Nie możemy wydać dwustu dolarów na wyprawę do Machu Picchu - to jedna
szósta całego naszego budżetu. Szybka decyzja: Choquequirao. Nie
będziemy żałować!
***
Wędrówkę na Choquequirao (ponad 30 km w jedną stronę) zaczynamy w miejscu, gdzie z
głównej drogi Abancay-Cuzco skręca się w stronę Cachory. Tu, na
wysokości 3,5 tys. m spotykamy Sesera, młodego chłopaka z Cachory,
który (nieproszony) zostaje naszym przewodnikiem do wioski. Po kilku
zakrętach piaszczysta droga doprowadza nas na szczyt doliny, w której
800 m pod nami rozłożyła się wioska. Ruszamy w dół na przełaj przez
maleńkie poletka i indiańskie zagrody. Domki na zboczu zbudowane są z
cegły
adobe - gliny zmieszanej ze słomą, od wieków
najpopularniejszego tu budulca (cegły suszą się na słońcu kilka
tygodni, aż stwardnieją na kamień). Wszystkie mają na szczytach
kolorowe krzyże. Seser potwierdza nasze przypuszczenia - to tutejszy
odpowiednik polskiej wiechy stawiany na dachach w dniu ukończenia
budowy. Są różnorodne: jaskrawo pomalowane, z figurkami wołu, kwiatami,
kogucikami lub innymi motywami wykutymi z metalu.
W sennej
Cachorze pusto, tylko na głównym placyku przed kościołem chłopcy grają
w piłkę, a uliczkami przebiegają dziewczynki dźwigające na plecach
pakunki w kolorowych płachtach. Okazuje się, że mieszkańcy są na
odbywającym się nieopodal targu konnym. Niestety, nie mamy czasu, żeby
tam zajść.
Droga z Cachory początkowo wspina się łagodnie nad
polami i domami, by wreszcie przykleić się na stałe do wysokiego
zbocza. Pod naszymi stopami rozciąga się widok na rolniczą dolinę, na
której rosną kilkudziesięciometrowe eukaliptusy. Młode, o
srebrnoszarych listkach nie są tak wysokie, ale ciemnozielone korony
starszych zasłaniają widok na ośnieżone szczyty. A jest na co patrzeć!
Sześciotysięcznik Salkantay częściowo spowijają chmury, a strome zbocze
schodzi 4 tys. metrów w dół, aż do doliny rzeki Apurimac. Każdy krok
zbliża nas do tej gigantycznej czapy śniegu.
Na pierwszej
przełęczy (po 10 km) droga skręca gwałtownie - zaczynamy schodzić w dół
ku rzece. W oddali, mniej więcej na wysokości naszej przełęczy, majaczy
charakterystyczny kształt siodła - miejsce, gdzie znajdują się ruiny
Choquequirao. Szlak wiedzie jednak w dół, niemal 1600 m, potem wspina
się drugie tyle. Po krótkim odpoczynku ruszamy w suche zarośla pełne
kwitnących agaw, tym razem one zasłaniają nam widoki.
Pierwszy nocleg w Chiquisca. Małe pole namiotowe powstało na
wykarczowanym przez gospodarzy kawałku płaskiego terenu. Wszystko jest
za darmo: miejsce na namiot, woda, prymitywny prysznic i kuchnia. Ale
jest też skromny sklepik, w którym kupujemy butelkę coca coli po trochę
wyższej niż zwykle cenie, wiedząc, jaką drogę przebyła na grzbiecie
muła, by trafić w nasze ręce.
***
Najcięższy dzień naszej wędrówki zaczął się (podstępnie) od miłego
chłodu wczesnego poranka i łagodnego zejścia nad rzekę. Apurimac, w tym
miejscu dosyć wąski i niepozorny, wyżłobił głęboki wąwóz w andyjskich
masywach. Z mostu widać dalekie zbocza oświetlone promieniami słońca,
które do nas nie docierają.
Tuż za mostem koniec złudzeń. Szlak
ostro wspina się po zboczu (i tak będzie przez pięć godzin). Wlokąc się
krok za krokiem niemal pionowymi podejściami, zaczynamy żałować, że nie
zdecydowaliśmy się na podróż z mułami. Nie pomagają nawet liście koki,
których żucie chroni przed chorobą wysokościową i dodaje energii
(Indianie wykorzystują je od wieków). Nagrodą za wytrwałość jest piękny
widok z przełęczy na będące już w zasięgu zmęczonych nóg Choquequirao.
W dole srebrna nić Apurimacu, a na przeciwległym zboczu - pola uprawne!
Potomkowie Inków sadzą m.in. kukurydzę i fasolę na stromych zboczach
Andów, gdzie często granicą pola jest przepaść.
Roślinność
zmienia się z suchej na dżunglową, aż w końcu za kolejnym zakrętem
wyłania się panorama Choquequirao: ruiny, obóz i stanowisko
archeologów. Naukowcy nie próżnują, szczególnie teraz, w porze suchej.
Widać świeżo odkopane tarasy kilkaset metrów pod właściwym miastem, a
dźwięk pił spalinowych dowodzi, że praca wre. Ile jeszcze zabudowań i
tarasów kryje się na zarośniętym zboczu?
Do obozu poniżej Choquequirao docieramy tuż przed zachodem słońca.
***
Następnego dnia rano z bliska oglądamy ruiny, które od tak dawna
majaczyły przed nami, bardzo daleko i wysoko (3050 m n.p.m.).
Wychodzimy prosto z dżungli na niewielką wykarczowaną przestrzeń. Widać
imponujące tarasy, na których uprawiano warzywa dla szlachty, czy nawet
(jak przypuszczają archeolodzy) dla władcy. Wyżej stoi pałac Inki z
podwójnym dwuspadowym dachem - nie wygląda imponująco. Powstał w
czasach, gdy władca panował już tylko nad kilkoma niedostępnymi
górskimi dolinami. Jeszcze kilka kroków pod górę i stajemy na
przełęczy, gdzie był główny plac miasta. Będąc tu, łatwo zrozumieć,
dlaczego jednym z członów kiczuańskiej nazwy Choquequirao jest słowo
"kołyska". Dwa krańce miasta wznoszą się łagodnie do góry, jakby
rozwieszone pomiędzy potężnymi szczytami. Drugi człon nazwy to złoto -
z daleka budynki z kamienia z domieszką miki świecą się w słońcu.
Na placu odbywały się prawdopodobnie zebrania społeczności i obrzędy
religijne. Wyraźnie widać stąd podział miasta. Po jednej stronie placu
znajdowała się świątynia Księżyca, po drugiej, nieco niżej, odkryto
miejsce poświęcone bogu Słońcu. Obok są łaźnie ze znakomicie zachowanym
systemem kanalizacji i niezwykle wąskie budowle, prawdopodobnie
spichlerze. Majestatycznie szybuje nad nimi kondor. W oddali widać
kolejną ośnieżoną grań.
Część placu poświęconą Słońcu prawie
w całości zajmuje płaski wierzchołek, na którym odbywały się obrzędy i
obserwacje słońca.
Stąd jest najlepszy widok na Choquequirao.
Wielopoziomowe tarasy, pałac, świątynia Księżyca, dzielnica
rzemieślników, cmentarz, magazyny wyglądają jakby niedawno je
opuszczono. Złowieszczo wygląda dżungla, której siłą wyrwano budynki.
Ciągle pokrywa dwie trzecie miasta tak dokładnie, że z daleka nie widać
nawet kawałka muru.
Idąc w dół w stronę Apurimacu, odnajdujemy niedawno wykopane z ziemi domy
kapłanów Słońca. Trapezoidalne kształty otworów okiennych i drzwi są
typowe dla inkaskiego budownictwa. Dalej zaczyna się dżungla.
Pokrzykiwania archeologów i odgłos piły zachęcają nas do pójścia dalej
- tam musi być coś jeszcze! Po kilku minutach natykamy się na stosy
leżących kamieni. Chwilę później czujemy się jak odkrywcy - w gęstwinie
widać ruiny kilkunastu domów, których mury sięgają dwóch, trzech
metrów. Co prawda, ich dachami są korony drzew, a pnie podważyły
strukturę ścian, ale trapezoidalne nisze i okna przetrwały. Ostrożnie
prześlizgujemy się między pięćsetletnimi ruinami. W każdej chwili grożą
zawaleniem, mimo że podpierają je drewniane drągi. Teraz wiemy,
dlaczego przewodnicy nie prowadzą tu wycieczek.
Odtąd oprowadza
nas napotkany antropolog. Opowiada, że w tej części mieszkali rolnicy.
Każdego dnia musieli schodzić i wspinać się od pięciuset do tysiąca
metrów do swoich tarasowych pól. To właśnie tam archeolodzy peruwiańscy
prowadzą główne prace wykopaliskowe, osiedle rolników zostawiając na
później. Mają czas - koniec prac przewidziany jest na 2015 rok.
Została nam jeszcze część miasta poświęcona księżycowi. Są tam
pomieszczenia, gdzie szlachta odwiedzająca władcę pozostawiała mumie
swych przodków, z którymi nie rozstawała się nawet w podróży.
Ciekawe są też poletka, na których Inkowie eksperymentowali z uprawami.
Sprawdzali, czy ziemniaki lub kukurydza urosną 500 m nad istniejącymi
uprawami, na wysokości ponad 3000 m. Wodę sprowadzali z odległej o
kilka kilometrów grani, także do łaźni.
***
Słońce zbliża się już ku zachodowi. Zwiedzanie zajęło nam trzy godziny
więcej, niż przewidywaliśmy, więc do Chiquisca dotrzemy na pewno po
zmroku. Czeka nas kilkanaście godzin marszu tą samą drogą. Najpierw
zejście do rzeki, a następnego dnia mordercze podejście w słońcu i
kurzu na przełęcz.
Powyższy artykuł pod tytułem "Złota kołyska wyrwana dżungli" został wydrukowany 17 września 2005 roku, w 37 numerze "Turystyki", sobotniego dodatku do Gazety Wyborczej i jest nadal dostępny pod linkiem:
http://podroze.gazeta.pl/podroze/1,114158,2914602.html
PS. Następny dzień spędziliśmy w cuzcenskich jadłodajniach. Nawet nie mieliśmy siły wybrać się na fiestę ...