sobota, 11 marca 2017

Pięć z kilkunastu tysięcy

Zgadzam się, zwiedzenie pięciu wysp z kilkunastu tysięcy (różne źródła podają dwanaście bądź siedemnaście tysięcy) to niezbyt imponujący wynik. Ale jakbyśmy pomnożyli to przez liczbę dzieci :). 


 Bali
 Lombok
Jawa
Nasza trasa przez pięć wysp wyglądała następująco:

Kuta (Bali) - tam przylecieliśmy
Padang Padang (Bali) - tam się wpinaliśmy i plażowaliśmy
Ubud (Bali) - tam zwiedzaliśmy pałac królewski, Monkey Forest oraz widzieliśmy pokaz tanców
Jatiwulih (Bali) - tamtejsze tarasowe pola ryżowe pojechaliśmy oglądać z siodełka skutera
Kintamani (Bali) - stamtąd zjeżdżaliśmy rowerami do Ubud
Padangbai (Bali) - stamtąd popłynęliśmy speedboatem na Gili Trawangan
Gili Trawangan (Lombok) - tam snorkelowaliśmy, kąpaliśmy się i jeździliśmy na rowerach
Gili Air (Lombok) - tam snorkelowaliśmy i kąpaliśmy się
Bangsal (Lombok) - tam przybiliśmy do portu, by pojechać potem do Monkey Forest, wioski tkaczy - Sukarara, tradycyjnej wioski Sasaków - Sade, na plażę w Kuta i na nocleg w Singgigi
Lembar (Lombok) - stamtąd popłynęliśmy promem do Padangbai
Padangbai (Bali) - stamtąd okrężną drogą pojechaliśmy do Lovina
Lovina (Bali) - tam widzieliśmy delfiny oraz kąpaliśmy się w gorących źródłach
Pura Ulum Dana Bratan (Bali) - tam dojechaliśmy skuterkami widząc wcześniej klasztor buddyjski, gubiąc się w interiorze, moknąc pod wodospadem Munduk i spotykając małpy na przełęczy
Gilimanuk (Bali) - Banyawangi (Jawa) - tam przepłynęliśmy promem cieśninę
Ijen (Jawa) - tam wdychaliśmy opary siarkowe we wnętrzu krateru wulkanu
Bromo (Jawa) - tam podziwialiśmy wschód słońca nad kalderą, a także wdrapaliśmy się na wulkan
Surabaya (Jawa) - tam byliśmy w fabryce kreteków, starym meczecie, orientalnym targu i chińskiej dzielnicy
Surakarta (Jawa) - tam Justa uczyła się sztuki batiku, a wszyscy razem zwiedzaliśmy świetne muzeum (też batiku)
Yogyakarta (Jawa) - tam zwiedzaliśmy Kraton, Taman Sari, muzeum Sonobudoyo, gdzie podziwialiśmy przedstawienie teatru cieni, a także bezskutecznie błąkaliśmy się po mieście, szukając miejscówki do wspinania
Borobudur (Jawa) - tam zwiedzaliśmy buddyjską świątynię
Pangandaran (Jawa) - tam surfowaliśmy i plażowaliśmy
Batu Karas (Jawa) - tam dojechaliśmy na skuterkach, a wcześniej odbyliśmy bodyrafting w Green Valley
Jakarta (Jawa) - tam zwiedziliśmy zabytkową Kota oraz wsiedliśmy do samolotu.

środa, 1 marca 2017

Batawia

Cała podróż przebiegała niezwykle sprawnie. Promy nie tonęły,  dzieci nie ginęły, autobusy przyjeżdżały na czas, hotele i hości się znajdowały, a jedynych większych trosk przysporzył nam bank. Dopiero w Pangandaran sprawna maszyna się zacięła,  gdy okazało się, że zamiast przyjemnej jazdy pociągiem, czeka nas 8 godzin w autobusie do Jakarty. Ale i to zacięcie wyszło nam na dobre, bo miał być to autobus nocny, więc zyskaliśmy jeden dzień na surfowanie i nie musieliśmy szukać kolejnego noclegu.
Do stolicy dotarliśmy dwie godziny wcześniej niż się spodziewaliśmy, bo około 4.15 nad ranem po dość nieprzespanej nocy. Dotarliśmy na dworzec na południowych krańcach miasta, a czekała nas jeszcze droga na północne rubieże. Droga przez najbardziej zakorkowane miasto Azji, w dodatku w poniedziałkowy poranek. Zapowiadała się niezła przygoda, gdyby nie to, że wszyscy głównie drzemali w podróży trzema autobusami TransJakarta, jedynie sprawnie zmieniając środki lokomocji. Po dwóch i pół godzinie trafiliśmy do Kota czyli tego, co zostało z zabytkowej stolicy Holenderskich Indii Wschodnich - Batawii.
Miało tam być kolonialnie, budynki miały się walić, a tam albo po remoncie, albo remont w pełni. Więcej koparek i dźwigów niż widoków azjatyckiego Amsterdamu, opasanego wstęgą kanałów. Wśród nielicznych pozostałości po Holendrach wyróżniały się siedemnastowieczne magazyny zmienione w Muzeum Morskie, dawny ratusz przy rynku,  latarnia morska u wejścia dawnego portu, modernistyczny dworzec kolejowy, chiński most zwodzony, a także kościół katolicki poza murami miasta. Niewiele tego jak na tak słynną kolonialną metropolię... Ale dzieciaki i tak więcej włóczęgi by nie wytrzymały, bo już nie miały siły spałaszować po raz dwudziesty któryś ryżu bądź makaronu, a jak tu zwiedzać w upale, gdy nie ma nawet parku, by tam odpocząć.
 
Chcąc nie chcąc ruszyliśmy na lotnisko. Mieliśmy dość ograniczoną liczbę pieniędzy i liczyliśmy że wystarczy na przejazd. Takie przekonanie w nas trwało dopóki nie zapłaciliśmy opłaty za autostradę. Potem zaczęło się odliczanie. Jeszcze 5 kilometrów,  to będzie kosztować 15 tysięcy,  a mamy przecież 20 tysięcy. Nerwy trwały do ostatnich metrów. W portfelu została mi złotówka (3 tysiące rupii).


Na sam koniec - podczas międzylądowania w Dubaju kolejny raz na tym wyjeździe doświadczyłem czegoś po raz pierwszy - z nóg zwaliła mnie gorączka tropikalna (w warszawskim szpitalu wykluczyli dengę) ...