niedziela, 10 kwietnia 2011

„Czy jesteśmy już w innym kraju?” 2

Bolesławiec przywitał nas mnogością „factory shop” sprzedających słynną ceramikę. Po kilkunastu minutach błąkania się po miasteczku udało się, nie daliśmy się oszustom i teraz możemy popijać kawę w ostemplowanych filiżankach. Co do innej atrakcji, czyli bolesławieckiego wiaduktu mogę powiedzieć jedno, Niemcom nie brakowało nigdy fantazji i chęci zbudowanie czegoś spektakularnego, choć nie wygląda, żeby istniała jakakolwiek przyczyna konstrukcji o takiej skali.


Jako następny przystanek na naszej drodze zaplanowaliśmy Park Mużakowski, ale zanim tam dotarliśmy, przedzieraliśmy się miejscami po brukowej drodze przez ostępy i mateczniki Borów Dolnośląskich. Co do parku Mużakowskiego, a raczej Muskauer Park, to jak wszędzie na granicy kontrast między obiema częściami składowymi ogrodu razi. Po polskiej stronie tuż przy dziele życia księcia Pucklera bazar, papierosy, rajstopy, tłum handlarzy, brak żadnych oznakowań, którędy kierować się do polskiej części Parku, brak parkingów – to oczywiście pierwsze wrażenie, bo do nich dochodzą kolejne: wysadzone kilkadziesiąt lat temu obiekty, wlokące się remonty istniejących mostków, krzywe ścieżki, śmieci ... Można odnieść wrażenie, że obiekt ze Światowej Listy Dziedzictwa UNESCO wcale nie jest transgraniczny, tylko w 100% niemiecki, a Polakom bardziej przeszkadza, niż ich nobilituje, zważywszy na stan wschodniej części Parku w pięć lat po uznaniu wartości tego miejsca. Ale oczywiście my wbrew powyższym narzekaniom po krótkiej przechadzce po części niemieckiej, udaliśmy się przez mostek na stronę polską, ku uciesze dzieci, znów zadających tytułowe pytanie; bo stamtąd rozpościerają się najlepsze widoki, na dolinę Nysy Łużyckiej, na mostki, na pałac.
Podsumowując to wcale nie stan polskiej części parku wprawił nas w wielki niedosyt, ale fakt, że po prawie trzygodzinnym spacerze nie zobaczyliśmy więcej niż 1/10 dzieła Pucklera, że liście nie chciały zakwitnąć, a my musieliśmy sobie wyobrażać jak to miejsce wygląda podczas feerii zieleni. Na pewno tu wrócimy, ale z rowerami i przyczepką do przewozu dzieci, dokumentując może za lat kilka zmiany też po wschodniej stronie Nysy ... I może dzieciom się bardziej spodoba ...

Kolejne miejsce, które zwiedziliśmy z Franiem (dziewczyny oddały się drzemce) to miasteczko Brody, należące wraz z imponującym pałacem do saskiego ministra Bruhla. Nie wiem dlaczego, ale niczym zrujnowany pałac (same ściany, o dziwo z dachem, ale kompletnie bez wewnętrznych ścian, ani pięter), w podobnej kondycji znajdowali się ludzie napotkani przez nas tuż przed zmierzchem na ulicach tego pięknie zaprojektowanego miasta. Zapijaczeni i brudni, obracający wniwecz zastane dziedzictwo i tym samym pozbawiający się jakichkolwiek perspektyw. Ciekawe jak na to patrzą niemieccy turyści, zachęceni w Parku Mużakowskim do podążania szlakiem Bruhla/Pucklera również do Brodów ...

sobota, 9 kwietnia 2011

W stolicy Augustów


Pierwsze Róży spotkanie ze Sztuką omalże nie skończyło się tragicznie. A stało się tak. Tuż po wejściu do sali zobaczyła z daleka obraz bodajże Cranacha (nigdy się nie dowiemy, bo zabrakło czasu na przeczytanie podpisu) i nim ktokolwiek zdążył zareagować, odcisnęła - ku przerażeniu ochrony - swą dłoń na szybie osłaniającej malowidło. Na szczęście nie włączył się żaden alarm i całkiem purpurowi mogliśmy pędem opuścić tę wystawę czasową, by zacząć troskliwie tłumaczyć płaczącemu dziecku surowe zasady panujące w muzeach. Potem prócz szlochów, braku zainteresowania obrazami (nawet sikający ze strachu Ganimedes nie wzbudził go we Franku śmiejącym się z wydalania zazwyczaj do rozpuku), wchodzenia na kanapy, obyło się bez mrożących krew w żyłach wydarzeń. Ale jak się dzieciom nie dziwić? Podczas godzinnej wizyty w Galerii Starych Mistrzów miały za sobą pół dnia zwiedzania Drezna. Nic dziwnego, że dopadło je zmęczenie i marzyły o odpoczynku, a nie o podziwianiu dzieł Rembrandta, Vermeera, Rafaela ...


