wtorek, 14 października 2014

Et in Arcadia Nos



- Co robicie?
- Jesteśmy w Arkadii.
- A co musicie kupić?
- .....
Taki dialog miał miejsce kilka razy podczas rozmów telefonicznych, gdy wybraliśmy się do romantycznego parku koło Nieborowa, który niestety został w świadomości społecznej zdetronizowany przez warszawskie centrum handlowe.


Pojechaliśmy tam niczym młoda para porobić sobie zdjęcia wśród kolorowych liści, jako że byliśmy już tam trzy lata temu, nie spodziewaliśmy się żadnych nowości. A tu całkiem przypadkowo nadarzyła się okazja na nielegalną eksplorację. Dlaczego podczas poprzedniej wizyty przeoczyliśmy Domek Gotycki nie pamiętam, pewnie było nam zbyt zimno, dzieci miały dość itd. Teraz podszedłem do budowli przypominającej gotycką kryptę z romantycznych powieści grozy. Zatrzymała mnie tabliczka, że dalej wstęp wzbroniony, obszedłem więc budyneczek (niestety jak zdecydowana większość pawilonów parkowych niedostępny dla odwiedzających) dookoła i przed wejściem do niego ujrzałem wejście do Groty Sybilli. Niewiele myśląc zapuściłem się wgłąb, a potem namówiłem dzieci na eksplorację. Wszystkie chciały. Róża przełamała swój lęk związany z jaskiniami, mimo że skuleni musieliśmy zagłębić się w ciemność, zanim dotarliśmy do odległego o kilka metrów wyjścia. Tak. Domek Gotycki raz z grotą i kapliczką bije na głowę pozostałe bezkształtne budowle jak Przybytek Arcykapłana, czy Dom Murgrabiego, ale także swój odpowiednik w Puławach. Szkoda, że to miejsce jest tak zarośnięte krzakami i na uboczu, bo ma wielki potencjał.

Całe szczęście, że budynek (zdjeć mam znacznie więcej niż te powyższe) nie podzielił losu kilku innych budowli, rozebranych z rozkazu potomków księżnej Radziwiłłowej, którzy rozebrali szereg nieużywanych pawilonów, by podreperować swój majątek sprzedażą cegieł.

 

Niestety zmian na lepsze od trzech lat zauważyliśmy niewiele. Oczywiście dojazd jest znacznie sprawniejszy, niecała godzina autostradą. Ale nadal renowacja sarkofagu z Wyspy Topolowej jest tylko zapowiedziana, ale niezrealizowana, choć Muzeum udało się pozyskać na początku roku 70 tys. złotych na ten cel. Mam nadzieję, że za lat trzy się to zmieni i Arkadia będzie świeciła takim blaskiem jak ogród wilanowski. 

A na deser porównanie naszych zdjęć z tego samego miejsca (Brama Czasu) z obu wizyt w założeniu arkadyjskim. 


niedziela, 28 września 2014

Mount Giewerest

Niedziela. Wstajemy skoro świt i wyruszamy z domu przed dziewiątą. Nasz cel - Giewont wydaje się z okien naszego apartamentu tak bliski, że z pewnością uda nam się po jego zdobyciu zjeść obiad, odpocząć, a potem jeszcze pójść do kościoła. Dlatego wyruszamy tak wcześnie.



Niestety szczyt wcale błyskawicznie się nie przybliżał. Słońce świeciło coraz intensywniej, wzbijało się coraz wyżej, ale my tak wysoko się nie wznosiliśmy, robiąc sobie zbyt częste odpoczynki i energetyczne doładowania. Monotonię podejścia przerwały spotkanie ze znajomymi, akcja ratownicza helikoptera TOPR oraz niesienie Róży przez nieznajomą kobietę kilkadziesiąt metrów w górę - oczywiście Franek stwierdził, że przez ten epizod jego siostra nie powinna mieć "zaliczonego" Giewontu.
 

