Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Batumi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Batumi. Pokaż wszystkie posty

środa, 31 sierpnia 2016

My delfiny

Jedną z głównych atrakcji naszego wyjazdu miało być pierwsze w życiu (dla wszystkich) spotkanie z delfinami na pokazie w batumskim delfinarium. Bilety kupiliśmy z dwudniowym wyprzedzeniem, pragnąc zarezerwować najlepsze miejsca blisko basenu. Ponieważ lojalnie ostrzegano przy kasie, że pierwszy rząd spodziewać się powinien porządnej kąpieli, przezornie zajęliśmy miejsca w drugim, bo oczywiście akceptujemy pewien stopień zamoczenia, ale bez przesady...




 Po chwili upalnego oczekiwania rozpoczął się dynamiczny show z udziałem 6 delfinów, z których imiona zapamiętaliśmy niestety jedynie Mai i Zorro. Co potrafią wyczyniać te inteligentne zwierzęta! Skoki z saltami, tańce w parach i na własnym ogonie, wyrzucanie opiekunów z wody, gra w piłkę i strzelanie w publiczność wielkimi balonowymi piłkami, przy której to sztuczce zostaliśmy nieźle ochlapani. Dzieciaki, ale nie tylko one, gapiły się oniemiałe i piszczały z radości,  nawet Nina się nie nudziła. Największe zaskoczenie miało nas jednak spotkać na koniec. Każdy z delfinów żegnał się z publicznością własną sztuczką, potem wszystkie ustawiły się przy bandzie, zanurkowały i... wielkimi jak łopaty ogonami sprawiły nam gigantyczny prysznic! Dziwnym trafem największy chlust trafił wcale nie na pierwszy, a na nasz, przezornie wybrany drugi rząd.  I tak oto wyszliśmy z delfinarium kompletnie mokrzy, co jednak dało nam sporo radości i bardziej rozbawiło niż zdenerwowało. Wszystko można wybaczyć tym słodkim delfinom!
Potem czekało nas dobrowolne moczenie w morzu, tym razem w promieniach zachodzącego słońca. Swoją drogą nasze starsze dzieci tak oswoiły się z tym cieplutkim morzem, że wyczyniają w nim sztuczki nie gorsze niż Maja, Zorro i ich koledzy. My też cieszymy się plażą bez zasieków parawanowych, czystą i niezbyt zatłoczoną, zazdrościmy  jedynie lokalsom plastikowych butków, dzięki którym dochodzą do morza bez cierpień jakich my doświadczamy.


poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Patchwork


 Gdy nocnym pociągiem z Erywania dotarliśmy do Batumi, nasza nowa kwatera była jeszcze zajęta. Tamuna, nasza gospodyni, która w myśl gruzińskiej gościnności przyjechała na dworzec, zabrała nas na herbatę do domu swojej mamy. Niewielki stary domek wrzucony w chaotyczna przestrzeń kwatery dzielonej z innymi podobnymi do niego budynkami, wielkimi nowymi apartamentowcami i rozwalającymi się blokami z czasów, gdy kurort Batumi był wakacyjnym marzeniem radzieckiego ludu. Do takiego też bloku ostatecznie trafiliśmy.
 
Gdy Tamuna podjechała z nami pod obdrapane gmaszysko, zobaczyliśmy betonowe podwórko, rozpadającą się, zasmarowaną graffiti, obstawioną dyktami, blachami i gruzem klatkę schodową, godna najgorszych praskich klimatów, spodziewaliśmy się, że może zdjęcia naszej kwatery i zachwyty z airbnb to tylko spreparowana rzeczywistość.  Nic podobnego. Wkroczyliśmy do wygodnie urządzonego, nowoczesnego mieszkania. Łoże, klima, wi-fi, gust i smak. A z balkonu widok na morze (choć daleko) i na tę specyfikę Batumi, której już doświadczyliśmy - miasto to patchworkowa kołdra, tu stare domki z ogrodami sąsiadują z nowoczesna architekturą i niszczejącymi blokami z płyty (swoją drogą te też mają lokalny klimat - przestrzeń wspólna,  w tym klatka to zawsze obraz nędzy i rozpaczy, w naszym bloku by wjechać windą na górę trzeba wrzucić 10 "groszy" do specjalnej skrzyneczki, w dół jeździ za darmo, z okien bloków do najbliższego słupa rozciągnięte są sznury, na których suszy się pranie, a każdy niemal blok to domek "przylepka" jak go zwą nasze dzieci - mieszkańcy dobudowują sobie wysunięte balkony, poszerzają pokoje doklejając dodatkowe metry). Najdalej od nas, tuż przy morzu możemy z balkonu podziwiać to, co z Batumi czyni kurort na miarę europejska - piękne budynki,  które nie tylko są nowe, ale aspirują do bycia dziełami architektury (często z powodzeniem).
 

Na półce naszego apartamentu znaleźliśmy książkę o nowych inwestycjach w Gruzji w latach 2004-2012. Ciekawy album, który uświadomił nam, że kraj ten rozwija się dynamicznie, ale z głową, a niezwykłe budynki, które przyciągały nasz wzrok w Tbilisi i tutaj, to część większego założenia.
Batumi w tym założeniu zajmuje czołowe miejsce. Baliśmy się, że trafimy do radzieckiego kurortu, Łeby czy Ustki z postsowieckim sznytem, ale słodko się rozczarowaliśmy. Oto jesteśmy w przyjemnym europejskim kurorcie, gdzie jedynym mankamentem jest kamienista plaża, na której przejście dwóch metrów do wody to niezła męka, a poza tym to już same przyjemności. Piękna, estetyczna promenada, czyli ponad 6 km sąsiadujących ze sobą deptaka, ścieżki rowerowej i pasa zieleni, po których rozrzucono atrakcje - tańczące fontanny (pokaz zaliczyliśmy już wczoraj), placyki zabaw, bilard na powietrzu, ruchomą rzeźbę Ali i Nino, czyli dwie metalowe, ażurowe postaci schodzące się i przenikające w miłosnym uścisku, diabelski młyn z widokiem na port i miasto (przejażdżka nim kończyła nasz dzisiejszy dzień) i oczywiście, jak w niemal każdym większym mieście kaukaskim - kolejka linowa.
 


Główna atrakcja dnia dzisiejszego przypieczętowała w naszych głowach patchworkowe skojarzenie. 2,5 km przejażdżki nad nowym Batumi - nad zamkniętymi podwórkami starych domów,  których tajemnice z góry podglądaliśmy, nad placami budowy, które bez przesady zajmują 1/3 tego rozwijającego się kurortu, nad starym miastem, którego niskie budynki z balkonikami zawieszonymi nad wąskimi uliczkami dziś podziwialiśmy także z dołu i z widokiem na stawiane tuż przy morzu nowoczesne wieżowce, jak wieża gruzińskiego alfabetu czy budynek uniwersytetu technicznego z małym, złotym diabelskim młynem na poziomie 15 piętra. Mnie Batumi zachwyciło, dzieci także i to nie tylko z powodu morza, w którym Franek i Róża pławią się tak skutecznie, że niemal się rozpuścili.