Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bobolice. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bobolice. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 22 stycznia 2015

Jurajski Park Narodowy

Nie będzie to bynajmniej wpis o dinozaurach, ale o pierwszym naszym wyjeździe, na którym liczba dzieci przewyższała dwukrotnie liczbę dorosłych. W Jurę pojechaliśmy bowiem z Anią i Maćkiem, których dzieciaki: Ignacy, Piotrek, Staś i Klara szybko zintegrowały się z naszymi. No dobrze - spytacie - ale Waszych jest tylko trójka, czy to nie błąd w liczeniu...? Nie ma żadnego błędu, jest za to ukryta niespodzianka - spodziewamy się czwartego małego podróżnika w naszej rodzinie!

Dzień pierwszy - Góry Sokole.
Jura ma tę przewagę nad innymi górzystymi terenami, że ruszając z Warszawy wcześnie rano już około jedenastej można być na szlaku. Tak uczyniliśmy i my. W Góry Sokole ruszyliśmy w niepełnym składzie osobowym (tylko piątka nieletnich), ale za to z mnogością sprzętów. Właśnie spadł śnieg, więc początkowo sanki dla wszystkich dzieciaków były bardziej atrakcyjnym środkiem transportu niż przyczepka rowerowa z zestawem trekking. Dopiero, gdy zaczęło śnieżyć i maluchy ogarniała chęć do drzemki, ustawiła się kolejka do tego pojazdu. 



Trasa wycieczki była zakręcona, najpierw okrążyliśmy góry od wschodu, by potem wspinać się na samą grań. Dla dzieci nie lada atrakcją był długi, pełen zakrętów zjazd sankami niczym po torze bobslejowym. Na dole niepocieszony Maciek z synami wrócił do domu, a my postanowiliśmy samotnie zrealizować nasz plan, czyli wbić się na kolejny szczyt tego niewielkiego pasma. Jednak na ścieżce dydaktycznej zaczęły się schody. Teren zrobił się za trudny dla przyczepki, było za stromo i w każdej chwili mogliśmy się ześlizgnąć. Poprzestaliśmy więc na zwiedzeniu Jaskini Olsztyńskiej - dwieście lat temu uznawanej za najpiękniejszą w Polsce. Dziś nic nie zostało z jej piękności, bo wcześniejsi turyści zabrali ze sobą najciekawsze stalaktyty. Nam zostało tylko kilkuminutowe zagłębienie się w otchłań wielokomorowej pieczary. Było to zdecydowanie za krótko, ale zostawiliśmy śpiącą Łucję u wlotu do jamy, a Róża pomna ostatnich doświadczeń z tatrzańskich jaskiń nie czuła się zbyt pewnie, gdy ogarnęły nas ciemności. Przewidując, że na naszej dalszej drodze możemy napotkać kolejne przeszkody dla przyczepki, podjęliśmy decyzję o powrocie do domu. Nie był to jednak koniec przygód, bo po drodze przeżyliśmy zamieć śnieżną w świerkowym lesie, a także musieliśmy wspiąć się na mini-Giewont, który wyrósł na naszej drodze. Góry Sokole prezentowały się stamtąd majestatycznie.





Dzień drugi - Ostoja Złotopotocka.
Największe odkrycie tego wyjazdu - magiczne miejsce, gdzie rzeka Wiercica przebija się wąską doliną przez wzgórza najeżonymi ostańcami i porośniętymi bukowym pasem. Teren niby dziki, ale jednocześnie przekształcony w romantyczny park krajobrazowy "Parkowe", którego elementy małej architektury nie dotrwały niestety do naszych czasów. Od południa ten rezerwat przyrody otwierają ruinki kazimierzowskiego zamku w Ostrężniku, a na północy zamyka pałac Raczyńskich w Złotym Potoku - do obu nie dane nam było dojść, ze względu na powolne tempo marszu, zimno i zbliżający się zmrok. Ale udało się nam zobaczyć i tak wiele. Brama Twardowskiego, sztuczne stawy rybne (pierwsza w Europie hodowla pstrąga), pokryty lodem Sen Nocy Letniej, zabytkowy młyn, Jaskinia Niedźwiedzia (na tyle jasna, że dzieciaki mogły eksplorować każdą jej szczelinę), Diabelskie Mosty - to były najciekawsze przystanki na naszej kilkukilometrowej pętli przez Ostoję Złotopotocką. Najmniej interesujące okazało się wczesnośredniowieczne grodzisko, bo mimo naszych starań, nie dostrzegliśmy pod śniegiem jego obwałowań.

Jedna sprawa psuła magię tego ustronia - asfaltowa droga biegnąca wzdłuż rzeki. Tak czy inaczej to świetne miejsce na rower, wspinaczkę (Diabelskie Mosty z kilkunastoma trudnymi drogami zrobiły duże wrażenie na początkowym wspinaczu czyli Juście), spacery czy biegówki. I mamy już oswojoną knajpkę w pobliżu. Zupełnie nie tego spodziewaliśmy się w Jurze - która do tej pory kojarzyła się nam z zamkami położonymi na niewielkich, odkrytych wzgórzach.




Dzień trzeci - zamki.
Trzy zamki jednego dnia - takie rzeczy to tylko w Jurze. Najpierw górujący nad naszą kwaterką potężny zamek w Olsztynie, gdzie byliśmy już pięć lat temu. A po zwiedzeniu Jaskini na Dupce, kolejnego miejsca związanego z legendą o mistrzu Twardowskim - dwie mniejsze stanice należące obecnie do rodziny Laseckich: Mirów i Bobolice. Pierwszy - malowniczo zrujnowany, choć jakieś prace renowacyjne tam trwają, a drugi niedawno odbudowany na siedzibę godną senatorskiego rodu. Ich położenie w odległości około półtora kilometra zachęca do spacerów. Z trzech dróg, my wybraliśmy ścieżkę pod skałkami, by pozwiedzać jeszcze kilka jaskiń (w jednej z nich odnaleziono ząb neandertalczyka) i przyjrzeć się kolejnym drogom wspinaczkowym. Nie dość, że wspinacze, to jeszcze  speleolodzy się z nas zrobili! Po obejrzeniu z zewnątrz bobolickiego zamku, wracaliśmy do samochodu zostawionego na parkingu w Mirowie, wylodzoną szutrową drogę, znakomicie nadającą się na jazdę łyżwą. Gdybyśmy tylko wzięli ze sobą wtedy narty biegowe... Na kolejną wizytę zostawiliśmy sobie drogę prowadząca granią Grzędy Mirowskiej w labiryncie ostańców.




Ten dzień niestety zakończył się w dramatycznych okolicznościach. Najbardziej fantazyjny lodowy stalaktyt znaleziony w jednej z jaskiń bezszelestnie wypadł z sanek. Poszukiwania nie przyniosły rezultatu i nawet przewiezienie do Warszawy na dachu samochodu mniejszych sopli nie mogło ukoić żalu Franciszka.



Dopiero w domu poczytałem, że są plany, by Góry Sokole, Ostoję Złotopotocką i teren wokół Jaskini Na Dupce objąć ochroną prawną w ramach parku narodowego. Jesteśmy za!


A tak wyglądała nasza ekipa!

PS. Dziękujemy Ani i Maćkowi za udostępnienie zdjęć, z których kilka wykorzystałem w tym wpisie.