Dzieciaki przez całą drogę marzyły o łańcuchach, więc gdy wreszcie do nich dotarły były wniebowzięte, śmigając niczym kozice pod sam krzyż. Wbrew obiegowym opiniom nie trzeba było stać w kolejce, by się dostać na szczyt. 

Łusia oczywiście też chciała się powspinać, ale byliśmy tego dnia nieugięci i ze względu na późną porę rzadko ją wypuszczaliśmy z nosidła


Jak to zwykle bywa na wyprawach wysokogórskich o sukcesie wspinaczki decyduje bezpieczny powrót do obozu, a ten nam wyraźnie nie szedł. Schodzenie stromym żlebem po ruszających się i mokrych kamulcach trwało niemiłosiernie długo, Franek narzekał na kontuzję kostki, Łucja chciała koniecznie wychodzić z nosidła, Różę bolały nogi ... Dopiero w Dolinie Małej Łąki udało nam się przyspieszyć i ruszyć w pościg za zachodzącym słońcem. Wybawieniem miała być jakaś restauracja u wylotu doliny, ale żadnej nie znaleźliśmy. Pozostało mi tylko ruszyć do Kościeliska po samochód. Szczęście opuściło nas jednak na dobre. Restauracja obok naszego pensjonatu o dziewiętnastej była już nieczynna, więc zajadając zupki chińskie i naleśniki wspominaliśmy bardziej udane fragmenty tego dnia: piękne widoki na Tatry, wspinaczkę po łańcuchach, masywne skały górujące nad Małą Łąką, zejście inną drogą niż wejście i zbliżenie się do granic własnych możliwości. 




PS. Następnego dnia sporo czasu spędziliśmy na Gubałówce i Krupówkach, ale na pewno wkrótce znowu wrócimy w wyższe partie Tatr - dzieciaki zdały egzamin.

sobota, 27 września 2014

Mokro wszędzie

Pogoda znowu "jaskiniowa", a my nie mamy więcej pieczar do eksploracji. Cóż więc robić? Chcąc, nie chcąc zakładamy realizację ambitnego planu czyli Pięć Stawów Polskich i Morskie Oko jednego dnia. Oczywiście zanim podjęliśmy decyzję, by go urzeczywistnić, wiele dyskutowaliśmy na ten temat. Zadawaliśmy sobie pytania, czy prawie dwadzieścia kilometrów to nie za dużo dla dzieci, jak zniosą taki marsz po asfalcie, czy trzeba będzie skorzystać z zaprzęgu konnego, czy nie padnie nam po drodze koń z przemęczenia, czy stać nas na taki wydatek itd.

Na szczęście nasze dylematy rozwiał Franek, który niedługo po wejściu do Doliny Roztoki beztrosko powiedział, że właśnie minęło południe. Byliśmy w szoku. Przecież niedawno wybiła dziesiąta, ale z drugiej strony długo tu jechaliśmy, staliśmy jakiś czas w kolejce po bilety do Parku, niespiesznie wlekliśmy się po mokrym asfalcie. Tak nas ta informacja zmobilizowała, że wędrowaliśmy do Doliny Pięciu Stawów niewiele dłużej niż standardowy czas przejścia. Jakie więc było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy na zegarze ściennym w schronisku - godzinę trzynastą, a nie czternastą, której się spodziewaliśmy. Zagadkową zmianę czasu wyjaśniła Róża, która z miną niewiniątka stwierdziła, że po prostu przekręciła wskazówki Frankowego zegarka. A my znowu stanęliśmy przed wyborem: wracać tą samą drogą, czego szczerze nie znosimy, czy też dołożyć męczarni dzieciom i gnać na złamanie karku przez zaśnieżoną Świstówkę do Morskiego Oka. Tym razem wygrali w nas rodzice, a nie łowcy przygód.

