Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Górski Karabach. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Górski Karabach. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 12 września 2016

Plan podróży ...

... tym razem wypełniliśmy w 95%. Zrezygnowaliśmy tylko z trekingu na Aragac - taki łatwy czterotysięcznik w Armenii, ale za to dotarliśmy do lodowca Czaaladi. I w Batumi spędziliśmy jeden dzień dłużej, bo sprawniej udało się nam transferować. A oto cały nasz plan podróży wraz z zaznaczeniem na mapie - dla tych, którzy nie przebrnęli przez wszystkie wpisy :).



0 - TBILISI, gdzie jechaliśmy kolejką, zjedliśmy pierwsze chaczapuri i przez które przejeżdżaliśmy z pięć razy podczas wyjazdu
1 - DAWID GAREDŻA, gdzie wędrowaliśmy mnisimi ścieżkami w upale, pośród księżycowego krajobrazu
2 - KAZBEGI, gdzie wynajęliśmy konia, by dotrzeć do lodowca Gergeti
3 - SIGNAGI, gdzie spacerowaliśmy po zabytkowym mieście, odwiedziliśmy grób św. Niny i skąd udaliśmy się na wycieczkę po kachetyjskich winiarniach
4 - ERYWAŃ, gdzie mało co prawda zwiedziliśmy (tylko muzeum, meczet i bibliotekę), ale czuliśmy się znakomicie
5 - JEZIORO SEWAN, gdzie poznaliśmy Edika, penetrowaliśmy monastery, fotografowaliśmy chaczkary, a dzieci zawarły bliską znajomość z nietoperzami
6 - GARNI, GEGHARD, gdzie podziwialiśmy antyczną świątynię oraz wykuty w skale monaster
7 - TATEW, gdzie najdłuższą na świecie kolejką szybowaliśmy nad przepaścią do klasztoru
8 - STEPANAKERT, gdzie mieliśmy najprzyjemniejszy nocleg i wyrabialiśmy wizy w MSZ
9 - SZUSZA, gdzie przechadzaliśmy się wśród ruin, by dotrzeć na dnie kanionu do zjawiskowego wodospadu Zontik
10 - BATUMI, gdzie plażowaliśmy i nie tylko, bo była i kolejka, i diabelski młyn, no i delfiny
11 - MESTIA, gdzie mieliśmy mały kryzys, a po jego przezwyciężeniu dotknęliśmy lodowiec
12 - KUTAISI, gdzie zwiedzaliśmy monastery i jaskinie

środa, 24 sierpnia 2016

Karabakh

Pojechać do Górskiego Karabachu tylko po to, by zdobyć pieczątkę w paszporcie, pobyć w kraju, którego nie znajdziesz na mapie to byłby szczyt backpackerskiej dezynwoltury. Dlatego też sporo czasu spędziłem na znalezieniu jakiś atrakcji, które nadałaby sens tłuczeniu się po bezdrożach,  by dostać się do Stepanakertu (cóż za niesamowita nazwa!). Przewodnik dał tylko tropy do dalszych poszukiwań. Atrakcyjne miało być miasto Szusza, sto lat temu wielkości Tbilisi - z niego miał prowadzić pieszy szlak do kanionu z niesamowitym wodospadem.  Gdy już znalazły się highlighty przekonanie Justy trwało kilka chwil.

