nasza ostatnia podróż, bo teraz przez następne lata będą nas czekać wyłącznie pieluchy, smoczki itd.


Wkrótce mieliśmy się jednak przekonać, że ta ostatnia podróż, okazała się tylko ostatnią wycieczką po Polsce bez samochodu ...

piątek, 14 kwietnia 2006

Kosmici w kraju błękitu, bieli i żółci

Na tunezyjskim wyjeździe ALL INCLUSIVE poczuliśmy się jakbyśmy przybyli tu z zupełnie innej galaktyki. I nie chodzi mi o arabską egzotykę. Raczej o współtowarzyszy podróży.
W autobusie wiozącym naszą wycieczkę z lotniska do hotelu usłyszeliśmy bowiem pogadankę rezydentki, jak się mamy zachowywać i co nas może spotkać podczas tego tygodnia. Że najlepiej nie jeść poza hotelem, bo możemy się ciężko pochorować, żeby nie zostawiać cennych rzeczy w pokojach, bo obsługa hotelowa ukradnie nawet majtki, no i oczywiście, aby nie robić zakupów w suku, tylko w państwowym domu towarowym. Nasi współpasażerowie potakiwali głowami, po takich ostrzeżeniach pewnie udali się na medynę w Sousse piątego dnia wyjazdu ...




 

Z naszymi współtowarzyszami spotykaliśmy się potem wyłącznie przelotnie, gdyż każdego dnia gnało nas w inny zakątek tego niewielkiego kraju. Już chwilę po zakwaterowaniu, nie chcą tracić czasu, zaczęliśmy zwiedzanie medyny w Sousse, a kolejne dni (zamiast smażyć się nad basenem) spędzaliśmy w pociągach i busikach wożących nas do największych tunezyjskich atrakcji.



Mogliśmy poczuć się jak gladiatorzy na arenie olbrzymiego amfiteatru w El-Dżem, jak Dydona wypatrująca Eneasza w Kartaginie, jak marabuci w ufortyfikowanych klasztorach w Sousse i Monastirze, jak Sindbad w sukach Tunisu i Kairouan, czy jak rzymscy patrycjusze w niesamowitych muzeach mozaik. Nie wszędzie dane nam było jednak dojechać samodzielnie. Postanowiliśmy więc skorzystać z oferty naszego operatora. Gdy zapytaliśmy o wycieczkę do Douggi, nasza rezydentka była mocno zdziwiona. Powiedziała, że od wielu miesięcy nikt o nią nie pytał, więc wątpiła, czy znajdzie się wystarczająca liczba chętnych ... Oczywiście miała rację, więc następny dzień spędziliśmy na pustej plaży (goście hotelowi preferowali baseny) i dzięki temu daliśmy się przez miejscowych naganiaczy namówić na przejażdżkę na wielbłądach po pustyni, która okazała się gajem oliwnym, ale chociaż wielbłądy były prawdziwe ...





Co skłoniło nas zatem do takiej formy podróży?
W trakcie wyjazdu Juście wyskoczył brzuszek i nie dało się dłużej ukrywać, że podróżujemy we trójkę ...