środa, 12 lutego 2014

Podróże z dziećmi - non fiction

Zapewne wpis ten spowoduje stan bliski zawału u babć i dziadków naszego potomstwa, ale zdecydowaliśmy się powiedzieć całą prawdę o tym jak to jest w podróży z dzieckiem, a tym bardziej dziećmi. Na wszystkich blogach o tym traktujących (w tym naszym) panuje pewna propaganda sukcesu - trudy polukrowane różnymi pozytywnymi "ale", czy też "i tak warto bo". Dziś nie będzie słodzenia. Same trudy i horrory, więc co wrażliwsze osoby uprasza się o nie czytanie lub przynajmniej zakończenie jedzenia posiłków przed lekturą. 

1. wymioty. Albo też bardziej konkretnie - rzygi, bo jak inaczej ująć ten koszmar w podwójnym wydaniu, w zapchanym ludźmi busiku jadącym w stronę kambodżańskiej granicy? Albo w nocnym indyjskim pociągu? Tak, to zdecydowanie najgorsze co wiąże się z podróżowaniem z dziećmi. Nie nerwy, koszty czy inne drobnostki, (patrz dalsze punkty), a owe niekontrolowane akcje usuwania posiłków górą i dołem (o czym dalej). Swoje atrakcje żołądkowe można jakoś przeboleć z większym bądź mniejszym honorem, ale gdy musimy się zmagać z umęczonym dzieckiem, które właśnie zafajdało siebie i nas, jest już mało przyjemnie. Do naturalnej odrazy dochodzi troska o młodzież i wstyd przed współpasażerami, którzy cierpią z nami. W tym miejscu pragniemy podziękować ekipie z busika za wyrozumiałość i przeprosić izraelskie turystki z hotelu Isabel w Mexico City, które miały wątpliwą przyjemność jechać windą z totalnie przesr..ym Frankiem. Tym samym gładko przeszliśmy do innej dolegliwości podróżników. W Indiach męczyła nas wszystkich przez równe 2 tygodnie, czyli 2/3 wyjazdu. Uniknęła jej Róża karmiona piersią, co warto zanotować. Znów - samemu nie jest przyjemnie ale jakoś się przetrwa. Ale połączenie trzylatek + publiczne hinduskie toalety na narciarza (potrzeba jak wiadomo bywa nagła)... hm... zobrazujcie to sobie sami. Więcej przykładów z tego punktu oszczędzę, a było ich jeszcze trochę. 

Przewijanie w Chichen Itza

2. plany. Kolejny z baaardzo bolesnych punktów. Warto już na wstępie ustalić sobie współczynnik spowolnienia, odjąć z naszych napiętych harmonogramów 1/3 atrakcji. Bez żalu - atrakcji i tak będzie co niemiara - a to mega kupa w hotelowym łóżku, a to histeria w środku nocy w pociągu sypialnym czy w ciekawym muzeum, a to wspomniane wymioty, a to jakaś choroba niszcząca plany, a to nagła potrzeba w majestatycznej świątyni z bardzo drogim biletem (toaleta oczywiście na zewnątrz albo wcale)... Tak, co tam jaskinie Ajanty i Ellory (chlip, chlip) nie warto w końcu męczyć dzieci, co tam muzea ze zbiorami archeologicznymi (chlip) - będą się nudzić i rozniosą szczątki. Tak, muzea przede wszystkim należy wykreślić z planów i pamięci. Chyba że takie interaktywne. I najlepiej ze zwierzątkami - te można w nadmiarze. Czyli w sumie zoo odtąd możemy uznać za muzeum. 

Z niemowlakiem muzeum jeszcze zaliczymy

3. nerwy. Co odczuwaliśmy gdy małego Franka powaliła gorączka w San Cristobal po wycieczce do kanionu Sumidero? Oczywiście pojawił się cień myśli, że to nam pokrzyżuje plany (patrz plany), ale bez przesady, nie jesteśmy z kamienia. Zdecydowanie dominował lęk i troska okraszone potężnymi wyrzutami sumienia za męczącą wycieczkę minionego dnia i ogólnie za całą tą eskapadę za ocean. A co czuliśmy gdy dzieciaki słaniały nam się i wymiotowały w jakimś syfnym hotelu na Pahar Gandźu, a następnego dnia czekała nas dalsza podróż pociągiem? Zwątpiliśmy niemal w sens swego kulawego rodzicielstwa. A przecież się przygotowaliśmy - szczepienia (wcześniej nie przyjęliśmy żadnych), ubezpieczenie (przed dziećmi i na nie skąpiliśmy), apteczka, plan przemyślany, bo już mieliśmy pewne doświadczenie. Nic to. Odkąd pojawia się dziecko, pojawia się też lęk o nie, który może u takich podróżniczych rodzin jest nieco przytłumiony, ale przecież nie znika. W sytuacjach awaryjnych atakuje ze wzmożoną siłą. Nie można go nawet porównać z troską o męża/żonę, a już zupełnie z troską o siebie samą. Znika ryzykanctwo, a z nim wyparowuje część spontaniczności, swobody i przygody. 
   