Droga powrotna przez Siklawę do łatwych jednak nie należała, nadal padało, cały czas niewiele było widać (ośnieżone turnie zlewały się z mgłą), na dodatek po szlaku płynęły rwące potoki, zmieniające się na niektórych odcinkach w mini wodospady. Jak to znosiło młodsze towarzystwo? Franio kilka razy wylądował tyłkiem w strumyku, Łucja przemokła do majtek mimo pelerynki narzuconej na nosidełko i nie przestała mówić, jak poprzedniego dnia "chcę się wpinać" czy "chcę po kamieniach", Róża wymarzła tak straszliwie, że niezbędny stał się maminy sweter. Przemokła nam też wodoodporna mapa - nigdy więcej wspinaczki w siąpiącym deszczu!

piątek, 26 września 2014

Jaskiniowcy

Tyle razy wędrowałem Doliną Kościeliską, a po trzydziestce pierwszy raz zszedłem z wytartego traktu, by zagłębić się we wnętrzu okolicznych gór. To kolejny dowód na to, że podróże z dziećmi kształcą również rodziców.

Zwiedzanie jaskiń idealnie wpasowało się w pogodę za oknem. Skoro od rana siąpiło, wbrew dobrym radom, by zajrzeć do muzeum, uznaliśmy, że w grotach mniej będzie nam doskwierał deszcz. Niestety myliliśmy się, bo Różę bardziej denerwowały wielkie krople ściekające do szczelinach i spadające z łoskotem na jej czoło niż delikatna mżawka. 
Na pierwszy ogień poszła Jaskinia Mroźna - oświetlona, szeroka, bez żadnych odnóg, w których można by się zgubić. Wrażeń przyniosła niewiele, mało się trzeba było przeciskać, na trudniejszych odcinkach umieszczono drabinki i poręcze. Dzieci przeszły dzielnie ten chrzest bojowy, widać było że nie mają klaustrofobii. W Jaskini Mylnej kolejna godzina upłynęła mniej sielsko - maluchy ryczały na zmianę.
Większość tych pojękiwań wynikała z beztroskiej opowieści Justy o księdzu, który siedemdziesiąt lat temu zmylił drogę w tej pieczarze (stąd nazwa), a jego ciało znaleziono dopiero po dwóch latach. Nic dziwnego, że Różę wręcz sparaliżowało z przerażenia, gdy zaopatrzeni w dwie czołówki i latarkę zanurzyliśmy się w ciemności. Niestety podczas jej uspokajania minęliśmy korytarz prowadzący do największej sali jaskini, a kolejne rozwidlenie to już z premedytacją sobie odpuściliśmy - nie chciało nam się wczołgiwać tam przez kolejną niską jamę przy wtórze odgłosów niczym z sali tortur. Dopiero, gdy słychać było rozmowy innych turystów i widoczne stały się światła ich latarek, Róża się uspokoiła, choć najchętniej szłaby cały czas w jak największej grupie.

Łucyjka świetnie maszerowała po jaskini - nie musiała się przecież wcale schylać, a ciemności początkowo znosiła lepiej niż starsza siostra. Kryzys nastąpił dopiero, gdy zostaliśmy sami we dwójkę w wielkiej Skośnej Sali, a reszta zniknęła gdzieś w kolejnej dziurze. Zostaliśmy, bo ja miałem ze sobą nosidło turystyczne, które musiałem skulony przerzucać po kamieniach i nad kałużami.


Nie wszystkim jednak niski wzrost pomagał w pokonywaniu trudniejszych fragmentów labiryntu. Franek kilka razy musiał źle obliczyć wysokość sufitu, co skutkowało uderzeniami w litą skałę i histerycznym płaczem. Cała nasza rodzina odetchnęła z ulgą, gdy z daleka ujrzeliśmy promienie dziennego światła. Nie żałowaliśmy (my - dorośli) nawet tych przegapionych odgałęzień, choć oczywiście w żartach mówiliśmy, że musimy tam koniecznie wrócić i je zobaczyć, na co Różyczka reagowała kategorycznym "nie, ja nie pójdę".

A kiedy po obiedzie w schronisku na Ornaku stanęliśmy przed otworem wejściowym do Smoczej Jamy, nasza sześciolatka stwierdziła, że zdecydowanie bardziej woli wspinać się trawersem po łańcuchach, niż po raz kolejny zapuszczać się w czeluść groty czyli jak to nazwała "do smoków". I to był słuszny wybór, bo zarówno łańcuchy górujące nad Wąwozem Kraków, gdzie wspinała się pod opieką mamy, jak i łańcuchowa wspinaczka szerokim kominem  - taką wielką nieoświetloną zjeżdżalnią dla spasionych niedźwiedzi - którą wybrała reszta rodzeństwa, stanowiły największy hit tego deszczowego dnia. Tych pozytywnych wrażeń nie były już w stanie zepsuć ani ulewa na Hali Pisanej, ani smród kompletnie przemoczonych ubrań schnących w naszym apartamencie w Willi Aniołówka.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Ujścia Wisły - wycieczka tematyczna

Pamiętacie Frycka, Florkę, Paulę i Michała, z którymi żeglowaliśmy w zeszłym roku po Mazurach? Nie tak dawno ich rodzina powiększyła się o Michalinę i właśnie z nimi (niestety bez Michała) spędziliśmy kilka dni na Półwyspie Helskim, a podczas powrotnej drogi do domu odbyliśmy wycieczkę tematyczną "Ujścia Wisły".

Jako naczelny kaowiec postarałem się najpierw solidnie przygotować do zagadnienia, bo w przeciwieństwie do Justy nie jestem specjalistą od hydrologii.
Kilka godzin siedzenia na Wikipedii wystarczyło, bym podczas pobytu ma Westerplatte (prócz wątków związanych z II wojną światową), był w stanie opowiadać dzieciakom o tym, jak piaski naniesione przez rzekę utworzyły kilkaset lat dwie wyspy Zachodnią i Wschodnią, między którymi Martwa Wisła uchodziła do morza, jak potem przekopano kanał portowy, aby statki mogły bezpiecznie wchodzić do portu, jak wyspy przybrzeżne się połączyły, stając się półwyspem, jak wschodnia część półwyspu zupełnie zanikła i pozostało już tylko Westerplatte.


Szkoda, że dawnej latarni morskiej znajdującej się w twierdzy Wisłoujście nie wybudowano wyższej, bo byłoby z pewnością jeszcze lepiej widać to, o czym dzieci dowiedziały się wcześniej. Ale i tak widok na Gdańsk, morze i najbliższą okolicę wart był wspinaczki. Jednak najciekawszym fragmentem zwiedzania fortyfikacji z przewodnikiem stanowiła symulacja przygotowania armaty do wystrzału (niestety bez wystrzału). Ochotnicy mieli szansę wykonać wszystkie czynności i wcielić się w siedemnastowiecznych artylerzystów. Co prawda nie zajmowało im to 30 sekund, jak profesjonalistom, ale i tak bawili się przednio.


Ujścia Wisły Śmiałej nie udało nam się dostrzec z mostu, którym ją przekraczaliśmy, dzieci musiały więc uruchomić wyobraźnię, by zobaczyć dramat ludzi, których miejscowość rozlewająca się rzeka przedzieliła na dwie części. Za mało też niestety mieliśmy czasu, by powędrować wzdłuż plaży i przyjrzeć się słodkiej wodzie mieszającej się ze słoną przy ostatnim z ujść królowej naszych rzek, więc poprzestaliśmy na widoku na morze z daleka, z promu samochodowego przemierzającego Przekop Wisły i kolejnej opowieści na temat sztucznego estuarium.



