Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ararat. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ararat. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 23 sierpnia 2016

W przestworzach i w kraju, którego nie ma

 - "Piotr, gdybyś żył nawet 100 lat, gdybyś zwiedził cały świat, to nigdy nie przeżyjesz czegoś takiego jak podróż kolejką do Tatewu!" - tak właśnie raptem dwa dni temu reklamował jedną z największych atrakcji Armenii niejaki Edik, nasz niezapomniany taksówkarz. I proszę - oto jedziemy przeżyć największą przygodę naszego życia. Tym razem za kierowcę mamy przeciwieństwo Edika - milczącego palacza, który prowadzi konwersacje wyłącznie po ormiańsku i bynajmniej nie z nami. A nasi taksówkarze to oddzielna historia. Edik był bardzo pomocny i proponował dosyć korzystne wycieczki,  na które może i byśmy się zdecydowali gdyby nie jego osobowość - gadał NON STOP i to po rosyjsku, snując niekiedy filozoficzne wręcz rozważania. Ponadto, jak większość taksówkarzy jeździł post-sowiecka ładą, do której się nie mieściliśmy. Inny taksówkarz, już mniej gadatliwy, na tyle jednak by wypytać się nas o zasiłki na dzieci w Polsce (tu też mają,  również od drugiego) i wypytać o posiadany samochód (tu podobno rodzinom z siódemką dzieci dają auto w prezencie).
 
Teraz jednak mijamy Ararat, tak bliski tu przy samej granicy z Turcją, samochodem milczka. Opuściliśmy Erywań, w którym Pita co chwila widział oznaki przygotowań przeciw trzęsieniom ziemi (wzmocnienia w blokach, rury gazowe poprowadzone na zewnątrz, nie zakopane, nawet "kryształowy" żyrandol w naszej kwaterze miał wykrywać wstrząsy). Wjeżdżamy już w opustoszały krajobraz łysych gór,  które z powodzeniem mogłyby zagrać we "Władcy Pierścieni" stepy po których grasują orki. Tu jednak spotkać można tylko pasterzy pszczół w ich małych przenośnych domkach-przyczepach, otoczonych ulami.
W oddali majaczą pasma czterotysięcznych gór,  a my już dojeżdżamy - przed nami zaskoczenie - jedyne w tej okolicy zielone zbocza i głęboka dolina, nad którą przeciągnięto niemal 6 km liny tej najdłuższej kolejki świata. Przedsięwzięcie drogie (250 mln) sfinansowane przez bogatych Ormian-emigrantów, którzy ten kraj dźwigają w stronę Europy, nie zwróci się zapewne przez całe pokolenia.  Tu też zrobiono wszystko po europejsku - elegancka restauracja, wi-fi free, cabin attendant itp itd. Dzieci do 110 cm wzrostu płacą 35 razy mniej niż wszyscy wyżsi.
 

Kolejka sunie nad zboczem, początkowo jest pięknie, ale bez emocji, dopiero gdy mijamy drugie przęsło nagle zawisamy nad otwarta przepaścią doliny Worotan dzielącej nas od wzgórza, gdzie już czeka na nas klasztor Tatew. Kilkaset metrów pod nami wijąca się droga, w dole naturalny "diabelski most", a w górze liny kolejki, na których teraz zawisło zachwycone towarzystwo 25 pasażerów + cabin attendant. Dzieci oczywiście w piskach radości i przejęcia, ale i my kontemplujemy onieśmielenie, które musiał przeżyć i Edik.

 

Monaster Tatew, choć pięknie położony, nie mógł jednak konkurować z klasztorem Geghard. Ale i on jednak dodał coś do naszych klasztornych doświadczeń - dziesiątki mnisich cel z widokami, których każdy mieszkaniec płaskiego Mazowsza by pozazdrościł. Biegaliśmy w ich labiryncie odkrywając coraz to kolejne przejścia. Wkrótce jednak musieliśmy się opamiętać, bo dziś jeszcze czekała nas przeprawa do innego? kraju. Kraju, którego nie ma i który zarazem jest .


Bo czy rzeczywiście przekroczyliśmy jakąś granicę wjeżdżając dosyć drogą taksówką do Górskiego Karabachu? Granica, na której nic nam nie wstemplowano (mielibyśmy wtedy zamkniętą możliwość wjazdu do Azerbejdżanu), pieniądze pozostały te same, język, rejestracje samochodów,  nawet flaga niemal się nie zmieniła. A jednak formalnie jesteśmy już w Azerbejdżanie, choć wszystko inne wskazuje na to, że nadal w Armenii.
Jeszcze tylko mała wieczorna nerwówka gdy hostel w tutejszej stolicy Stepanakercie okazał się nie istnieć, a potem jednak się odnalazł, i choć funkcjonuje na telefon, to zaoferował nam najlepszy deal na wyjeździe.
Trzeba bowiem zaznaczyć,  że panami życia to na tym wyjeździe nie jesteśmy. Noclegi, knajpy, ceny w sklepach - drogo jak w Polsce (ale na przykład mleko dwa razy droższe niż u nas), jedynie transport tani.

Pod Araratem

 
Kiedy ostatnio byłem pod Araratem, dzieciaki rzucały we mnie kamieniami, żołnierze chcieli prześwietlić mi kliszę i próbowano mnie porwać. Teraz, niecałe 80 km dalej, również pod tym ośnieżonym wulkanem, ale po drugiej stronie granicy, jesteśmy w ponadmilionowej metropolii, gdzie żyją ludzie mili i bezinteresownie uczynni. Taksówkarze nie narzucają się ze swoimi usługami, zostawiając jedynie numer telefonu, gdybyśmy zechcieli zwiedzić z nimi Armenię, nasza erywańska gospodyni wyjeżdża po nas na dworzec i daje nam kartę SIM,  byśmy mogli korzystać z internetu, zaczepiający nas przyjaźnie przechodnie miło wspominają swe pobyty w Polsce np. w Końskich.
Są tak mili i uczynni, ale ich miasto takie nie jest. Monumentalne gmachy, szerokie arterie komunikacyjne, prawie żadnych zabytków, duża część bloków tak obskurnych i patchworkowych, jakby je przeniesiono z Nowosybirska, a reszta z fasadami wyłożonymi dwukolorowymi kamieniami wygląda jak średniowieczne ormiańskie kościoły z powodu fryzów, detali i kolumienek.
Wczoraj miał być spokojny dzień,  więc wynajęliśmy taksówkę, by odwiedzić Garni i Geghard. Gdybyśmy tego nie zrobili, musielibyśmy przesiadać się pięciokrotnie - tak skomplikowany jest tu transport publiczny, a wydalibyśmy niewiele mniej.

 
 Garni słynie głównie z hellenistycznej świątyni Mitry, która postawiona na Forum Romanum nie odbiegałaby poziomem od innych gmachów. Jakiś prowincjonalny architekt korzystając z arsenału środków architektury grecko-rzymskiej wybudował najdalej na wschód położoną kopię Partenonu. Ale też położenie zadecydowało o tym, że do lat sześćdziesiątych świątynia leżała w gruzach - zbyt wiele ucierpiała od trzęsień ziemi. Dopiero nieustępliwy charakter Ormian kazał im pozbierać ułamki i złożyć z nich na powrót cud architektury. Cud oczywiście (jak to w Armenii) położony na wysokim klifie nad głębokim wąwozem.


Podobną determinacja wykazali się mnisi z Geghard, którzy przez wieki wielokroć odbudowywali swój klasztor, aż dopiero trzynastowieczne budynki dotrwały do naszych czasów. Budynki jak budynki - każdy ormiański kościół wygląda podobnie, najciekawsze kryje się pod skałami, tworzącymi bok świątyni. Wykuto tam dwa poziomy grot. W jednej z nich znajduje się źródło - woda tryska bezpośrednio ze skały,  by potem popłynąć w stronę przedsionka. W drugiej urządzono swego czasu grobowiec, gdzie spoczynku zmarłych książąt pilnowały dwa wyrzeźbione lwy.



 Dzięki skorzystaniu z taksówki wycieczka ta zajęła nam tylko cztery godziny, mogliśmy więc po południu spokojnie blogować w Parku Zakochanych z darmowym wi-fi, a dzieciaki - moczyć sobie nogi w strumyku. Wieczorem jeszcze ujrzeliśmy czerwone języki zachodzącego słońca na ośnieżonym szczycie Araratu, ciesząc się z pobytu w Erywaniu. Jeszcze tu wrócimy podczas tego wyjazdu.