sobota, 14 listopada 2009

Wolny jak tygrys

A więc tak. Strasznie jesteśmy tu nieogarnięci, albo też taki jest ten kraj. Zawsze myślałem, że park z tygrysami - do którego mieliśmy jechać - Ranthambore National Park jest na kompletnym uboczu, będzie wielki problem, żeby się tam dostać i w ogóle. A okazało się, że wszystkie pociągi z Agry do Jaipuru zamiast jechać najkrótszą możliwą trasą, jeżdżą kompletnie naokoło przez wrota do krainy tygrysa. Co mieliśmy więc zrobić? Wysiedliśmy w połowie trasy z naszej ekstra super pierwszej klasy sypialnego pociągu, w nadziei ujrzenia tygrysów. Ale tam niespodzianka - strugi deszczu, zimno, wszyscy w zimowych czapkach, zmarznięci i zdezorientowani. Safari po parku (jeepem) załatwiliśmy sobie przez hotel (a ich commision był wysokości ceny biletów na 3 godzinną jazdę po dżungli) i spokojnie przespaliśmy całe deszczowe popołudnie. Na tygrysy wybraliśmy się za to prawie jak na polowanie - skoro świt. Franek był podekscytowany, choć z drugiej strony trochę się bał. Czy było czego, nie wiem. Nasz jeep nie miał żadnych krat, po parku chodzili strażnicy parkowi tylko z kijami. Ale żeby nie było, ktoś podobno widzi tam tygrysy (my jak się już pewnie domyślacie tygrysa nie ujrzeliśmy). Widzieliśmy natomiast wiele zwierząt stanowiących pożywienia dla tygrysa (antylopy, jelenie), ptaków sporo (w tym dziko żyjące pawie, co stanowiło ciekawy widok), małpy, krewniaka tygrysa czyli leoparda, a na koniec ślad stopy tygrysa.

Na poniższym zdjęciu leopard idzie trawersem skały. Mimo że go na żywo widziałem, jak się poruszał nijak nie mogę go znaleźć na fotografii. Jak nasz przewodnik wypatrzył go z takiej odległości z pędzącego jeepa, będzie dla mnie na zawsze zagadką.


Sam park nie jest zbyt duży, a mieszka w nim dwadzieścia kilka tygrysów. Podzielony jest na 5 stref, do których wjeżdża każdego dnia określona (pewnie i tak zbyt duża) liczba jeepów i otwartych ciężarówek. Każda z tych stref okrąża ogromne wzgórze skalne, na którym rozlokował się Fort Ranthambore, u którego podnóża tutejszy maharadża urządzał polowania. Niby w parku miała być dżungla, ale raczej to zarośla z wyrastającymi od czasu do czasu niesamowitymi drzewami. Jeep (oczywiście on najbardziej podobał się Frankowi) raz piął się cicho po skale, raz przejeżdżał przez wyschnięty potok, ale tygrysy (zmokłe poprzedniego dnia) albo schowały się do innych stref, albo do swoich jaski, albo chciały nam zrobić na złość. Najbardziej z faktu nieujrzenia tygrysa nieukontentowana była Justa, Fran skwitował "szkoda, że nie widzieliśmy tygrysa" i skupiał się na pozytywach: jeepie bez dachu, innych zwierzętach. W dodatku nasz synek chyba zrozumiał ideę wolności - tygrys na wolności mógł się nam pokazać lub nie, to był jego wybóor - nie nasz. Po trzech godzinach safari czyli o 10 strasznie niewyspani, ale bardziej lub mniej szczęśliwi wróciliśmy do hotelu, by wyruszyć w dalszą podróż. Tym razem naprawdę do Jaipuru.




1 komentarz:

Huka pisze...

I cała tajemnica Indii rozwiązana. Oni widzą to, czego nikt nie widzi :). I zarabiają na tym :). A ślady, cóż, zawsze dodają wiarygodności, czyje by one nie były i jak by się tam nie znalazły :).