A na gębach węglowy uśmiech

4. koszty. Co tu kryć - rosną lawinowo i czasem uniemożliwiają dalsze podróżowanie lub ograniczają marzenia. Niestety standard podróży musi wzrosnąć już na wstępie, czyli już od niemowlaka. Koniec z dormitoriami, spaniem na dziko gdzie popadnie, jazdą przez Europę stopem, jadaniem byle czego (patrz jedzenie). Oczywiście jako jednorazowa akcja, czy w sytuacji awaryjnej każdy z tych punktów da radę zaistnieć. Ale jako standard w podróży - zapomnij. Gdy mamy jedno dziecko i nie skończyło ono jeszcze 2 lat to i tak luz, bilet lotniczy na inny kontynent kosztuje 200-400zł, nie je toto prawie wcale, śpi z rodzicami w łóżku, podróżuje na kolanach. Gorzej gdy przekroczy tę magiczną granicę wiekową. A gdy przekroczy ją już taka gromadka jak nasza? Bilet do Dżakarty za 2tys? Super! A pomnóżmy to (prawie) 5 razy... już nie tak zabawnie. Nie ma co udawać, że zmieścimy się w hotelowej dwójce, że wystarczą nam 2 miejsca w autobusie (choć pewna podejrzana przez nas meksykańska rodzina dosyć sprawnie to udawała). No i jedzenie, choć w tym wszystkim to koszt najmniejszy. Ale kto wie... syn nasz właśnie wszedł w okres kiedy zaczyna ŻREĆ. Potrafi pochłonąć tyle co ja. W Maroku zobaczymy czy czeka nas odtąd oddzielny punkt w budżecie wyjazdów - "jadło Franka". 

5. bagaż. Taaak znienawidzona przeze mnie czynność pakowania zmultiplikowana. Ten problem zna każdy rodzic, który wybrał się z dzieciakiem choć nad morze, do babci na weekend czy gdziekolwiek z nocowaniem. Nie należymy do rodziców, którzy zabierają ze sobą pół domu, wszelkie gadżety typu krzesełka do karmienia, podgrzewacze, ocieplacze, kubeczki, paklaneczki itd itp jeśli posiadamy, to zostawiamy. Ale jednak auto combi to podstawa, a spakowanie się do Tajlandii w dwa plecaki było wyzwaniem. Pół jednego zajęły pieluchy. Ciuchy, buty, ręczniki, mycie, apteczka trzy razy większa, nawet tych czapeczek trzeba zabrać huk. No i obowiązkowy wózek i chusta. Nic dziwnego, że potem na ulicach wyglądamy jak karawana wielbłądów (w końcu dzieci też często trzeba nosić), a każde władowanie się do środka lokomocji to skomplikowana operacja logistyczna (wyobraźcie nas sobie w rikszy - dało radę). No i to poranne polowania na czyste majtki i jeszcze-nie-koszmarnie-brudny tiszert dla każdego. Cudownie.     

6. jedzenie. Trzeba jeść regularnie i normalnie. Koniec z 3-dniowymi trekkingami na samych zupkach chińskich i kuskusie (jak ten, który odbyliśmy na Choquequirao). Obiad ciepły i konkretny musi być, na dodatek wpisany jakoś sensownie w plan dnia. Oczywiście komplikuje to ambitne pomysły wykorzystania dnia na maksa na zasadzie "zjemy potem, albo batona, albo cokolwiek" i podnosi koszty (patrz koszty), ale podobnie jak kuchnia na wyprawie naszych rodaków na Nanga Parbat, jest minusem dodatnim ;) Skutkuje lepszą formą, a z wyjazdu nie wrócimy już więcej chudsi o parę kilo. 



Mało zdjęć bo zwykle prawdę skrzętnie ukrywamy. Dziś nie będzie też żadnego "ale". Myślę, że wystarczającym komentarzem jest fakt, że wciąż podróżujemy z naszymi dzieciakami ;) 

Brak komentarzy: