Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Śnieżka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Śnieżka. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 lutego 2015

Pierwsze zimowe wejście

Przełęcz Karkonoska powitała nas następnego dnia wprost wymarzoną pogodą – minimalnym mrozem, pięknym słońcem i całkowicie czystym niebem. Idealne warunki na prawdziwą wyrypę, jaką na ten dzień zaplanowaliśmy. Czekała nas wyprawa na Śnieżkę, czyli zgodnie z czeskimi obliczeniami 19 km szlaku w tę i z powrotem, co Polacy szacują na 5 godzin marszu. Oczywiście z dziećmi spodziewaliśmy się niemal dwukrotnego wydłużenia tego czasu (wiadomo – liczne postoje, przerwa na obiad, czekoladowe doładowanie, gadki motywacyjne, uśmierzanie histerii...), ale wyjście około 9 dawało nadzieję na powrót w okolicach zmroku.




Ruszyliśmy poznanym dzień wcześniej podczas biegówkowych wprawek szlakiem, który szybko wyprowadził nas na strome zbocze targane ostrym wiatrem. To on okazał się największą przeszkodą w wędrówce – smagał prosto w twarze, spychał z oblodzonej ścieżki, wyrywał z rąk przekąski. Cała reszta jedynie mobilizowała do marszu – wokół nas rozpościerała się zalana słońcem, lodowo-śnieżna pustynia, z kikutami zasypanych drzew i szerokim widokiem na leżącą pod nami dolinę. Pięknie, cicho (nie licząc świszczącego wiatru) i pusto – co jakiś czas spotykaliśmy nielicznych turystów i biegówkarzy. Nic dziwnego, że okoliczności kojarzyły nam się z zimowymi wyprawami Polaków w Himalaje i Karakorum, co owocowało uroczymi pogawędkami na temat lawin, śnieżnej ślepoty, górskich wypadków i ekspedycji ratunkowych. W tej miłej atmosferze posuwaliśmy się konsekwentnie naprzód. Dzieci co chwilę wynajdowały sobie dodatkowe atrakcje – odłamywały lodowe miecze, otrzepywały zasypane śniegiem drzewa, wskakiwały po pas w śnieg, który poza ubitą ścieżką natychmiast wciągał w swoją niemal dwumetrową warstwę. Na pojawiające się co jakiś czas smęcenia zawsze pomagał krótki postój, solidna porcja czekolady, kabanosów i ciepłej herbaty, po których zawsze wstępowały w nas nowe siły. Jedynie Łuśka była nieszczęśliwa – mimo grubszej niż u reszty warstwy ubrań, marzła w nosidle. Na dodatek odmawiała samodzielnej wędrówki, która zapewne by ją nieco rozgrzała. 




Cel od dawna majaczył nam na horyzoncie, ale droga przez Równię pod Śnieżką jest długa i okrężna, więc gdy osiągnęliśmy wreszcie schronisko na Przełęczy pod Śnieżką, podsuwane przez naszą wyobraźnię wizje najmłodszej córy zamienionej w sopel lodu i nas jako antybohaterów czołówek gazet, osiągnęły już dość rozwiniętą wersję. Na szczęście przy obiedzie Łucja nie wykazywała już oznak zlodowacenia i cała nasza ekipa mogła w dobrych humorach zaatakować szczyt. Na oblodzonym podejściu wcześniej już przydatne kijki okazały się niezbędne, a Pita mógł nareszcie wykorzystać raki, kurzące się od lat w szafie.
 


Szczyt Śnieżki okazał się być mocno zatłoczony – dociera tu kolejka z czeskiej strony, która przywozi licznych narciarzy biegowych. Tu zaczynają oni swój szlak zjazdowy do Szpindlerowego Mlyna. Nie mogliśmy jednak narzekać – w środku zimy Śnieżka zaoferowała nam jeden ze swoich nielicznych, bezchmurnych dni (kryje się we mgle na pozostałe ponad 300 dni w roku) i panoramę polskich i czeskich dolin.


Dzielne dzieciaki (te na zewnątrz i w brzuchu) otrzymały jeszcze zasłużoną nagrodę w postaci lodów (tak!) i gofrów, po czym zaczęliśmy pospieszny odwrót ze szczytu. Szlak w dół zbocza góry Franek z Różą pokonali na... pupach, bo tuż obok oblodzonej ścieżki powstała lodowa rynna zjazdowa, wyślizgana siedzeniami nie tylko młodocianych turystów. Nie dziwi to specjalnie – sama przebyłam tę drogę bez upadku jedynie dzięki pomocy dwóch kijków, a Pita dzięki rakom. 
 



Powrót był nieco trudniejszy, bo wiatr się wzmógł, temperatura spadała, nasze siły już na wyczerpaniu, a umysł znów zaczęły nękać wizje zlodowaciałej Łucji. Krajobraz wokół nas był jednak jeszcze bardziej magiczny. Mocniejsze podmuchy wzbijały śnieg w strumienie „płynące” po zboczach i zasypujące nasz szlak, a zalana popołudniowym światłem biała pustynia przywołała wspomnienia Salaru de Uyuni. Do schroniska dotarliśmy wkrótce po zmroku, tak wyczerpani, że mieliśmy siłę jedynie zjeść kolację i odmrozić Łucję (która nie wyszła z nosidełka ani na chwilę) pod ciepłym prysznicem.