środa, 13 maja 2009

Natura vs Kultura

Oczywiście, ze już wróciliśmy. I to dawno. No ale wiadomo - w ciągu dnia to matki czasu nie mają, a jak mają to go wykorzystują na relaks, a nie na pisanie bloga. Wieczorem zaś trzeba poświęcić cenne godziny na romanse z mężem, niebezpieczne w dzień prasowanie, przekopać się przez nowe ofery na Allegro i nowe posty na forum.

Ale czas na relację też wyłuskałam :)
Wyjazd w skali 1-10 (opcja dla Polski) oceniam na 6/7. Pełen punkt w ocenie oderwały chmary komarów, które rzuciły się na nas jak na świeże mięso, beztrosko wkraczające na ich teren.
Fran wrócił z twarzą poznaczoną ukąszeniami - jak po ospie. Chmary komarów
udokumentowałam

Info na które wszyscy czekają - nie nie spotkaliśmy Palikota. Ale i tak spore tłumy zwiedzające Kozłówkę w piątek 1 maja sprawiły, że wnętrz pałacu nie obejrzeliśmy. Z zewnątrz natomiast prezentował się tak

Większość wyjazdu upłynęła nam pod hasłem "natura versus kultura". Spacerując po kładkach szlaków Poleskiego Parku Narodowego dyskutowaliśmy jak to człowiek najpierw "uprawia" krajobraz, potem go porzuca, pozwala mu zarosnąć nieco, a następnie stwierdza, że to świetne, dzikie i naturalne miejsce, doskonałe na park narodowy. Nie zrozumcie mnie źle. To w żadnym razie nie jest krytyka! W końcu prawdopodobnie dżungla amazońska przeszła ten sam proces, a to przecie najdziksza dzikość na świecie i kwintesencja triumfu natury! Z PPN jest podobnie. To pozostałość stawów, "uprawnych" bagienek i jezior. Czasem trzeba by się cofnąć do XVIII czy XIXw by zobaczyć owego bagiennego rolnika, ale on tam był! Nasze mieszczuchowe umysły zafascynowała gąbczastość bagien. Druga niecodzienna rzecz - dziwne uczucie jakie daje wkraczanie na ten podmokły teren po kładce. Tak jakby nas tam do końca nie było, tylko spacerujemy nad i obok.







Mój mąż ma niezwykłą umiejętość wyszukiwania miejsc nikomu nie znanych, albo prawie nikomu, a na pewno nie mi. Zazwyczaj okazują się one być albo mega niewypałem (jak na tym wyjeździe wieża gdzieśtam, której nawet nie uwieczniliśmy na zdjęciach) albo super atrakcją, jak zamek w miejscowości Krupe, który niniejszym prezentuję.




Mimo, że często narzekam na te ukryte atrakcje, to w sumie jestem Picie wdzięczna. Bez mego prywatnego kaowca zwiedzałabym sztampowo i wielu miejsc bym w ogóle nie poznała. Zresztą na tym wyjeździe sztampowo też było - Lublin i Kaplica Św. Trójcy na przykład. Ale nie żałujemy. Dzieci szczęśliwe i pięknie udokumentowane :) Czasem Pita musiał nosić oboje na raz (jedno w nosidełku na stelażu, drugie w chuście), ale robił to chętnie w ramach wyrabiania kondycji przed męskim wyjazdem w góry. Na koniec nasze sielankowe maluchy. W tle jeden z hajlajtów naszej wycieczki - pałac Potockich w Radzyniu Podlaskim.