Pomni doświadczeń z podróży nad morze, postanowiliśmy wracać do domu bocznymi drogami, trochę zahaczyliśmy o Żuławy (dowód poniżej), ale przede wszystkim dzięki temu na horyzoncie dostrzegliśmy Wzgórza Dylewskie. Tam pojedziemy na kolejną wycieczkę rowerową!

sobota, 21 czerwca 2014

Przez Wzgórza Świętojańskie

Moim ulubionym terenem na wycieczki rowerowe są wzgórza. Lubię oglądać pofałdowania terenu. Nawet pchanie roweru po piasku mi nie przeszkadza, bo na górze czekają punkty widokowe, z których można zobaczyć całą okolicę. Niestety mało kto z rodziny podziela moje zainteresowanie. Gdy więc znalazłem szlak rowerowy przez Wzgórza Świętokrzyskie w Puszczy Knyszyńskiej radość mieszała się z obawą, czy nie skończy się na takiej histerii jak w Szczebrzeszyńskim Parku Krajobrazowym rok temu. Co miałem więc zrobić? Systematycznie zmniejszałem zaplanowaną trasę wycieczki. Skróciłem ją z czterdziestu kilometrów do dwudziestu, a i to - jak się później okazało - było dwukrotnie dłuższym dystansem niż przebyty w rzeczywistości.

Zaczęliśmy w Królowym Moście, by już na pierwszym kilometrze natknąć się na długi piaszczysty podjazd. Zgodnie z miejscową legendą, to napoleońscy saperzy rozkopali tutejszy pas wzgórz w najniższym punkcie, by łatwo mogła tędy przejść armia zmierzająca na Moskwę. Czy armaty toczyły się po tej drodze sprawnie, tego miejscowi nie zapamiętali, nam było dość ciężko, tym bardziej, że po opuszczeniu głównego traktu musieliśmy wspiąć się wąską ścieżynką (normalna przyczepka rowerowa nie dałaby rady, a Weehoo przecisnęło się bez problemów) wśród pokrzyw i jeżyn kilkadziesiąt metrów przewyższenia pod górę. 


Ale jak już się znaleźliśmy na grani, jazda okazała się przepyszna. Minimalne wzniesienia, utwardzona droga, od czasu do czasu polany z widokiem na duży obszar puszczy, a przede wszystkim brak jakichkolwiek turystów - a była przecież sobota. Niestety to niewielkie zainteresowanie może świadczyć o porażce miejscowego samorządu, który stworzył tę ścieżkę przy kilkumilionowym wsparciu UE, a także wybudował na najwyższym wzniesieniu Wału Świętojańskiego wysoką wieżę widokową. z której widok jest świetny, bo nie dość, że polodowcowa morena góruje siedemdziesiąt metrów nad okolicą, to jest jeszcze wyższa od drzew.


Dość przypadkowo szczęśliwie dobraliśmy kierunek wycieczki. Bo zjazd na północ był bardzo długi i dość łagodny, w przeciwieństwie od krótkiego i stromego podjazdu z południowej strony. Niestety ten najprzyjemniejszy fragment wycieczki przerwały dwa wydarzenia. Najpierw wypadek - przewróciłem się na krzewy malin w kopnym piachu, a razem ze mną Franek w jednokołowej przyczepce, która nie chroni niestety dziecka przez upadkiem. Kolejny incydent miał bardziej dalekosiężne skutki. Ulewa, przed którą ukryliśmy się w młodych świerczkach, tak dała nam się we znaki, że kompletnie przemoczeni (tym razem nie było w pobliżu żadnego lepszego schronienia) postanowiliśmy dać sobie na dziś z rowerami spokój i pokonać dalszą drogę samochodem.


Po obiedzie poszwendaliśmy się po Supraślu, skoro Muzeum Ikon zamknięto na kilka minut przed naszym przyjściem, a potem zgodnie z obietnicą daną dzieciakom pojechaliśmy na "kładki".


Nadal ciągnięcie łańcucha, skoki na promy, przeciąganie liny, otwieranie bramek, bieganie po kładkach im się nie znudziły. Szczęśliwe doszły prawie do połowy doliny rzecznej, skąd musieliśmy szybko wracać, bo zbliżał się pierwszy gwizdek meczu Niemcy-Ghana.