Gorzej było na miejscu. To że Stepanakert nie powali nas na kolana można się było spodziewać. Zobaczyliśmy więc jedyne warte uwagi miejsce czyli monumentalny pomnik pradziadka i prababki, symbolizujących przywiązanie karabachskich Ormian do gór oraz szacunek dla wcześniejszych pokoleń. Kolejną atrakcję stanowiło wyrobienie sobie wizy pobytowej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Trwało to chwilę, za dzieci nic nie zapłaciliśmy, więc dzieciaci szturmujcie Górski Karabach! Wasze dzieci będą podbijać serca miejscowych, dostawać od nich prezenciki, a Wy nie poniesiecie dodatkowych kosztów. Szturmujcie, bo nie ma tu praktycznie żadnych turystów. Przez cały dzień spotkaliśmy trzech backpackersów w Ministerstwie, a ja w informacji turystycznej widziałem wpisy odwiedzających je osób - jeden wpis na dwa dni, taka była średnia. Dalej pojechaliśmy do Szuszy odzyskać Pępka - czapeczkę Róży, pozostawioną ku rozpaczy Justy w taksówce. Już blok naszego taksówkarza nie nadawał się na pocztówkę, ale potem odkrywaliśmy tylko bardziej zniszczone rejony, opustoszałe bloki z wyrwami po pociskach, zabytkowe domy bez dachów z rosnącymi wewnątrz drzewami. Szusza licząca w 1920 roku 45 000 mieszkańców teraz stała się schronieniem dla niespełna 5 000 (przez sto lat miały miejsce dwa wydarzenia: najpierw rzeź Ormian, a po siedemdziesięciu latach wygnanie Azerów).  Ilość pustostanów jest tam niesamowita. A pośród tego rozwalające się meczety, pamiętające azerskich mieszkańców miasta ... Po takim mieście jeszcze nie spacerowaliśmy.
Do wąwozu Hunot miał nas zaprowadzić Japanar Trail, projekt stworzony przez entuzjastów z Zachodu. Szlak ten łączy największe karabachskie atrakcje, kieruje od razu do gościnnych kwater po drodze, a oznaczono go niebieską stopką. My niestety szlak szlak zgubiliśmy i przez pół godziny przedzieraliśmy się niknącą ścieżką przez niegościnne kamienie i chaszcze. Na dnie wąwozu - 250 metrów poniżej, znaleźliśmy ruiny wioski opuszczonej 80 lat temu,  bo w żaden sposób nie dało się tam doprowadzić drogi. My też myśleliśmy, że będzie to opuszczone miejsce, które wobec braku turystów będziemy mieli tylko dla siebie. A tu nagle okazało się, że miejscowi znają krótsze drogi niż nasza - dwuipółgodzinna i czują się nad rzeczka Karkar jak my nad Świdrem. Największy tłum tubylców zebrał się przy głównej atrakcji czyli wodospadzie, spływającym ze skały przypominającej grzyb bądź parasol i utrudniającym wejście do jaskini pod okapem,  skąd też z sufitu obficie kapała woda. Czulibyśmy się tam jak w bajce, gdyby nie rzesza piknikujących Ormian. Zapraszali nas oni na szaszłyki, ale niestety musieliśmy odmówić, by zdążyć na górę przed zmrokiem.
 Niespodziewanie nasz pobyt w Górskim Karabachu dał nam wyjątkową atrakcję, której tak prędko nie zapomnimy.



wtorek, 23 sierpnia 2016

W przestworzach i w kraju, którego nie ma

 - "Piotr, gdybyś żył nawet 100 lat, gdybyś zwiedził cały świat, to nigdy nie przeżyjesz czegoś takiego jak podróż kolejką do Tatewu!" - tak właśnie raptem dwa dni temu reklamował jedną z największych atrakcji Armenii niejaki Edik, nasz niezapomniany taksówkarz. I proszę - oto jedziemy przeżyć największą przygodę naszego życia. Tym razem za kierowcę mamy przeciwieństwo Edika - milczącego palacza, który prowadzi konwersacje wyłącznie po ormiańsku i bynajmniej nie z nami. A nasi taksówkarze to oddzielna historia. Edik był bardzo pomocny i proponował dosyć korzystne wycieczki,  na które może i byśmy się zdecydowali gdyby nie jego osobowość - gadał NON STOP i to po rosyjsku, snując niekiedy filozoficzne wręcz rozważania. Ponadto, jak większość taksówkarzy jeździł post-sowiecka ładą, do której się nie mieściliśmy. Inny taksówkarz, już mniej gadatliwy, na tyle jednak by wypytać się nas o zasiłki na dzieci w Polsce (tu też mają,  również od drugiego) i wypytać o posiadany samochód (tu podobno rodzinom z siódemką dzieci dają auto w prezencie).
 
Teraz jednak mijamy Ararat, tak bliski tu przy samej granicy z Turcją, samochodem milczka. Opuściliśmy Erywań, w którym Pita co chwila widział oznaki przygotowań przeciw trzęsieniom ziemi (wzmocnienia w blokach, rury gazowe poprowadzone na zewnątrz, nie zakopane, nawet "kryształowy" żyrandol w naszej kwaterze miał wykrywać wstrząsy). Wjeżdżamy już w opustoszały krajobraz łysych gór,  które z powodzeniem mogłyby zagrać we "Władcy Pierścieni" stepy po których grasują orki. Tu jednak spotkać można tylko pasterzy pszczół w ich małych przenośnych domkach-przyczepach, otoczonych ulami.
W oddali majaczą pasma czterotysięcznych gór,  a my już dojeżdżamy - przed nami zaskoczenie - jedyne w tej okolicy zielone zbocza i głęboka dolina, nad którą przeciągnięto niemal 6 km liny tej najdłuższej kolejki świata. Przedsięwzięcie drogie (250 mln) sfinansowane przez bogatych Ormian-emigrantów, którzy ten kraj dźwigają w stronę Europy, nie zwróci się zapewne przez całe pokolenia.  Tu też zrobiono wszystko po europejsku - elegancka restauracja, wi-fi free, cabin attendant itp itd. Dzieci do 110 cm wzrostu płacą 35 razy mniej niż wszyscy wyżsi.
 

Kolejka sunie nad zboczem, początkowo jest pięknie, ale bez emocji, dopiero gdy mijamy drugie przęsło nagle zawisamy nad otwarta przepaścią doliny Worotan dzielącej nas od wzgórza, gdzie już czeka na nas klasztor Tatew. Kilkaset metrów pod nami wijąca się droga, w dole naturalny "diabelski most", a w górze liny kolejki, na których teraz zawisło zachwycone towarzystwo 25 pasażerów + cabin attendant. Dzieci oczywiście w piskach radości i przejęcia, ale i my kontemplujemy onieśmielenie, które musiał przeżyć i Edik.

 

Monaster Tatew, choć pięknie położony, nie mógł jednak konkurować z klasztorem Geghard. Ale i on jednak dodał coś do naszych klasztornych doświadczeń - dziesiątki mnisich cel z widokami, których każdy mieszkaniec płaskiego Mazowsza by pozazdrościł. Biegaliśmy w ich labiryncie odkrywając coraz to kolejne przejścia. Wkrótce jednak musieliśmy się opamiętać, bo dziś jeszcze czekała nas przeprawa do innego? kraju. Kraju, którego nie ma i który zarazem jest .


Bo czy rzeczywiście przekroczyliśmy jakąś granicę wjeżdżając dosyć drogą taksówką do Górskiego Karabachu? Granica, na której nic nam nie wstemplowano (mielibyśmy wtedy zamkniętą możliwość wjazdu do Azerbejdżanu), pieniądze pozostały te same, język, rejestracje samochodów,  nawet flaga niemal się nie zmieniła. A jednak formalnie jesteśmy już w Azerbejdżanie, choć wszystko inne wskazuje na to, że nadal w Armenii.
Jeszcze tylko mała wieczorna nerwówka gdy hostel w tutejszej stolicy Stepanakercie okazał się nie istnieć, a potem jednak się odnalazł, i choć funkcjonuje na telefon, to zaoferował nam najlepszy deal na wyjeździe.
Trzeba bowiem zaznaczyć,  że panami życia to na tym wyjeździe nie jesteśmy. Noclegi, knajpy, ceny w sklepach - drogo jak w Polsce (ale na przykład mleko dwa razy droższe niż u nas), jedynie transport tani.