piątek, 28 marca 2014

Cygański tabor


My już w domu, ale co przeżyliśmy zanim tu dotarliśmy, to nasze. Najpierw transfer z Tetouanu do Tangeru, gdzie przemierzyliśmy na piechotę z naszymi sześcioma plecakami półtorakilometrową trasę z dworca na medynę, skutecznie opędzając się od usłużnych taksówkarzy. Potem koczowanie z całym majdanem na głównym placu miasta - Grand Socco, gdy w podziale na grupy: zwiedzaliśmy (zapadły nam w pamięć głównie super widoki na Europę ze szczytu wzgórza, ale odświeżymy sobie wkrótce tangerskie widoki podczas sensu najnowszego filmu Jarmuscha, który dzieje się właśnie w tym mieście), kupowaliśmy ostatnie pamiątki, czy szukaliśmy pysznego jedzenia (niestety tego dnia zabrakło sukcesów kulinarnych, bo ostrzyliśmy sobie zęby na tadżin i miętową herbatkę, ale nic z tego nie wyszło, bo zjedliśmy kebaba i napiliśmy się mega drogiego świństwa na lotnisku).




Podczas posiłku pierwszy raz Joasia się zdenerwowała, że nie zdążymy na samolot, ale Pita nieoczekiwanie zachowywał spokój. Okazało się, że słusznie, bo tym razem przewodnik nas nie zawiódł i dostaliśmy się na lotnisko autobusem (choć od przystanku musieliśmy przejść kolejne dwa kilometry ...).
Lot minął niespodziewanie szybko, a został ukoronowany szybkim zwiedzeniem przez dzieciaki kabiny pilotów i zrobieniem pamiątkowych fotek. Była to ostatnia miła rzecz przed nocowaniem na lotnisku w Charleroi.



 Znaleźliśmy ustronne miejsce między wagą, a skrzynką na datki, rozłożyliśmy kurtki, chustę, kocyk i przytuleni spaliśmy na leżąco około czterech godzin. Potem (około 4 rano) lotnisko zaczęło tętnić życiem, a my zostaliśmy obudzeni przez ochronę i poproszeni o podniesienie się z podłogi. Kolejne godziny spędziliśmy już na fotelach.


Gdy po południu dotarliśmy z Modlina do domu byliśmy brudni, zmęczeni i obawiamy się, że zawszeni ...

1 komentarz:

wiolonczela pisze...

Dziekuje za relacje i prosze o wiecej zdjec!