Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jawa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jawa. Pokaż wszystkie posty

środa, 1 marca 2017

Batawia

Cała podróż przebiegała niezwykle sprawnie. Promy nie tonęły,  dzieci nie ginęły, autobusy przyjeżdżały na czas, hotele i hości się znajdowały, a jedynych większych trosk przysporzył nam bank. Dopiero w Pangandaran sprawna maszyna się zacięła,  gdy okazało się, że zamiast przyjemnej jazdy pociągiem, czeka nas 8 godzin w autobusie do Jakarty. Ale i to zacięcie wyszło nam na dobre, bo miał być to autobus nocny, więc zyskaliśmy jeden dzień na surfowanie i nie musieliśmy szukać kolejnego noclegu.
Do stolicy dotarliśmy dwie godziny wcześniej niż się spodziewaliśmy, bo około 4.15 nad ranem po dość nieprzespanej nocy. Dotarliśmy na dworzec na południowych krańcach miasta, a czekała nas jeszcze droga na północne rubieże. Droga przez najbardziej zakorkowane miasto Azji, w dodatku w poniedziałkowy poranek. Zapowiadała się niezła przygoda, gdyby nie to, że wszyscy głównie drzemali w podróży trzema autobusami TransJakarta, jedynie sprawnie zmieniając środki lokomocji. Po dwóch i pół godzinie trafiliśmy do Kota czyli tego, co zostało z zabytkowej stolicy Holenderskich Indii Wschodnich - Batawii.
Miało tam być kolonialnie, budynki miały się walić, a tam albo po remoncie, albo remont w pełni. Więcej koparek i dźwigów niż widoków azjatyckiego Amsterdamu, opasanego wstęgą kanałów. Wśród nielicznych pozostałości po Holendrach wyróżniały się siedemnastowieczne magazyny zmienione w Muzeum Morskie, dawny ratusz przy rynku,  latarnia morska u wejścia dawnego portu, modernistyczny dworzec kolejowy, chiński most zwodzony, a także kościół katolicki poza murami miasta. Niewiele tego jak na tak słynną kolonialną metropolię... Ale dzieciaki i tak więcej włóczęgi by nie wytrzymały, bo już nie miały siły spałaszować po raz dwudziesty któryś ryżu bądź makaronu, a jak tu zwiedzać w upale, gdy nie ma nawet parku, by tam odpocząć.
 
Chcąc nie chcąc ruszyliśmy na lotnisko. Mieliśmy dość ograniczoną liczbę pieniędzy i liczyliśmy że wystarczy na przejazd. Takie przekonanie w nas trwało dopóki nie zapłaciliśmy opłaty za autostradę. Potem zaczęło się odliczanie. Jeszcze 5 kilometrów,  to będzie kosztować 15 tysięcy,  a mamy przecież 20 tysięcy. Nerwy trwały do ostatnich metrów. W portfelu została mi złotówka (3 tysiące rupii).


Na sam koniec - podczas międzylądowania w Dubaju kolejny raz na tym wyjeździe doświadczyłem czegoś po raz pierwszy - z nóg zwaliła mnie gorączka tropikalna (w warszawskim szpitalu wykluczyli dengę) ...





poniedziałek, 27 lutego 2017

Czas surferów


Do Pandangaran przybyliśmy w konkretnym celu. Było nim odwiedzenie parku narodowego (nareszcie jakiś zwierzęcy!). Często jednak tak bywa, że jakiś plan w proch się obraca, by dać początek czemuś znacznie lepszemu. Wcale się potem nie żałuje pierwotnych celów. My też nie żałowaliśmy, bo w takich okolicznościach wkroczył w nasze życie surfing.
Bazę mieliśmy w chatce jak z marzeń na rajskiej wyspie - bambusowy dom z tarasem podniesiony na (betonowych niestety) palach. Z tarasu widok na pole ryżowe i plantację palm. Codziennie rano jakiś pracownik wspinał się na palmy rosnące przy lokum, by zbierać cukier na syrop do naszych pancake'ów. Oczywiście lepszy byłby widok na morze, by już od rana móc sprawdzić jaka fala czeka na niedoszłych surferów. Niestety w tym celu musieliśmy przespacerować trzy kilometry w upale na najbliższą plażę. 
Pierwszego dnia do surfingu nie doszło. Surferzy mierzyli się z falami pracując własnym ciałem, udało się im również odwiedzić koralową plażę z malowniczym wrakiem norweskiego statku i stadem bezczelnych małp buszującym wśród dobytku turystów. 

Następny dzień przyniósł natomiast konkretne postępy, a jego atrakcje zdobyły mu miano najlepszego dnia wyjazdu w opinii Franka i Róży. Dzień nie mógł być wszakże zły, jeśli mieliśmy znów szusować na skuterkach. Tym razem do pokonania około 80km, spływ w zielonej dolinie i na koniec surfing. Do Green Valley dojechaliśmy jak po sznurku, znów podziwiając po drodze żniwa ryżowe, a na miejscu niemal wszyscy (oprócz mnie i Niny) wybrali się na bodyrafting. Cóż to takiego? Rafting bez tratwy, gdy przez wzburzone fale i wodospady niesie cię własne ciało. Na początek - wizyta w jaskini, w której podobno można nurkować, następnie mrożący krew w żyłach skok z 7m skały do wody. Któż się odważy? Najpierw trzeba się wspiąć po śliskich konarach drzewa, spojrzeć w gardziel wodnych odmętów i skoczyć. Nikt z poprzedniej grupy się nie odważył. A z nas? Pierwsza otrząsnęła się z paraliżujacego strachu Róża i niewiele myśląc wykonała krok. Franek pewnie by się nie odważył, ale jeśli Róża skoczyła,  on nie mógł być gorszy. Podobne były pobudki Pity, gdy jednak wykonał honorowy skok, nie zamierzał go powtarzać. Co innego dzieci ;) Wszak na tym wyjeździe zamieniły się w prawdziwe foki, tak że za jeden z gigantycznych profitów podróży mozemy uznać ich sprawne pływanie. Dalsze przeszkody rzeka zapewniła nieco łatwiejsze - drobne wodospadziki do skakania na linie i miejsca wartkiego nurtu do spławiania ciała. Wystarczyło by dzień wyprzedził inne w rankingu starszaków. 
 
Mogliśmy już ruszać na lekcje surfingu do Batu Karas. Lekcje pobierał co prawda tylko Pita, ale później korzystając z wypożyczonej deski swych sił próbowali wszyscy. Gdyby najlepszych fal nie blokowała nam setka dzieciaków na szkolnej wycieczce, która jak ławica ryb zagęściła morze, na pewno znacznie więcej byłoby udanych ślizgów. W tej sytuacji nienasyceni Pita, Franek i Róża musieli kontynuować naukę następnego dnia w Pandangaran.
Wrażeniami dzielą się na gorąco:
- Jak oceniacie nowy sport? Podoba Wam się? Trudny?
R, F: - Jest super, tylko jeszcze często spadamy.
P. - Wolałbym o tym nie mówić.
- Jakie są Wasze pierwsze sukcesy?
R: - udało mi się pojechać za drugim razem!
F: - pojechałem dłużej od Róży.
P: - że mi się udawało wstać jak popchnął mnie instruktor.
- Gdzie Wam się lepiej surfowało,  w Pandangaram czy Batu Karas?
R, F: - Tak samo.
P: - w Batu Karas, bo mnie popychał instruktor i tylko dzięki temu wpadałem w ślizg.

sobota, 25 lutego 2017

Jawajskie starożytności

Gdy pooglądaliśmy archiwalne zdjęcia w dżogdżańskim Kratonie, zdaliśmy sobie sprawę, że Jawa ma chyba teraz ambicję zostać drugą Arabią Saudyjską. Sto lat temu sułtan ubierał się przecież jak bohater Mahabharathy: w sarong, z nagim torsem, z kolczykami przekształcającymi jego uszy w elfie; ozdobą kobiecych głów były wymyślne fryzury,  a tradycyjny meczet wyglądał jak choinka, bądź jak kto woli - wulkan i miał cechy świątyni hinduistycznej. Teraz większość kobiet chodzi w chustach (widziałem nawet kilka Jawajek całkowicie zakrytych), nawet małe dziewczynki mają muzułmańskie szaty z wzorem z "Krainy Lodu", a starym meczetom dorabia się kopułki na szczycie, albo tuż obok buduje się nowy - już z wielgachną kopułą i minaretami. Stacje benzynowe chwalą się najróżniejszymi udogodnieniami: toaletą, sklepem i ... meczetem. Te islamskie naleciałości to tylko powierzchnia. Głębiej są pokłady starożytnej kultury, a przedstawienie teatru cieni oraz zwiedzanie świątyni buddyjskiej przeniosły nas na Jawę sprzed tysiąca dwustu lat, kiedy na wyspie dominowały wpływy indyjskie.
Borobudur to azjatyckie Pompeje - niedługo po budowie świątynię zasypał pył wulkaniczny, na powstałym ogromnym pagórku wyrosła dżungla, gdzie od czasu zza krzaka wystawała głowa medytującego Buddy. Starożytne posągi zainteresowały Europejczyków,  którzy rozpoczęli odsłanianie zabytku - największej świątyni buddyjskiej na świecie. 120 metrów w podstawie,  20 milionów bloków kamiennych, ponad 500 posągów Buddy, kilka tysięcy płaskorzeźb, w tym wiele scenek rodzajowych,  siedemdziesiąt kilka dużych stup i niezliczona liczba mniejszych - już same te liczby powinny robić wrażenie,  ale czy Borobudur powala na kolana jak Angkor Wat?

Justy nie powaliło,  bo wcześniej  zrobiła to grypa żołądkowa, z trudem udało jej się wdrapać na szczyt świątyni, podczas gdy reszta - wzorem buddystów - okrążała każde z sześciu kwadratowych pięter. Jako że turyści, mimo że całkowicie zdrowi, poruszali się szlakiem Justyny czyli schodami do góry, na własność mieliśmy boczne korytarze pokryte reliefami. Niestety sceny zlewały się nam w jedno - siedząca postać pośrodku i otaczające ją mniej ważne. Na przewodnika zabrakło nam budżetu - bilet musieliśmy kupić nawet Łucji. Sami rozpoznaliśmy tylko statek, którego repliką (udostępnioną w muzeum) udało się niedawno przepłynąć Indonezyjczykom do Ghany. Tym samym udowodnili wyższość swych przodków nad innymi cywilizacjami. Nie dostrzegliśmy jednak słonia z sześcioma trąbami,  który zwiastował początek historii Gautamy. Sześć pięter klaustrofobicznych korytarzy, nad którymi czuwali siedzący w niszach Buddowie, wreszcie się skończyło. Kolejne piętra przynoszą wyzwolenie, już nie ma żadnych historii, tylko obcowanie z nauczycielem. Rozpościerają się bowiem stamtąd widoki na pobliskie góry,  a okrągłe platformy zabudowane są ażurowymi stupami, wewnątrz nich ukryte są posągi Oświeconego. Na górze tłoczno,  szczególnie przy dwóch otwartych stupach.  Tam posąg widać w całości. Wielka stupa jest zamurowana, można ją obejść i pozostaje już tylko droga w dół. Na trawniku próbujemy objąć wzrokiem Borobudur. Wielość szczegółów,  silne kontrasty,  ledwo widoczny szczyt ukazują się z dołu. Lepszy widok mieli właściciele zabronionych dronów - oni widzieli,  że ta świątynia to misterna, geometryczna mandala. Gdyby obok postawiono wielką wieżę widokowa, aby turyści mogli podziwiać mandalę lub przetrzebiono trochę las obrastający wzgórze, na którego szczycie jest świątynia powalonych na kolana byłoby więcej.  Dyktatura obrazu nie pozwala zachwycić się Borobudur, którego tajemniczego piękna nie da się uchwycić w pocztówkowym kadrze.
 
Wayang kilit też trudno uchwycić na zdjęciu. Chyba że trwa właśnie przydługi dialog i marionetki stoją posłusznie wbite w pień bananowca. Ale wtedy nie odda się charakteru tej sztuki - pełnej niejasności,  nieokreśloności, nieostrości, gdzie granice postaci trudno zdefiniować,  tak szybko cień ustępuje przed światłem, a postać ustępuje miejsca kolejnej.

Na przedstawienie poszliśmy do muzeum w Yogyakarcie, gdy weszliśmy na widowni siedziało pięciu turystów,  po półtorej godzinie gdy wychodziliśmy we dwóch z Frankiem,  nie było nikogo innego i grano Wayang tylko dla nas dwóch. Dziewczyny też miały problem z wytrzymaniem kilkuminutowych dialogów czy monologów, kiedy lalkarz pokrzykiwał, uderzał drewienkiem o skrzynkę i walił stopą w dzwonek. Ale ja z Frankiem czekaliśmy. Przechodziliśmy z jednej strony widowni na drugą.  Tam było widać cienie, tu artystę przy pracy, orkiestrę przy pracy i chór. Wizualnie najciekawiej prezentowały się wykonane z bawolej skóry marionetki, niezwykle ażurowe,  z dziwnymi nosami,  kolorowo pomalowane - czasem te barwy przebijały przez płótno. Muzykanci popijając herbatę,  żywo ze sobą dyskutowali jak krnąbrni uczniowie, podczas gdy lalkarz kontynuował spektakl, a damski chórek zawodził. Coś się dzieje! Trzeba wracać na stronę cieni. Zaczyna się walka, pogoń,  jednym słowem ruch. Marionetki walczą zajadle. Wcześniej nieruchome,  teraz wywijają się w każdym kierunku, używając maczug, strzał i innych śmiercionośnych broni. Jeszcze lepiej wygląda to po stronie światła. Widać jak demiurg wprawia je w ruch, kciukiem popycha rękę lalki, by załatwiła przeciwnika z kołowrotu. Wreszcie chórzystki wstają, zaczynając klaskać. Nawet nie zorientowaliśmy się, że to koniec. Zresztą co to za wayang, który trwa dwie godziny.  Prawdziwy spektakl kończy się nad ranem. My doświadczyliśmy takiej namiastki,  ale bez znajomości języka i dokładnego opisu, co się dzieje na scenie, dłużej byśmy nie wytrzymali, tym bardziej że w ogóle nie mogliśmy skleić jakiejkolwiek fabuły, w każdej scenie występowała inna postać (Rama? Sita? Arjuna? Hanuman? Barong?), a rzecz miała być o odnalezieniu ojca. Te drobnostki nie zmieniły faktu, że było super i do domu wracamy z mnóstwem wayangowych gadżetów.
 

niedziela, 19 lutego 2017

Nieustraszeni pogromcy wulkanów

 
Ciemna noc. Sznur świecących światełek przebija się przez mrok. Śpiące dzieci podskakują do góry na każdym wertepie. Nad nami unoszą się chmury, z których zdążyło już spaść kilka kropel. My zasnąć nie możemy, bo nurtuje nas wiele pytań. Czy ujrzymy dziś Bromo? Czy cały wysiłek, który włożyliśmy w dotarcie do Cemoro Lawang się opłaci?  Czy nie okaże się, że wydamy 300 zł na oglądanie chmur?
Nie były to bezzasadne pytania. Gdy kupowaliśmy przejażdżkę jeepem, widoczność spadła do kilku metrów,  a zanim zaczęła się mgła, wiele godzin padało. Wieczorem zaczęło się rozpogadzać, ale czy lepsza pogoda dotrwa do wschodu słońca? Nie dotrwała. Od razu to spostrzegliśmy po otworzeniu oczu o 3.00. Szczęście nas opuściło ... Trochę spuściliśmy z tonu, gdy się okazało, że za bilety wstępu do Parku Narodowego płacimy kierowcy (znacznie mniej niż w cenniku), a on już rozliczy się ze strażnikami. Turyści piesi nie mają chyba takiej opcji i są skazani na wpłatę prawie 80 zł. Potem już tylko zjazd na dno kaldery, na przełaj przez piaszczystą pustynię i sawannę, by po kolejnych kilkunastu minutach wdrapać się po asfalcie pod sam wierzchołek szczytu liczącego ponad 2600 mnpm. Było już trochę innych jeepów,  ale dojście na punkt widokowy zajęło nam 5 minut. Dlaczego więc przyjechaliśmy tam 1,5h przed wschodem słońca? Kierowca twierdził,  że w sezonie są dni, kiedy na górę wspina się ponad tysiąc toyot.  Ale teraz tak nie było, brakowało nam gwarancji dobrej pogody, ale za to zajęliśmy strategiczne miejsca przy barierce i osiedliśmy na wypożyczonej karimacie. W ten tłum wiele szpilek dałoby się włożyć, a turystów z Zachodu można było policzyć na palcach. Może wybrali tańszą opcję czyli dwugodzinny trekking po ciemku na niewiele niższy szczyt? I tak widok stamtąd mieliby podobny do nas. Wulkan Semeru ponad chmurami, a Bromo i Batok co rusz przykrywane chmurami. Wiele czasu upłynęło zanim zmarznięci dostrzegliśmy łunę na wschodzie. Jeszcze tylko kilka chwil. Chmura spadaj, odsłoń wulkany ... Pierwsze promienie słońca przyjmuje Semeru. A tu nagle robi się w kadrze bezchmurnie.  Migawki poszły w ruch. Jest pięknie. Księżycowy, rozległy krajobraz superwulkanu z wulkanem jak z książki dla dzieci i drugim nieustannie dymiącym. Czerwień zaczyna dominować, choć daleko na wschodzie po kilku minutach słońce chowa się za chmury. Upragnione zdjęcia zapisały się na karcie, teraz już można tylko chłonąć widok.

