niedziela, 19 lutego 2017

Genius loci

"Poznaj prawdziwe Indie", "zobacz jak żyją miejscowi", "poczuj ducha Bangkoku" - cenne wrażenia na sprzedaż, które  skuszą niejednego podróżnika. W dobie masowej turystyki i Coca Coli w każdym pipidówku, pragniemy autentycznego doświadczenia. Zobaczyć, przeżyć, dotknąć prawdziwego Obcego. Zwykle się nie udaje, nie w te 2-3 tygodnie, które mamy.
Tym razem duch miejsca niemal dał się dotknąć. Indonezja odkryła trochę swego zaplecza, gdy odważyliśmy się zejść nieco z utartego szlaku. 

Zapach autentyczności poczuliśmy w słodkich, goździkowych aromatach unoszących się w fabryce papierosów w Surabayi, gdzie tysiące pracowników zwija swą normę 325 kreteków /h, na ścianach wiszą zdjęcia rodziny właściciela Sampoerna, stoi instalacja pierwszego sklepiku - jednego z drobnych biznesów na drodze do bogactwa tego niesamowitego self-made mana, chińskiego imigranta sieroty, indonezyjskiego Rockefellera, a w gablotach puszą się unikalne paczki z serii papierosów robionych wyłącznie dla prezydenta Sukarny, sułtana, dyplomatów, wysokich wojskowych. Unikalne indonezyjskie papierosy z mieszaniny tytoniu i goździków, przyprawy zrodzonej tu, na Molukach, palone tylko tu, w Indonezji, w Europie zakazane. Ich nazwa - kretek pochodzi od dźwięku jaki wydają palone goździki. 

Duch miejsca towarzyszył nam dalej - rozsiadł się wygodnie na lokalnym mini-promiku, który przewoził nas przez rzekę wprost do dzielnicy arabskiej, prowadził nas zadaszonym sukiem wśród straganów z daktylami z Dubaju i okrzyków zdziwienia czy zachwytu nad sensacją dnia - białą rodziną. Nie opuścił nas pod meczetem, gdzie zachwyt nad nami osiągnął szczyt owocując tysiącem selfi i sesji zdjęciowych. 

 
Byliśmy już gotowi na mocniejsze doznania. Wkroczyliśmy więc odważnie w poplątane, klaustrofobiczne zaułki lokalnego bazaru. Uderzyła w nas ostra woń patroszonych ryb, koszy krewetek i krabów,  smród rozwieszonego na hakach mięsa i kup żywego drobiu, który w drewnianych klatkach czekał na klienta, dla którego zabiją go, oskubią  i obetną nogi. Tuż obok jednak nieco przyjemniejsze widoki - żywe kolory i słodkie aromaty straganów z warzywami i owocami, gdzie zielona kapusta, kosze bananów, pęki krwawych liczi i amarantowych dragonfruitów tworzą piękna mozaikę. 
 
Jedynie chińska dzielnica pozostała tajemnicą, a może właśnie taka była? Zaznaczała swą odrębność jedynie skromną świątynią i monumentalnymi bramami z motywem smoków? 

Szlak niewydeptany przez tysiące zachodnich stóp okazał się tak owocny, że podążyliśmy nim dalej - do antagonistycznego względem Jogjy miasta Solo. Miejsce słynne z najlepszego muzeum batiku i dobrych kursów tej umiejetności. Czy jest bowiem coś bardziej jawajskiego niż batik? W zacisznym domu Batik Mahkota Laweyan rozsiadłam się nad kwadratowym kawałkiem materiału by przemienić go w coś pięknego. Wokół na kalkach mnóstwo wzorów, mozolnie przeniosłam wybrany na bawełnę. Prawdziwe wyzwanie to kolejny etap - z rozgrzanego tygielka nakładam gorący wosk specjalnym czerpakiem na delikatny wzór. W procesie towarzyszy mi niepewny swej roli chłopaczek, który po angielsku ledwo-ledwo, a wygląda jakby znalazł się tutaj z łapanki. Kluczowe i słuszne to było spostrzeżenie, jak się miało okazać. Po woskowaniu czas na barwienie - przemierza kolejne pomieszczenia rozległego domostwa, które okazuje się manufakturą batiku - na drewnianych pałąkach suszą się piękne materiały, a gotowe produkty piętrzą się w kolorowych stosach. Następny etap to katastrofa. Niedoświadczony nauczyciel zrujnował niemal gotowy materiał. Ostatecznie wyszliśmy z manufaktury z piękną sukienką i obietnicą dosłania naprawionego batiku. 
 Teraz pora zobaczyć jak wyglądają prawdziwe batikowe dzieła sztuki. Prywatne muzeum właściciela fabryk tego wyjątkowego materiału mieści w sobie wszystko co zadziało się w tej sztuce od jej początków - batiki zastrzeżone dla króla, z wiejskiej chaty i sklepu kupieckiego, wpływy indyjskie, chińskie, holenderskie, różne techniki i eksperymenty. Ponadto obowiązkowo sala z portretami rodziny właściciela, jego ulubionymi materiałami i prezentami od przyjaciół.
Mamy już jasny obraz - papierosy dla lokalnych notabli w opakowaniu, które czyni je wyjątkowymi, odróżnia od masowej produkcji, jak i wzór zastrzeżony dla królewskiej rodziny, odróżnia batik pałacowy od tego "spod strzechy", z wiejskich domów, gdzie każdy rolnik swój batik tworzył. Jakże typowe dla kraju, gdzie pracodawca jest prawdziwym "bossem", cała jego rodzina do pokoleń wnuków puszy się dumnie na portretach w prywatnym muzeum, a pracownicy zwracają się do niego w specjalnym, dworskim języku. 
A w domu czekało na nas me naprawione dzieło i gratisowy wachlarz przeprosinowy od Batik Mahkota Laweyan, którą w związku z tym bardzo polecamy.

Brak komentarzy: