sobota, 21 czerwca 2014

Przez Wzgórza Świętojańskie

Moim ulubionym terenem na wycieczki rowerowe są wzgórza. Lubię oglądać pofałdowania terenu. Nawet pchanie roweru po piasku mi nie przeszkadza, bo na górze czekają punkty widokowe, z których można zobaczyć całą okolicę. Niestety mało kto z rodziny podziela moje zainteresowanie. Gdy więc znalazłem szlak rowerowy przez Wzgórza Świętokrzyskie w Puszczy Knyszyńskiej radość mieszała się z obawą, czy nie skończy się na takiej histerii jak w Szczebrzeszyńskim Parku Krajobrazowym rok temu. Co miałem więc zrobić? Systematycznie zmniejszałem zaplanowaną trasę wycieczki. Skróciłem ją z czterdziestu kilometrów do dwudziestu, a i to - jak się później okazało - było dwukrotnie dłuższym dystansem niż przebyty w rzeczywistości.

Zaczęliśmy w Królowym Moście, by już na pierwszym kilometrze natknąć się na długi piaszczysty podjazd. Zgodnie z miejscową legendą, to napoleońscy saperzy rozkopali tutejszy pas wzgórz w najniższym punkcie, by łatwo mogła tędy przejść armia zmierzająca na Moskwę. Czy armaty toczyły się po tej drodze sprawnie, tego miejscowi nie zapamiętali, nam było dość ciężko, tym bardziej, że po opuszczeniu głównego traktu musieliśmy wspiąć się wąską ścieżynką (normalna przyczepka rowerowa nie dałaby rady, a Weehoo przecisnęło się bez problemów) wśród pokrzyw i jeżyn kilkadziesiąt metrów przewyższenia pod górę. 


Ale jak już się znaleźliśmy na grani, jazda okazała się przepyszna. Minimalne wzniesienia, utwardzona droga, od czasu do czasu polany z widokiem na duży obszar puszczy, a przede wszystkim brak jakichkolwiek turystów - a była przecież sobota. Niestety to niewielkie zainteresowanie może świadczyć o porażce miejscowego samorządu, który stworzył tę ścieżkę przy kilkumilionowym wsparciu UE, a także wybudował na najwyższym wzniesieniu Wału Świętojańskiego wysoką wieżę widokową. z której widok jest świetny, bo nie dość, że polodowcowa morena góruje siedemdziesiąt metrów nad okolicą, to jest jeszcze wyższa od drzew.


Dość przypadkowo szczęśliwie dobraliśmy kierunek wycieczki. Bo zjazd na północ był bardzo długi i dość łagodny, w przeciwieństwie od krótkiego i stromego podjazdu z południowej strony. Niestety ten najprzyjemniejszy fragment wycieczki przerwały dwa wydarzenia. Najpierw wypadek - przewróciłem się na krzewy malin w kopnym piachu, a razem ze mną Franek w jednokołowej przyczepce, która nie chroni niestety dziecka przez upadkiem. Kolejny incydent miał bardziej dalekosiężne skutki. Ulewa, przed którą ukryliśmy się w młodych świerczkach, tak dała nam się we znaki, że kompletnie przemoczeni (tym razem nie było w pobliżu żadnego lepszego schronienia) postanowiliśmy dać sobie na dziś z rowerami spokój i pokonać dalszą drogę samochodem.


Po obiedzie poszwendaliśmy się po Supraślu, skoro Muzeum Ikon zamknięto na kilka minut przed naszym przyjściem, a potem zgodnie z obietnicą daną dzieciakom pojechaliśmy na "kładki".


Nadal ciągnięcie łańcucha, skoki na promy, przeciąganie liny, otwieranie bramek, bieganie po kładkach im się nie znudziły. Szczęśliwe doszły prawie do połowy doliny rzecznej, skąd musieliśmy szybko wracać, bo zbliżał się pierwszy gwizdek meczu Niemcy-Ghana.



piątek, 20 czerwca 2014

Łydki na Barbie

Zaczęło się od awantury i na awanturze się zakończyło; zmieniali się tylko protagoniści. Ale co było pomiędzy tymi dwoma - nic nie znaczącymi z dzisiejszej perspektywy - wydarzeniami, warte jest odnotowania.
Najpierw padło pytanie, "czy spakowałeś kaski". Dalej nie trzeba opisywać, co działo się w samochodzie pędzącym pustą drogą do Narwiańskiego Parku Narodowego. Brak kasków był dotkliwy, bo na tę kilkudniową wycieczkę zabraliśmy ze sobą rowery, fotelik i przyczepkę rowerową z pedałami Weehoo i-Go, a żadne z dzieci nie miało dobrej ochrony w razie upadku.Co mieliśmy więc robić, wrócić do Warszawy, siedzieć w naszej agroturystyce? 
Nie takie mieliśmy przecież plany, a w realizacji planów wyjazdowych często jesteśmy wyjątkowo konsekwentni. Pozostało nam tylko poprosić dzieci o jazdę bez szaleństw, samemu też nie szarżować i ruszyć w drogę. 

Zanim dotarliśmy do pierwszej atrakcji pałacu hetmana Jana Klemensa Branickiego w Choroszczy dorwała nas ulewa. Na szczęście na naszej drodze znalazł się we właściwym momencie przystanek autobusowy, więc udało nam się nie zmoknąć, a także odkryć rosyjskojęzyczną tablicę, którą ufundowali mieszkańcy Zaczerlan w podziękowaniu za ocalenie życia cara Aleksandra III z zamachu w 1888 roku.

Szybkie zwiedzenie letniego rokokowego pałacyku na wysepce stanowiło tylko przygrywkę do tego, co czekało na nas później, gdy posileni "najlepszym kebabem w mieście" ruszyliśmy, by przeprawić się ponownie przez Narew. 

Kilkukilometrowa kładka turystyczna ze Śliwna do Waniewa przez mokradła i cztery promy przez koryta rzeki, które samemu przyciągało się do siebie za pomocą łańcucha to był hit wyjazdu. Dzieciaki szalały z radości, biegały po kładkach, wprawiały w ruch promiki, czuły się jak kapitanowie tych wodnych jednostek. Cud, że się nie potopili - Róża o mało się nie skąpała. Oczywiście nie opuścili tego miejsca, dopóki im nie przyrzekliśmy, że na pewno tam wrócimy jeszcze raz.

 
Końcówka wycieczki, jak to zwykle z nami bywa, obfitowała w momenty dramatyczne. Nasz pierworodny musiał wzbić się na szczyty heroizmu - Róża odmówiła definitywnie dalszej jazdy na rowerze - i pędzić ostatnie sześć kilometrów w szaleńczym wyścigu za znikającym słońcem. Na liczniku miał już ponad czterdzieści kilometrów, gdy więc dotarliśmy do szutrowej drogi, gdzie przestały śmigać koło nas TIR'y, poprosiliśmy Różę, by dała bratu odpocząć. A ona tymczasem zrobiła nam dziką awanturę i ostatnie kilkaset metrów pchała rower przed sobą, przez co spóźniliśmy się na mecz Francja-Szwajcaria ...

No dobrze - ktoś dociekliwy zapyta - ale skąd taki tytuł tego postu. 
Cóż ... dla Łucji prom to "łydka", a Róża myliła ciągle Narwi z Barbie.