wtorek, 15 kwietnia 2008

718 m.n.p.m.

Z wielką nieśmiałością szykowaliśmy się do swojego pierwszego, górskiego trekkingu z jednym dzieckiem w nosidełku, a drugim - w brzuchu. Za cel, który zdawał się być na miarę naszych możliwości, wybraliśmy Ślężę. Po długich rozmyślaniach, z której strony podchodzić (i czy nie rozłożyć wycieczki na dwa dni z nocowaniem w schronisku), wreszcie zdecydowałem się na szlak od strony przełęczy Tąpadła, gdzie można zaparkować samochodem. Taka opcja pozwalała na kilkugodzinną "wspinaczkę", więc na wycieczkę ruszyliśmy dopiero po obiedzie. I to dość niespiesznie. Często zatrzymywaliśmy się na pustej drodze, by chłonąć widoki majestatycznego górzyska wyrastającego z horyzontu, obserwowaliśmy stadko sarenek śmigające po łąkach, zarezerwowaliśmy sobie nocleg ...


Było więc już koło piętnastej, gdy ruszyliśmy. Wysokość jaką mieliśmy pokonać - 330 metrów - nie przerażała, tym bardziej, że (niespodziewanie dla nas) na szczyt prowadziła brukowa droga, którą zmierzały samochody zaopatrujące schronisko PTTK. Po krótkim spacerze zdobyliśmy wierzchołek. Co prawda Franio o własnych siłach pokonał tylko schody prowadzące do schroniska, ale ostatecznie nic nie stoi na przeszkodzie, by mu zaliczyć pierwszy szczyt z Korony Gór Polskich.


Na górze zrobiliśmy to, co każdy ślężański zdobywca: obejrzeliśmy prasłowiańskiego niedźwiedzia, kościół; wypatrywaliśmy nieodległych gór Sowich, popijając herbatę. Nikt nam nie przeszkadzał, spotkaliśmy bowiem pojedyncze osoby. I nic nie zapowiadało mrożących krew w żyłach przygód, które zaczęły się w drodze powrotnej. Bo ośmieleni łatwością wejścia, postanowiliśmy utrudnić sobie zejście i wracać do auta okrężną drogą przez skałki, po kamieniach. Szliśmy w miarę szybko, bo zachód słońca się zbliżał, gdy nagle dostrzegliśmy, że nasz Francik, siedząc w nosidle zgubił buta i palce ma zlodowaciałe. Cóż było robić? Pędem do góry i rozglądać się za obuwiem, wszak to dopiero początek wyjazdu. Po piętnastu minutach - pod samym szczytem - dostrzeżono zgubę. Potem już tylko zbieganie i walka z czasem. Kto dotrze pierwszy na dół, my czy słońce? Pełni nerwów, czy trafimy we właściwe miejsce, bo musieliśmy w pewnym momencie zboczyć ze szlaku, a mapy nie mieliśmy (czołówki oczywiście też nie); z duszą na ramieniu; przerażeni perspektywą noclegu w lesie - dzikim jak z baśni braci Grimm; potykaliśmy się o własne nogi ...
Na szczęście sturlaliśmy się sprawnie, orientowaliśmy się dobrze i gdy zapadły ciemności wsiadaliśmy już do samochodu.



Tyle wrażeń, a to zaledwie jedno popołudnie z naszego ośmiodniowego pobytu na Dolnym Śląsku.

Brak komentarzy: