niedziela, 22 lipca 2018

Wieści Nadwieckie

 Najpierw z lasu wyszły jelenie, za nimi sarny, na końcu młode. Zgromadziły się na łąkach, polanach i czekały, a zaciekawieni ludzie patrzyli beztrosko zza płotów na to niezwykłe zjawisko. Potem nastała krótka cisza. Przysłowiowa cisza przed burzą. Zamknięto drzwi, okna i się zaczęło. Pierwsze zerwały się linie energetyczne. W ciemności rozświetlanej latarkami i świeczkami widać było bardzo niewyraźnie drzewa łamiące się jak zapałki, latające dachy i wodę z jeziora wzbijaną przez wiatr na wysokość kilku metrów. Wicher zagłuszał huk błyskawic, dopiero jak po pół godzinie przestało wiać mieszkańcy kaszubskich wiosek usłyszeli ostatni grzmot. Ostatni grzmot oznaczający koniec kataklizmu i początek walki ludzi z jego skutkami. Już kilka minut później ciszę przerwały inne odgłosy. To mieszkańcy odpalili piły spalinowe i traktory, by usunąć z drogi przewrócone drzewa. Pracowali w napięciu, bojąc się, czy pod kolejnym zwalonym pniem nie znajdą zwłok. Gdy wreszcie następnego dnia rano spotkali strażaków z Lipusza, mogli odetchnąć z ulgą. Nikt nie zginął. A las odrośnie, dachy się naprawi.



Tak można streścić relację naszych gospodarzy o tragedii, jaka dotknęła Kaszuby i ich wieś w sierpniu 2017 roku. Gdy przejeżdżaliśmy po znanych sobie drogach, gdzie zamiast lasu otaczała nas pustka z nielicznymi kikutami drzew, serce nam się krajało. A jak oni mogli się czuć? Oni - mieszkający wśród tych borów i żyjący z ich darów. Ich smutek zmieszał się z radością. Odczuli bowiem wielką solidarność i pomoc. Nie zostali sami ze swoją tragedią. Rolnicy z innych stron Polski przesyłali worki z paszą dla zwierząt, letnicy - kanistry z benzyną. I życie potoczyło się dalej.



A teraz dalsze wieści nadwieckie:

Nasze starsze dzieci to urodzone morsy. Zimna woda im nie straszna. Ciągle siedziałyby w jeziorze, skakały na bombę, ganiały za piłką, wiosłowały na krokodylu. Młodsze próbują je naśladować. Nawet Nina odważyła się wskoczyć do lodowatej wody i zanurzyć głowę - powtórzyć tego co prawda nie chciała, ale odważniejsza się okazała niż Łucja, która przed pełnym zanurzeniem powolutku zamaczała nogi z pomostu. Jeszcze nie czas na ich skoki do wody z rozbiegu, ale za rok, dwa ... Tego lata Franek po raz pierwszy przepłynął na drugi brzeg jeziora, co pozwoliło nam snuć plany na przyszłoroczną atrakcję wyjazdu czyli mini-triathlon: 300 m pływania, 5 km biegu z powrotem do domu i 10 km rowerem wokół jeziora. Czy ja to przeżyję?




Określenie "kaszubska pogoda" weszło na stałe do języka naszej rodziny. I co tu robić w niedużym domku, gdy wokół zimna plucha? Wyjechać do domu? Kłócić się i krzyczeć? O nie, lepiej pojechać się wspinać! Na gdańskim Murallu spędziliśmy najbardziej deszczowy dzień wyjazdu. Na dworze lało, a my łoiliśmy. Nina po raz pierwszy doszła do trzymetrowego topu na żółtej drodze, czym wzbudziła zdumienie stałych bywalców. Dziewczyny mogły powstawiać się w baldy pozostałe po czerwcowych zawodach dziecięcych, więc każdy znalazł coś dla siebie. Nawet Marek.

Wyprawa rowerowa wokół Jeziora Charzykowskiego nam się nie udała. Była sobota i już po pierwszych kilkuset metrach okazało się, że część Kaszubskiej Marszruty zamknięto, bo bardziej profesjonalni rowerzyści mieli tam trasę swojego rajdu. Nam pozostało pojechanie szlakiem rowerowym do Charzykowych przez Małe Swornegacie i powrót tą samą drogą. Piękne widoki na jezioro, niezniszczony las, dobra nawierzchnia, super przyczepka rowerowa, zadbany kurort z setkami jachtów, lody pod koniec wycieczki, zadowolone dzieci. Czego chcieć więcej? Może więc wyprawa rowerowa wokół Jeziora Charzykowskiego mi się nie udała, a nie nam?





