środa, 26 maja 2010

Atrakcje z innej epoki

Chociaż (tfu, tfu) deszczowe weekendy już za nami, opowiem jak spędziliśmy jeden z takichże, a konkretniej przedostatni. Zimna i ponura sobota nie zachęcała do atrakcji w plenerze, ale chłopcy byli uparci. Franek zaopatrzył się w cały dostępny w jego zbrojowni rynsztunek - miecz, tarczę, hełm oraz pancerz i ruszyliśmy "Ku Grunwaldowi".





Dotarliśmy w samą porę, bo oto zaczynała się bitwa. Polacy prezentowali chorągwie, a Krzyżacy nieśli dwa nagie miecze. Co prawda niewiele słyszeliśmy z dyskusji z Jagiełłą, bo wcześniej skutecznie ogłuszono nas strzałami armatnimi, ale historia to znana, więc rozwój akcji nas nie zaskoczył. Po inscenizacji rozochocony Franek sprowokował do walki rywala swej kategorii wagowej. Obaj mieli dużo satysfakcji z potyczki i co najważniejsze każdy z nich czuł się zwycięzcą :)


Następnego dnia, równie deszczowego co poprzedni, postanowiliśmy odświeżyć dzieciakom prehistorię. Wybraliśmy się do Muzeum Ewolucji. Kusiły nas tam wielkie szkielety, które okazały się jednak nie takie wielkie. Ale Franek z radością rozpoznał szkielet swego gumowego dinozaura z Bałtowa. Dzieci fascynowały nawet wypchane truchła zwierząt, które na nas robiły dość smętne wrażenie. Muzeum zdecydowanie należy do obiektów z zeszłej epoki, jedynym elementem aktywizującym zwiedzających były tabliczki z odlewami tropów zwierząt, które można było próbować rozpoznać. Hm, może jeszcze akwarium z żywymi piraniami uznałabym za eksponat niestandardowy. Muzeum Ewolucji daje jednak dzieciakom szansę stanięcia twarzą w twarz z rysiem, pancernikiem, dziobakiem, pelikanem i innymi płochliwymi zwierzętami. Na deszczowy dzień atrakcja jak znalazł.


wtorek, 11 maja 2010

Jak Łysica i Łysiec rozłączeni


Oto relacja z ostatniego dnia wyjazdu.
Pierwszy szczyt z Korony Polski Róża zdobyła (cóż, że niesiona prawie cały czas w nosidle), wszak niektórzy w ten sposób idą w Himalaje, a i dziećmi nie są. A było to tak.

Najpierw Franio musiał dostać choroby wysokogórskiej, bo jak tylko zobaczył góry rozbolał go brzuszek, co skutecznie uniemożliwiło mu sforsowanie stromej ścieżki w gęstym lesie. Ale za to mógł sobie smacznie drzemać w nosidełku. Nie ominęły go niesamowite widoki, bo takich przy wejściu na Łysicę nie ma. Nawet gołoborze to zbyt mała przecinka, by zobaczyć coś więcej niż chmury nad jodłami. Róża pewnie nie zajarzyła, że wspięła się na wierzchołek, bo niczym się on nie wyróżniał spośród innych punktów na grani. Gdyby nie to że mieliśmy oboje z Just nasze słodkie ciężary na plecach, wycieczka niczym by się nie różniła od wyprawy na roztoczańskie wzgórza :0.




Natomiast druga wycieczka z tego dnia urzekła nas i gołoborzem i opactwem. Może Święty Krzyż to nie Monte Cassino, może to nie ta skala, nie ta groza miejsca, ale i tak z daleka zabudowania klasztorne prezentują się imponująco, a i z bliska trudno odmówić im szczególnego piękna i niedostępności. Oczywiście widok jest spsuty przez wieżę telewizyjną, ale to ona też ułatwia znalezienie samego szczytu i wypatrzenie klasztoru zawieszonego wśród chmur. Gołoborze na Łyścu (Łysej Górze) przystosowano do najazdu turystów, którzy mogą je podziwiać, stojąc na ogromnej metalowej platformie widokowej. Akurat jak tam byliśmy rozeszły się mgły, zaświeciło słońce, więc widok na okolicę zrekompensował nam wcześniejsze pochmurne dni.



Tak więc na koniec połączyliśmy jednego dnia Łysicę oraz Łyśca i bez problemów wróciliśmy do domu, gdzie do dziś jako najlepsze zabawki królują dinozaury zakupione w Bałtowie.

poniedziałek, 10 maja 2010

Mury w Muzeum Raju

Dzień drugi. Jaskinia Raj-Chęciny-Tokarnia-Kielce.

Nagromadzenie atrakcji w jednym miejscu zdecydowanie większe niż w Bałtowie. Tym bardziej, że tu królowały autentyki. A więc odległość z Jaskini Raj do zamku w Chęcinach wynosiła nie więcej niż 5 km, a z tamtejszej wieży obserwacyjnej było wręcz widać chałupy w skansenie w Tokarni.




Ale zacznijmy od tego, że niespodziewanie udało nam się wejść do jaskini. Bo na tydzień wcześniej nie znalazło się żadne wolne miejsce, aby je zarezerwować. Tak więc zgodnie z radą przyjechaliśmy wcześnie, i skorzystaliśmy z tego, że ktoś nie dotarł. Sama jaskinia - nie za duża - mocno zmieniona, by otworzyć tam ruch turystyczny, ale imponująca przez liczbę wystających z sufitu stalaktytów. Franio co prawda bał się ciemności, a Róża nie zważając na protesty rodziców nurzała ręce w wodzie zbierającej się jakby na ryżowych tarasach, ale oboje mieli okazję (i zabawę) zgasić światło w jaskini. Dzięki czemu cała gromadka turystów mogła obcować, choć przez chwilę z absolutną ciemnością.
Trudno mi ocenić, czy rzeczywiście ta jaskinia jest najwspanialszym naturalnym cudem Polski, bo brak mi punktu odniesienia, musimy więc zeksplorować jeszcze kilka jaskiń, by docenić walory Raju. Niesamowity był dla mnie natomiast kontekst. Ta perełka nie znajdowała się w romantycznym krajobrazie pełnym dziwnych skalnych kształtów, dzikiej przyrody, tylko pod małym skalistym wzgórku, pośrodku jak najbardziej swojskiego, mazowieckiego sosnowego lasku.

Co do Chęcin trudno się wypowiadać. Zamek jakich wiele, mimo że przechadza się po nim duch. Najlepiej prezentuje się z daleka. Frankowi podobał się chyba najbardziej z naszej czwórki, ale i tak nie zaliczył go do największych atrakcji wyjazdu. Wciąż jesteśmy napaleni (obaj z Francikiem) na Krak de Chevaliers, ale z drugiej strony jak go zobaczymy, to tylko Malbork wywoła w nas efekt ŁAŁ.

W skansenie w Tokarni nas rasowych (fachowych i w ogóle) specjalistów etnografów nic specjalnie nie zachwyciło. Może poza domostwem wiejskim, które miało wewnętrzny dziedziniec, bo stodoła, chlew i stajnia stanowiły 3 pozostałe boki czworokąta. Ciekawość naszą wzbudził też dwór szlachecki z drewna, lecz podmurowany (Frania natomiast poruszył fakt, że trzeba było tam założyć kapcie). A najbardziej przejście od części reprezentacyjnej, która wyglądała rzeczywiście wyrafinowanie do części służebnej, niczym nie różniącej się od chałupy chłopskiej.


Na koniec pełnego dnia wrażeń upewniliśmy się, że miasto Kielce, nie jest interesującym wielce.

wtorek, 4 maja 2010

Dinozaury z epoki krzemienia (pasiastego)

Z całego naszego (trzydniowego) wyjazdu w Świętokrzyskie atrakcje pierwszego dnia podobały się Franiowi najbardziej. Co do Róży, to nadal trudno powiedzieć.

Zaczęliśmy od neolitycznej kopalni w Krzemionkach, by dwanaście metrów pod ziemią ukryć się przed ulewą. Rezerwat archeologiczny chlubi się tym, że ślady działalności ludzi są tu starsze niż piramidy egipskie i trzeba przyznać, że powód do chwały jest, choć nie taki jak reklamowany. Otóż niesamowitość kopalni według nas polega na tym, że wzdłuż korytarza wykutego specjalnie dla turystów widać całą "żyłę" krzemienia. Tyle że nie jest ciąg kamienia, tylko pojawiające się od czasu do czasu w bieli wapienia półmetrowe czarne otoczaki (buły), z których 5 tysięcy lat temu wyrabiano siekiery i noże. Szczególnie te obłe kamienie przypadły do gusty Różyczce - chciała sobie z nich zrobić drążek.


Ale zanim zeszliśmy pod ziemię mieliśmy okazję przejść się ponad polem kraterów (jest ich w Krzemionkach ponad tysiąc), stanowiących resztki po kopalniach odkrywkowych. Krajobraz byłby zaiste księżycowy, gdyby go nie porastały swojskie sosny i jarzębiny. Jedna taką "odkrywkę" zrekonstruowano, by unaocznić jak ciężką pracę mieli neolityczni górnicy, którzy swoje najnowocześniejsze ówcześnie narzędzia sprzedawali poza granice dzisiejszej Polski. Pod powierzchnią prócz wspomnianego wyżej korytarza dla turystów istnieją również inne udogodnienia dla odwiedzających. W autentycznych nie za wysokich wnętrzach kopalni,w których człowiek sprzed pięciu tysięcy lat musiał się czołgać, turysta może chodzić z podniesionym czołem. Nie zgubi się też w labiryncie, bo współczesny chodnik służy też za szlak.

Dzieciakom najbardziej spodobały się figury brodatych górników. Z jednej strony przerażały, a z drugiej jakoś zhumanizowały wnętrze.



Tu wpis się urywa ... blogger nie zapisał moich wynurzeń o Bałtowie, więc tylko zdjęcia będą świadczyć, jak dzieci się rewelacyjnie bawiły - ucząc się, albo uczyły się - bawiąc! Franciszek był tylko lekko rozczarowany, że więcej eksponowanych dinozaurów pochodziło z Ameryki Północnej, a nie z Południowej, jak by wolał.