sobota, 3 października 2015

Na żelaznym szlaku




Wspinaczka? Całą rodziną? Jako główna atrakcja dnia, ba, nawet wyjazdu? Niemożliwe!

A jednak. Pita, który długo nie mógł się przekonać do mojej nowej pasji, czemu dał wyraz chociażby wysyłając mnie samą w skały  na wiosnę, odnalazł się jednak w tym sporcie. Przełom nastąpił gdy tuż obok nas, na Ursynowie, otworzona została Ściana Południowa i zaproponowała tanie poniedziałki. Byliśmy tam kilka razy na rodzinnym wspinaniu i Pita spojrzał na wspinaczkę bardziej przychylnym okiem. 



Ale najważniejsze odkrycie nastąpiło dopiero jakiś tydzień przed wyjazdem na targi BikeExpo w Kielcach i w góry. Nagłe olśnienie - via ferraty! Ta pięknie brzmiąca nazwa otworzyła nowy rozdział naszych podróży i aktywności, bo oto odkryliśmy idealne połączenie wspinaczki z turystyką górską, która towarzyszy nam od lat. Pita podszedł do sprawy jak zwykle - metodycznie i dogłębnie, więc po krótkim grzebaniu w odmętach netu mieliśmy plany na ambitne wyjazdy w Alpy, niemieckie Góry Łużyckie i do Czech. Póki co, jako kompletne żółtodzioby w temacie, musieliśmy jednak zacząć od czegoś prostego, co moglibyśmy zaliczyć rodzinnie. Tylko jak? W Polsce jest słowne ZERO dróg ferratowych. Tymczasem tuż za naszą granicą, na Słowacji, mój mąż odkrył miejsce idealne. Nieczynny kamieniołom, w którym nie tylko poprowadzone są wspinaczkowe drogi, ale także szkoleniowa ferrata - w sam raz do naszych celów. 

 

Na wariackich papierach, dzień przed wyjazdem zaopatrzyliśmy się w potrzebny sprzęt, tj. lonże oraz kaski do via ferraty i oto w niedzielę przed południem staliśmy pod ścianą kamieniołomu. Podnieceni, pełni zapału i przewiani na wylot silnym wiatrem, który wykonał kawał dobrej roboty, bo nie tylko osuszył skałę po deszczu, ale wywiał także wszystkich innych amatorów wspinaczki. Ściana była więc tylko dla nas :)



Plan był prosty - idziemy w dwóch, dwuosobowych zespołach rodzic-dziecko, a najmłodsze dziewczyny czekają pod ścianą aż dorosną. Tym razem nic planu nie zakłóciło - Ninja spała jak zabita, Łucja tylko trochę narzekała, że nie może się wspinać, a zespoły pokonały ferratę dwukrotnie - idąc dwoma wariantami drogi.




Nie obyło się jednak bez zderzenia naszych wyobrażeń z rzeczywistością. Ferrata okazała się być skrojona na wymiary dorosłych i nasze dzieci, szczególnie Róża, nie zawsze sięgały rękami do liny, bądź odwrotnie - nogami do najlepszych stopni. To spowodowało, że przez większość trasy dzieciaki nie były w stanie same się przepinać. Robiliśmy to za nich, co w trudniejszych miejscach drogi stanowiło nie lada wyzwanie. Na każdym wariancie trasy był jednak tylko jeden taki moment podnoszący ciśnienie. Jak na pierwszy raz  dostarczyły nam dość emocji - wystarczyło byśmy nie uznali ferraty za banalny spacerek. 



 Po pokonaniu skalnej ściany staje się na szczycie kamieniołomu, skąd można dopiero ocenić osiągniętą wysokość i nieco się przestraszyć, bo po drodze nie ma na to czasu. Stąd również łatwo zawiesić wędki do wspinania po drogach wyznaczonych na skale, co zapewne w przyszłości wykorzystamy, bo na pewno tu wrócimy. Jest po co. 

2 komentarze:

Piotrek pisze...

Zastanawiałem się, co robić bo nie mogę tak cały czas na Pilicę jeździć, i już wiem - spróbuję wspinaczki!

Justa pisze...

Ja gorąco polecam :) Można zawsze wyskoczyć na ściankę, a przy tym sporcie pracują wszystkie mięśnie ciała :) No i potem w pięknych okolicznościach przyrody się można powspinać.