Tak naprawdę nie udał nam się dopiero powrót z wakacji. Nasz samochód odmówił bowiem posłuszeństwa na autostradzie, gdy dymiąc, sapiąc i stękając, osiągał prędkość 40 km/h, co tylko umożliwiło nam zjechanie z trasy szybkiego ruchu. Na nic się zdała niedzielna wizyta u mechanika i ostatnie sto kilometrów (spod Kutna) przebyliśmy u boku laweciarza.

czwartek, 19 lipca 2018

Droga rzadko uczęszczana

Wielbiciel wersji książkowej "Serii niefortunnych zdarzeń" - w mig zrozumie o co chodzi w tym tytule. To droga, której nie należy wybierać z własnej woli, a do poruszania się po niej zmuszeni są tylko tacy pechowcy jak sieroty Baudelaire. Ja jednak w przeciwieństwie do Lemony'ego Snicketta nie mam zamiaru nikogo zniechęcać przed wybraniem tej pętli spośród tras rowerowych oferowanych w ramach Kaszubskiej Marszruty - tej trzydziestodwukilometrowej pętli konarzyńskiej, która tylko miejscami nie jest "komfortowa", co tu oznacza "super utwardzona, nie piaszczysta, taka w sam raz dla rowerowej szkoły podstawowej".


Od początku wycieczki mogliśmy podziwiać fascynujące zjawisko cyrkulacji wody w przyrodzie, które jak sama nazwa wskazuje polega na cyrkulacji wody w przyrodzie. Z całego zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie mieliśmy do czynienia ze skraplaniem, czyli ostatnią fazą zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie, która polega na tym, że cyrkulująca w przyrodzie woda skrapla się i czyni nasze ciała mokrymi, zziębniętymi i marzącymi, by wydostać się spod działania zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie czyli wrócić do ciepłego domu. Ale na ciała działa zjawisko - powtórzmy, gdyby ktoś miał problemy z zapamiętaniem - cyrkulacji wody w przyrodzie, na ducha już nie. A duch w naszej piątce był na tyle mężny, by stawić czoła zjawisku cyrkulacji wody w przyrodzie.


Mam nadzieję, że powyższy opis zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie uśpił wszystkich czytelników, więc nikt się nie dowie, jak świetna jest trasa rowerowa zaczynająca się w Konarzynach i jak pojedziemy nią następnym razem też żadnych cyklistów tam nie spotkamy. Zresztą aż do półmetka, przez ponad dziesięć kilometrów jazdy, widzieliśmy tylko panią na skuterku, panią wyprowadzającą krowę na pastwisko i policyjny radiowóz. A przejechaliśmy przez kilka wioseczek, położonych nad rzeczką Chociną. Jakby okolica poddała się działaniu Meduzoidalnego Mycelium. Oczywiście takie pustki miały też swoje zalety. Krzaczki jeżyn i malin przy piaszczystym trakcie uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców - musiały one wystarczyć dzieciakom zamiast obiecanych lodów, bo sklepu nie było widać na horyzoncie. Nie przeszkadzało to widać harcerzom, który swój obóz rozbili po dwóch stronach drogi, blokując ją tablicą "Wstęp wzbroniony".



Poruszając się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, mieliśmy więcej pod górę, ale dzięki temu kilka trudniejszych piaszczystych podjazdów pokonaliśmy nie ostatkami sił, a jeszcze dość wypoczęci. To znaczy starsze dzieciaki naciskały mocno pedały, a ja z młodszymi pchałem rowery (i przyczepkę rowerową) na szczyt.



Na trasie czekał nas jeden trudniejszy odcinek. Trzeba było przejechać ok. 500 metrów dość ruchliwą trasą Chojnice - Bytów, gdzie pędziły TIR'y - taką kaszubską wersją Parszywej Promenady. Można by mieć zatem pretensje do twórców Marszruty, dlaczego tutaj wzorem innych odcinków, nie poprowadzono szutrowej ścieżki wzdłuż asfaltu. Ale biorąc pod uwagę liczbę spotkanych przez nas rowerzystów ...


 
 
Gdy udało nam się pokonać niebezpieczniejszy odcinek, zaczęła się rowerowa bajka. Następne kilkanaście kilometrów czarnego szlaku poprowadzono po prostu wąską asfaltową drogą. Z początku się tego obawiałem, ale obawy już po pierwszym kilometrze się rozwiały. Droga ta była rzadko uczęszczana. Nie tylko przez rowerzystów, ale też przez kierowców. Dzieciaki mogły sobie spokojnie jechać tyralierą środkiem asfaltu wzdłuż łąk, pól i lasów, żartować, gadać, przekomarzać się i nie zakłócał im tego żaden samochód. No dobrze, czasami zakłócał - na dziesięć kilometrów trasy minęło nas około sześciu aut. Nadal niestety nie dostrzegaliśmy sklepu, ani lodów, a te już bardzo by nam się przydały, bo zjawisko cyrkulacji wody w przyrodzie przeszło już dawno w kolejną fazę czyli parowanie. Szczególnie mocno parowało Jezioro Kiełpińskie i tam też zaskoczyło mnie miejsce postoju dla rowerzystów. Wiata, jak to wiata, ławeczki, jak ławeczki. Widok ładny na jezioro. I papier toaletowy w ToiToi - był to zaiste Wychodek Zaskakująco Schludny.