środa, 21 lipca 2010

Cóż to była za bitwa!

I nie mówię o tej, którą uwieczniono w serialu "Czterej pancerni i pies" – pod Studziankami (Pancernymi), a o tej, którą stoczyliśmy z krwiożerczymi mrówkami w historycznych dekoracjach. Nasza, w przeciwieństwie do tamtej zakończyła się ucieczką, histerią i ranami nie przynoszącymi chwały. A było to tak.


Zaczęło się od euforycznego wspięcia na T-34, który przystanął podczas marszu na Berlin tuż przed wejściem do skansenu wojskowego w Mniszewie. Potem nie mniej entuzjastycznie wskoczyliśmy do okopów, które były na tyle zasypane, że tylko dzieciakom nie groziłby nieprzyjacielski ostrzał artyleryjski. Nas nie broniłoby nic. Choć trzeba jednocześnie przyznać, że linie okopów i schronów prezentowały się o wiele lepiej niż sprzęt wojskowy. Pordzewiałe, armaty, wozy pancerne, katiusze (niektóre bez rozszabrowanego wcześniej wyposażenia) stały pośrodku sosnowego lasku. Jedyną przewagą skansenu w stosunku do muzeum, była możliwość spokojnego wejścia na każdą armatę, pokręcenia pokrętłami działa przeciwlotniczego, co to oczywiście przyspiesza proces zniszczenia.


 
A potem nas nieświadomych znienacka zaatakowały mrówki, więc większość pobytu Justa spędziła na armatach, przebiegając od jednej do drugiej i broniąc dzieci przed atakiem. Zresztą hałasy i piski charakteryzowały nie tylko nas, ale i innych - nielicznych zagubionych w sosnowym lasku, między wrakami i mrowiskami – turystów.