poniedziałek, 30 kwietnia 2007

Zapatystland

Dla Julii info. Dziś buszując po indiańskich artesaniach kupiliśmy Ci ponczo, oryginalne, mam nadzieję, że nie za bardzo....

Byliśmy dziś w małej wiosce w okolicy San Cristobal de Las Casas, gdzie w miejscowym kościele, a raczej budynku kościelnym wypełnionym kapliczkami świętych Indianie odprawiają półpogańskie obrzędy. W kościele brak tabernakulum czy innych katolickich atrybutów, jest za to igliwie na podłodze, na którym całymi rodzinami rozsiadają się Indianie, stawiają różnorakie świeczki, ustawiając je w wymyślne konstrukcje, jedzą i śpiewają modły. Za zrobienie zdjęcia można dostać w mordę, więc nie go zrobiliśmy. Za zdjęcia na pobliskim targu zostałam obrzucona kapslami.

Mam jeszcze jedno nowe doznanie. Moja natura etnografa starła się dziś z naturą matczyną. Gdy jechaliśmy collectivo do owej wioski siedziałam obok dwóch Indianek z dwójką dzieci. Nie mam nic przeciwko Indiankom i ich dzieciom, wręcz przeciwnie. Jako etnograf darzę je sympatią, a nawet trochę mnie fascynują, ale cieszyłam się, ze Franito siedział z przodu z Pitą, bo dzieciątka indiańskie były przeraźliwie brudne i miały ślady ospy na twarzy. No więc Franka bym przy nich nie posadziła. Niech zapoznaje się z bliska z innością, jak będzie nieco starszy.

Czy nasz synek coś będzie miał z tej podróży? Oczywiście, dostał dziś w prezencie zapatystę na filcowym koniu i grzechotkę z tykwy. No i jeszcze kolorowe portki.

Poza tym staliśmy się od wczoraj obiektem do zdjęć. Miejscowi robią nam je z ukrycia, tak jak ja Indiankom. Ciekawi jesteśmy zarówno dla tubylców, jak i innych turystów.

a zdjęcia stąd nie wiem, czy będą kiedykolwiek, bo tutejszy inter to jakiś żółw.

sobota, 28 kwietnia 2007

Oaxaca czytaj Łahaka

W Oaxace też deszcz i zamieszki. Przynajmniej zagrożenie zamieszkami, bo na ulicy stała cała chmara policjantów uzbrojonych w gaz łzawiący, pały, bron długą (nie dla wszystkich starczyło pałek, niektórzy mieli kije).


Zadziwia nas tutejsza zdolność do oszczędzania i samozaparcie. Cieszyliśmy się, że mamy tylko jedno dziecko w podróży, bo obok nas jechali dziś w autobusie (5 godzin, droga przez góry) Meksykanie z trójką maluchów na kolanach. Spotkaliśmy dziś Rosjanina, który mieszka tu od lat, ale oczywiście chciał pogadać po swojemu i pogadał co nieco.




Jak widać, dwie godziny rano i wieczorem oglądaliśmy kolonialne miasta, jeszcze nie mamy dość.

Kto jest dobry z botaniki, to niech nas oświeci co do tutejszych roślinek, bo my rozpoznaliśmy tylko agawy, a rodzajów kaktusów jest tu wiele.

Franek mimo uzbrojenia w daszek, parasol do wózka, silny krem, zdołał opalić sobie poliki. Poza tym jak zwykle wesoły. Chyba nie zauważył, że zmienił kontynent.

piątek, 27 kwietnia 2007

Piramidalnie

Wczoraj - Piramida Słońca - trzecia największa na świecie.



Dzisiaj - Tenacapa w Cholula - druga największa na świecie.


Jutro ... Piramida Cheopsa. Pita - wniebowzięty piramidomaniak.

Franito znosi to wszystko z mniejszym lub większym spokojem, nieco pojękuje czasem, ale nie więcej niż w domu. Generalnie zajmuje się tutaj podrywaniem wszystkiego co się rusza. Idzie mu świetnie. Wszyscy są nim zachwyceni. Na wczorajszym śniadaniu został dosłownie porwany przez panie obsługujące, których było jak zwykle za dużo. Zniknął nam z oczu, zwiedził sobie zaplecze, zobaczył z bliska, czym nas trują i wrócił zupełnie innym wejściem i na rękach innej pani. Nie wiem, czym wzbudza taki zachwyt. Chyba jest po prostu inny niż tutejsze dzieci. Dzisiaj podczas obiadu przygrywali nam do tortilli dwaj mariachi. Tak Frankowi się spodobali, że wygrywał im rytm na swojej ulubionej butelce. Tak tym rozczulił ojca, że na chwilę zapomniał o swoim wrodzonym, skąpstwie i hojnie ich wynagrodził.


Teraz jesteśmy w pięknym mieście Puebla. Będziemy tu niestety za krótko, bo ważniejsza była piramida :P (to do Pity). Jutro Oaxaca.
Śpimy w różnych hotelikach. Raczej przyjemnych. Nasz wczorajszy pokój w Meksyku był niesamowity - wielgaśny. Większy niż nasze mieszkanie i 3x wyższy.
Jadamy wszystko, no i niestety wszystko jest ostre piekielnie. Próbowaliśmy już słynnego mole poblano - pikantnego sosu z czekolada. Myślałam, że jako że to czekolada to będzie raczej słodki, ale nic z tego.... na ostry smak pomaga chleb i piwo.
No i nareszcie jesteśmy znów w świecie, gdzie pół litra soku świeżo wyciśniętego z pomarańczy kosztuje dolara...

PS. Donosimy, że współczynnik spowolnienia podróży z powodu Franka wynosi 1,5.

środa, 25 kwietnia 2007

Muzeum w mieście Meksyk

Kolejny dzień deszczu. Na szczęście spędziliśmy go w muzeum. Ale za to w jakim muzeum!
Na razie ja opowiem o ekspozycji etnograficznej, bo Pita nie czuje się jeszcze gotowy, by odpowiednio przekazać, co przedstawiała ekspozycja archeologiczna.


Ta etnograficzna to na podobnym poziomie co obecna nowa w naszym, warszawskim muzeum. Tyle, że ta powstała 40 lat temu:) No i ma dodatkowo mnóstwo filmów nawet całkiem ciekawych. I jest świetnie sprzężona z wystawą archeologiczną - na dole archeologia z danego regionu, na górze etnografia.


Kamień Słońca Azteków okazał się być podestem do walk wojowników przeznaczonych na ofiarę. Duże wrażenie zrobiły też na mnie (Pita) posągi z Tuli, freski z Teotihuacan, no i majański grobowiec. Niestety całe złoto już dawno pokradli Hiszpanie.
Większe wrażenie zrobiły na mnie oznaczenia metra. Pod wielkim rysunkiem symbolizujacym poszczególną stację metra (Montezuma - pioropusz, Chapultepec - konik polny, Isabel - karawela itp) znajdują się maluteńkie napisy. A na każdej stacji taki sam symbol obok napisu.

A no i jeszcze widzieliśmy Voladores. Ładne to.

Nudny ten nasz blog na razie, ale to dlatego, ze jesteśmy śpiący, jeszcze nie przestawieni na ten czas. Dziś popełniliśmy błąd i zasnęliśmy o 18.00 (czyli tak jak w domu) no i teraz jest dla nas środek nocy. Biedne, zaśnięte ciałko Franka zwisa bez sił z rąk Pity. Ale on też miał dziś dużo wrażeń. Pierwszy raz w życiu jechał metrem. I to w Mexico City!

Donosimy, że kompletnie brak tu europejskich rysów twarzy na ulicy. Sami Indianie lub Metysi - ale tacy mocno indiańscy.

Dziś w mieście zamieszki tak na dodatek. Od rana kordony policji ubranej jak rycerze średniowieczni na bitwę okupowały ulice przy Zocalo. Czy doszło do starcia nie wiemy.

wtorek, 24 kwietnia 2007

Nareszcie Mexico!

Jesteśmy, u nas 20.15, Ciudad de Mexico powitało nas burzą z piorunami i strugami deszczu.
Franco miał więcej siły niż my, ale i tak już padł.
Miasto jest ogrooooomne i tak jak w Azji jest tu na każdym kroku za dużo ludzi. W dużej co prawda aptece obsługujących pań było kilkanaście.
To, co mi się podoba to sygnalizacja pokazująca, ile jeszcze sekund będzie zielone światło. A na czerwonych światłach panowie buchający ogniem dla rozrywki kierowców.

Pity nic nie rusza. Idziemy spać, bo padamy na twarz.

niedziela, 22 kwietnia 2007

Mały travelito

Ruszamy o 5:13.
30 kg w plecakach + 1 wózek.
3 ludzi w tym jeden malutki siedmiomiesięczniak.
Kilkanaście tysięcy km do przebycia. Kto wie ile?
Kto znajdzie odpowiedź na to pytanie to może coś dostanie....