piątek, 20 czerwca 2014

Łydki na Barbie

Zaczęło się od awantury i na awanturze się zakończyło; zmieniali się tylko protagoniści. Ale co było pomiędzy tymi dwoma - nic nie znaczącymi z dzisiejszej perspektywy - wydarzeniami, warte jest odnotowania.
Najpierw padło pytanie, "czy spakowałeś kaski". Dalej nie trzeba opisywać, co działo się w samochodzie pędzącym pustą drogą do Narwiańskiego Parku Narodowego. Brak kasków był dotkliwy, bo na tę kilkudniową wycieczkę zabraliśmy ze sobą rowery, fotelik i przyczepkę rowerową z pedałami Weehoo i-Go, a żadne z dzieci nie miało dobrej ochrony w razie upadku.Co mieliśmy więc robić, wrócić do Warszawy, siedzieć w naszej agroturystyce? 
Nie takie mieliśmy przecież plany, a w realizacji planów wyjazdowych często jesteśmy wyjątkowo konsekwentni. Pozostało nam tylko poprosić dzieci o jazdę bez szaleństw, samemu też nie szarżować i ruszyć w drogę. 

Zanim dotarliśmy do pierwszej atrakcji pałacu hetmana Jana Klemensa Branickiego w Choroszczy dorwała nas ulewa. Na szczęście na naszej drodze znalazł się we właściwym momencie przystanek autobusowy, więc udało nam się nie zmoknąć, a także odkryć rosyjskojęzyczną tablicę, którą ufundowali mieszkańcy Zaczerlan w podziękowaniu za ocalenie życia cara Aleksandra III z zamachu w 1888 roku.

Szybkie zwiedzenie letniego rokokowego pałacyku na wysepce stanowiło tylko przygrywkę do tego, co czekało na nas później, gdy posileni "najlepszym kebabem w mieście" ruszyliśmy, by przeprawić się ponownie przez Narew. 

Kilkukilometrowa kładka turystyczna ze Śliwna do Waniewa przez mokradła i cztery promy przez koryta rzeki, które samemu przyciągało się do siebie za pomocą łańcucha to był hit wyjazdu. Dzieciaki szalały z radości, biegały po kładkach, wprawiały w ruch promiki, czuły się jak kapitanowie tych wodnych jednostek. Cud, że się nie potopili - Róża o mało się nie skąpała. Oczywiście nie opuścili tego miejsca, dopóki im nie przyrzekliśmy, że na pewno tam wrócimy jeszcze raz.

 
Końcówka wycieczki, jak to zwykle z nami bywa, obfitowała w momenty dramatyczne. Nasz pierworodny musiał wzbić się na szczyty heroizmu - Róża odmówiła definitywnie dalszej jazdy na rowerze - i pędzić ostatnie sześć kilometrów w szaleńczym wyścigu za znikającym słońcem. Na liczniku miał już ponad czterdzieści kilometrów, gdy więc dotarliśmy do szutrowej drogi, gdzie przestały śmigać koło nas TIR'y, poprosiliśmy Różę, by dała bratu odpocząć. A ona tymczasem zrobiła nam dziką awanturę i ostatnie kilkaset metrów pchała rower przed sobą, przez co spóźniliśmy się na mecz Francja-Szwajcaria ...

No dobrze - ktoś dociekliwy zapyta - ale skąd taki tytuł tego postu. 
Cóż ... dla Łucji prom to "łydka", a Róża myliła ciągle Narwi z Barbie.

środa, 9 kwietnia 2014

Czas na podsumowanie

Podsumowanie naszej trasy:



Agadir, dokąd przylecieliśmy i tyle nas tam było
Essaouira, gdzie byliśmy za krótko, przepłaciliśmy za owoce morza i "surfowaliśmy" na falach
Marrakesz, gdzie jedliśmy pierwszą harirę, opędzaliśmy się od naciągaczy na Dżema el Fna, a także zażywaliśmy kąpieli w hammanie
Imlil, skąd z naszym mułem ruszyliśmy na wysokogórski trekking
Oarzazate, skąd wybraliśmy się na wycieczkę do Ait Ben Hadoo (niesamowicie filmowego wymarłego miasteczka) i gdzie zwiedzaliśmy studio filmowe
Merzouga, gdzie przeżyliśmy spotkanie z Saharą
Fez czyli garbarnie, "pan kanapka", gubienie się i odnajdowanie
Meknes, gdzie nam się niespecjalnie podobało, ale pobytu tam nie żałowaliśmy, bo pojechaliśmy stamtąd do ruin rzymskiego miasta Volubilis
Chefchaouen - niebieskie miasto
Tetouan, gdzie mieszkaliśmy w wypaśnym hotelu, kąpaliśmy się w morzu i kupowaliśmy ostatnie pamiątki
Ceuta, gdzie zwiedzaliśmy hiszpańskie fortyfikacje i spokojne europejskie miasteczko z widokiem na Gibraltar
Tanger, gdzie głównie pilnowaliśmy plecaków (przez co zbyt krótko zwiedzaliśmy) i martwiliśmy się, czy uda nam się dostać na lotnisko

TOP 7 Franka + długa (nieopublikowana) lista rezerwowa:
1. Sahara (bo jechał na przedzie karawany)
2. Trekking (ze względu na śnieg)
3. Studio filmowe (ponieważ znalazł podkowę, którą zgubił grający w filmie koń)
4. Volubilis (nieodrodny syn tatusia)
5. Ceuta (j.w)
6. Fez (bo fajny widok na miasto spod grobowców)
7. Meknes - stajnie sułtańskie (bo wyższe od dzisiejszych)

TOP 7 Róży:
1. Pustynia (wielbłądy, piesek Rocky, który z nami biegł, muzyka przy ognisku)
2. Niebieskie miasteczko (bo całe niebieskie, bo widziała jak rzeźnik czyścił kopytka i wsadził do pieca i że kupiliśmy tam ładne talerze)
3. Essaouira (bo były bałwany, surferzy i znalazła muszelki)
4. Studio filmowe (bo dekoracje do Asteriksa i Obeliksa i wszystko z tego ... materiału)
5. Marrakesz (ładne gwiazdki z kamyczków, mimbar z Koutobia, pałac El Badi, bo na środku stała strzelnica [rzeźba współczesna], hamman, Dżema el Fna, bo było dużo miejsca na bieganie)
6. Fez (farbowanie skór, ładne kolory i że tam kupiliśmy wielbłąda Łusi)
7. Góry (bo jechała tam mułem)

TOP Łucji:
1. Harrira.
Nie mam 100% pewności, dlaczego właśnie jedzenie harriry najbardziej się Łucji podobało w Maroko. Może dlatego, że już w Polsce ją polubiła (i się jej prawdopodobnie kojarzyła z naszym krajem), a może dlatego, że był to w miarę stabilny i powtarzalny punkt dnia. Nie dość, że lubiła machanie łyżką, to jeszcze na plaży bawiła się w sprzedawcę harriry - nalewała ją do muszelek.

TOP 7 Justy:
1. Sahara (za etnoklimaty: muzykę przy ognisku, nocowanie w namiocie, jedzenie itd).
2. Chefchaouen
3. Hamman (za etnoklimaty i spotkanie z miejscową socjetą)
4. Góry (bo muł ...)
5. Okolice Volubilis (bo zielone wzgórza, gaje oliwne i ... muły)
6. Medyna w Fezie (za etnoklimatyczne małe zakłady rzemieślnicze)
7. Essaouira (widoki + nadmorski klimacik)

TOP 4 Joasi:
1. Pustynia
2. Essaouira
3. Medyna w Fezie
4. Góry Atlas

TOP 6 Pity (brak listy rezerwowej):
1. Pustynia
2. Trekking
3. Essaouira/Ceuta (fortyfikacje + widoki)
4. Volubilis
5. Studio filmowe (Jerozolima z "Królestwa Niebieskiego" stojąca na pustyni)
6. Dżema el Fna

I podsumowanie podsumowania:
1. Pustynia - 5pkt
    Góry - 5 pkt
2. Essaouira - 4pkt
    Medyna w Fezie - 4pkt
3. Studio filmowe - 3pkt