W stolicy saskich Augustów czuliśmy się swojsko, zewsząd otaczały nas królewskie korony z Orłem i Pogonią, dodatkowo oba miasta dzielą wdzięczność dla Canaletta. W Warszawie obrazy mistrza umieszczone na ulicy wyglądają jak zakute w lodzie, natomiast drezdeńczykom wystarczają znacznie bardziej oszczędne formy. W miejscach skąd roztaczają się widoki uwiecznione na płótnach Wenecjanina stoją instalacje w formie sztalugi i ramy. Dzięki nim widz może spojrzeć na to miejsce oczami mistrza, mając przed sobą określony kadr, który porównuje z małą reprodukcją. Efekt lepszy niż u nas, a oszczędności pewnie dobrze spożytkowane na inne cele.


Tłumy rosyjskich wycieczek w mieście nad Łabą silnie kontrastowały z tym, co zastaliśmy w prawie opustoszałych karkonoskich kurortach. Wraz z nimi przemieszczaliśmy się po tarasach Bruhla, moście Augusta, Zwingerze (niestety w remoncie), siedzieliśmy pod sklepieniem Frauenkirche, przyglądaliśmy się pochodowi saskich władców. Bez towarzystwa natomiast spożywaliśmy drugie śniadanie nad Łabą z przepysznym widokiem na barok. A ja sam jak palec (dzieciom było to zabronione) udałem się na kopułę najsłynniejszego drezdeńskiego kościoła, by śledzić jak powoli kwartał za kwartałem zapełnia się zabudowa starówki, po której jeszcze kilka lat temu hulał wiatr, a nie turyści.


Oczywiście na końcu tego wpisu jako rodzice musimy się pokajać, bo ten jednodniowy wypad do Niemiec nie przyniósł dzieciakom żadnych atrakcji. W dodatku po kilku dniach Franio ze wstydem wydusił z siebie, że „w muzeum było nudno”.

piątek, 8 kwietnia 2011

„Czy jesteśmy już w innym kraju?” 1

Coraz trudniej jest dziecku wytłumaczyć, czym są inne kraje. Kiedyś był na to czas podczas stania w kolejce na granicy. A teraz? Zwalniasz trochę na autostradzie, a tu inny kraj. Przechodzisz przez rzeczkę i bęc – inny kraj.

Ale zanim dojechaliśmy do naszej zachodniej granicy mieliśmy przed sobą wiele atrakcji, a także dotkliwych rozczarowań. Największym z nich okazał się wjazd kolejką gondolową na Stok Izerski, bądź precyzyjniej brak możliwości takiego wjazdu ze względu na „przerwę techniczną”. Oczywiście zemściło się na nas zbytnie zaufanie do administratorów strony internetowej tego ośrodka narciarskiego. Całe szczęście, że dzieci nie widziały naszej wściekłości, smacznie spały w fotelikach samochodowych po przejeździe przez Góry Izerskie.
Kolejna atrakcja też mogła się okazać niewypałem, ale dzięki bezczelności i odwadze Justy (silnie kontrastującej z moją postawą w tej konkretnej sytuacji) stała się przygodą. Otóż słynny „filmowy” zamek Czocha okazał się twierdzą trudną do zdobycia dla dwójki turystów z dziećmi. Zbyt mała liczba chętnych do zwiedzania powodowała, że przewodnikowi nie opłacało się odejść od kawiarnianego stolika., choć już na wstępie popełniono błąd wpuszczając nas do środka. Bo czy dla takich barbarzyńców jak my napisy typu „wejście tylko dla gości hotelowych” są zaporą uniemożliwiającą penetrację zamkowych zakamarków? Tylko skrzypienie schodów zdradzało naszą obecność, gdy wchodziliśmy na wieżę, na której w filmie „Gdzie jest generał?” schowała się kompania esesmanów. Rozpościerał się stamtąd widok na zalew Leśniański i fragmenty zamku, skrzętnie ukrywane przez wszystkie ekipy filmowe. Na szczęście nikt nas nie zobaczył, w hotelu nie było zbyt wielu gości, czemu nie ma się co dziwić i mogliśmy udać się jeszcze dalej na zachód.


Nysa Łużycka jako rzeka graniczna lepiej wygląda na mapie niż w rzeczywistości. Na przykład w Zgorzelcu/Gorlitz kilkadziesiąt sekund marszu przez most dzieli Zgorzelczan od pięknie wyremontowanej starówki, schludnych, wypucowanych chodników, a Gorlitzan od tanich papierosów i wódki. Ale trzeba przyznać, że idzie „nowe” z zachodu, tuż przy moście granicznym odbudowywany zostaje Plac Pocztowy ze znakiem milowym poczty saskiej Augusta II. A to oznacza, że jesteśmy coraz bliżej Drezna.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Doliną Bobru do wulkanu

Wizytą w pechowym dla nas Karpaczu rozpoczęliśmy kolejny dzień wyprawy. Celem naszym znów było Muzeum Zabawek. Pamiętałam podobne miejsce z Pragi - kunsztownie wykonane, ręcznie malowane lalki z XIX-go wieku spotykały się tam z plastikowym kiczem Barbie. Muzeum w Karpaczu pokazywało raczej tą bardziej estetyczną epokę zabawek, dorzucając np. szopki krakowskie, które wybitnie spodobały się Frankowi.

Przezornie rezygnując z pokonywania zdradzieckiej, oblodzonej drogi, ruszyliśmy trasą także atrakcyjną, ale z zupełnie innych powodów. Kręta droga biegnąca doliną Bobru oferuje piękne widoki na zalesione zbocza nad brzegiem rzeki i powstałego na niej jeziora. Bóbr został tu powstrzymany wielką tamą Pilchowicką, która była dziś naszym celem.


Tuż przed tamą, nad jeziorem zawieszony stary most kolejowy, podobny do tego w Stańczykach na Suwalszczyźnie. Podparty na wysokich łukach, pełen dziur, ale tak malowniczy, że nie dało się go minąć obojętnie. Róża smacznie spała w samochodzie, ale Franek dał się namówić na spacer po moście. Byliśmy przekonani, że żaden pociąg nie jeździł tędy od lat. Spokojnie pozowaliśmy do efektownych zdjęć, aż tu niespodziewanie... nagle świst, nagle gwizd, para buch, koła w ruch... i my też by czym prędzej uciec z wąskiego mostku. Pociąg na szczęście nadjechał powoli i bardzo ładnie ustawił się do zdjęcia na moście. Dla Franka zdarzenie to było niemal traumatyczne, więc znów zaowocowało rysunkową dokumentacją.


Po tych emocjach pozostało nam już w spokoju zwiedzić ogromną tamę. Z zaciekawieniem obserwowaliśmy zasady funkcjonowania tego zamysłu, snując marzenia o wycieczce do dużo ciekawszej tamy Itaipu.


Znad wodospadów Iguacu udaliśmy się na Etnę. Już z oddali widać było prosty stożek dymiącego wulkanu. Czarne potoki zastygłej lawy na zboczach przypominały o niedawnych erupcjach. Dzielnie wspinaliśmy się na szczyt (no może mama najmniej dzielnie...), aż do przerażającego krateru pełnego gotującej się mazi. Tak to rozbudzając wyobraźnię dzieci zdobyliśmy Ostrzycę - jedyny polski wulkan, który jeszcze w swym kształcie zachował coś z groźnego stożka, ale porastający go las zakłóca odpowiednie wrażenie. Natomiast widoki ze szczytu są całkiem przyjemne.



środa, 6 kwietnia 2011

Wypadek

Wielokrotnie przekonaliśmy się podczas naszych rodzinnych wycieczek, że nie wszystkie atrakcje, które planujemy udaje się zrealizować, nie wszystkie typowane na dziecięce hity, spełniają pokładane w nich nadzieje. Ale na szczęście pojawiają się też atrakcje "z zaskoczenia", nieprzewidziane, takie super przygody znikąd. Coś takiego przeżyliśmy drugiego dnia w Kotlinie.

A zaczęło się zupełnie niewinnie od nieudanego wypadu do Muzeum Zabawek w Karpaczu. Muzeum zastaliśmy zamknięte, więc malowniczą droga przez przełęcz ruszyliśmy w kierunku zamku Chojnik - naszego kolejnego punktu programu.
Spokojna droga przez las budzący się z zimowego snu, piękne widoki na zakrętach i... 15m oblodzonej nawierzchni. Tylko tyle i aż tyle, bo nam wystarczyło by ześlizgnąć się do rowu. Na szczęście jechaliśmy wolniutko i dachowania nie było :) Samochód jednak zawisł w niewygodnej pozycji i ani drgnął. Jak tu wybrnąć z takiego ambarasu? Na szczęście nasza drużyna musiała wyglądać na wybitnie nieporadną, bo szybko znaleźli się pomocni kierowcy z pojazdem 4x4, który poradził sobie z naszym problemem. Akcja ratunkowa skłoniła Franka do wręcz histerycznego śmiechu, Róża też dobrze się bawiła, a wszystkim wokoło udzielił się ów groteskowy nastrój. Tak oto mrożąca krew w żyłach przygoda urosła do rangi topowej atrakcji wyjazdu. Doczekała się nawet artystycznej dokumentacji:


Po wszystkim ruszyliśmy - rodzice ze zszarganymi nerwami, a dzieci w szampańskich humorach - zdobywać zamek Chojnik.
Wycieczka z dnia poprzedniego dowiodła, że z naszych maluchów są nieźli piechurzy. Na nowym szlaku okazało się, że im teren trudniejszy, tym większa frajda. Omszałe kamienie i liczne korzenie na stromym zboczu były dla Franka i Róży (która ciągle wychodziła z nosidła) dodatkową atrakcją, a my podsycaliśmy ich zapał opowieściami o rycerzach i księżniczkach, które mieszkały na zamku Chojnik. Zwiedzanie obiektu było już wielką przygodą, a w powrotnej drodze wyobraźnia dzieci pracowała na pełnych obrotach. Patyki stały się mieczami, a Róża całej rodzinie przydzieliła role - księżniczek i rycerzy.





Pełen wrażeń dzień zakończyliśmy spokojnym spacerem wśród pałaców w Łomnicy. Zgrabne budynki, rozdzielone dolinką rzeki, mieszczą obecnie hotele i pensjonaty. My w zadbanych ogrodach tych posiadłości szukaliśmy oznak wiosny. I znaleźliśmy.






wtorek, 5 kwietnia 2011

W Kotlinie

Teraz cofniemy się do początków naszej wycieczki, czyli do Kotliny Jeleniogórskiej. Spędziliśmy tam trzy intensywne dni, z których każdy miał podobny rytm, podobny rozkład atrakcji, podobnie rozpieszczał nas piękną pogodą i kończył się uwielbianym przez dzieci seansem bajek na Mini Mini, w naszej bardzo przyjemnej kwaterze – apartamencie.
Obowiązkowym punktem planu dnia „kotlinowego” była wycieczka „górska”. Ze względu na to, że zaledwie jeden z członków naszej ekipy mógł być podejrzewany o pełną wydolność wspinaczkową, wycieczki nasze dobraliśmy bardzo starannie. Były w miarę krótkie, ale oferujące w nagrodę za trudy atrakcyjny finał. Pozostałe punkty programu dobieraliśmy dowolnie, Kotlina to zagłębie interesujących miejsc, więc i tak nie zdołaliśmy wyczerpać wszystkich możliwości.
Pierwszy dzień wyjazdu rozpoczęliśmy od wizyty w tajnej niegdyś kopalni uranu w Kowarach. To tu wydobywano rudę niezbędną do budowy radzieckiej bomby atomowej. Dzieciaki ochoczo przywdziały kaski ochronne i zaskoczyły nas świetnym zachowaniem pod ziemią. Nie była to nasza pierwsza wizyta w kopalni, więc nauczeni doświadczeniem spodziewaliśmy się protestów, ale tym razem Franek podążał krok w krok za przewodnikiem, a Róża zachwycała się podziemnym akwarium w jednej z sal.
Później postanowiliśmy wybrać się na samochodową wycieczkę krajoznawczo-widokową. Piękną, krętą drogą z panoramami Kotliny atakującymi zza drzew wspięliśmy się na graniczną przełęcz Okraj. Tu po raz pierwszy dzieci przekonały się jak łatwo zmieniają się kraje w strefie Schengen. Zostawiliśmy samochód jeszcze w Polsce, a już po chwili jedliśmy smażeny syr z tatarską omacką w czeskiej restauracji. Podziwialiśmy chwilę widoki z przełęczy i narciarzy starających się wykorzystać ostatnie dni sezonu, po czym ruszyliśmy obejrzeć Kotlinę z innej perspektywy.
Wycieczka na Sokolik dowiodła, kto jest najsłabszym ogniwem drużyny. Dzieciaki przeszły na własnych nogach prawie całą drogę (!), a ostatnią ofiarą na szlaku była niestety mama…Tak to prysły marzenia ciężarnej o zdobyciu Śnieżki. Na szczęście Sokolik okazał się jednak być w zasięgu naszych możliwości, dzięki czemu mogliśmy popijać gorącą herbatkę z widokiem na pasmo Karkonoszy w oddali.