"Ale mi się nudzi", "zimno mi", "kiedy wreszcie pójdziemy,  tu jest brzydko" - dzieciaki zawsze potrafią sprowadzić nad na ziemię. 
Szybko zjechaliśmy na dno kaldery. Nasz kierowca zatrzymał się wśród dziesiątek innych jeepów. Od razu obskoczyli nas miejscowi,  proponując przejazd na koniu kilkuset metrów do schodów,  wiodących na wulkan Bromo. My odmówiliśmy (ku rozpaczy Łucji, która tym razem ani na chwilkę nie przestała jęczeć), ale dla Indonezyjczyków ta odległość była zbyt ogromna (wszak wszędzie jeżdżą na swoich skuterach), by nie skorzystać z ułatwienia. Dzięki temu Bromo to najłatwiej dostępny wulkan w Indonezji - wystarczy pokonać samemu kilkaset schodków,  by zajrzeć w trzewiki Ziemi. Nie żaden trekking, jak na Ijen, a przejazd jeepem i koniem ... 

Ale nie tylko Bromo jest ciekawe, że leży pośród księżycowego krajobrazu, niedaleko siedzib ludzkich. Przede wszystkim jednak dla mieszkających tu hinduistów, to Góra Święta. Postawili u podnóża świątynię, a do środka wulkanu wrzucają ofiary.  My dostrzegliśmy kopyta kozy, zaczepione trochę poniżej krawędzi wulkanu.

Na nas największe wrażenie zrobił hałas wydobywający się z niezwykle głębokiego krateru. Jak oddech potwora i dym z jego pyska. Nieprzewidywalność i ukryta groźba.
Gdy wsiadaliśmy do jeepa, parking powoli pustoszał, samochody i konie odprowadzano do wsi, by zająć się uprawą ryżu, bardzo opłacalną uprawą. Przecież nie na darmo ryzykuje się, by mieszkać pod wulkanem.

środa, 15 lutego 2017

Ale siara!

 
Z rajskiego Bali przepłynęliśmy na Jawę. Zmianę odczuliśmy jeszcze na promie - padać zaczęło na środku cieśniny, gdy załatwialiśmy przez internet jedyny nocleg w rozsądnej cenie w mieście Banyuwangi. Okazało się jednak że przenieśliśmy się z niebiańskiej miejscówki z basenem i rzeźbami do piekielnie obskurnej nory z dykty, w której czegokolwiek się dotknęło, to się psuło, wszędzie roiło się od insektów, a cena należała do najdroższych na wyjeździe.
Na szczęście gospodarz był przesympatyczny, zorganizował nam transport na Kawah Ijen i dzień (Walentynki) zmierzałby do udanego końca (w międzyczasie widzieliśmy megakiczowatą chińską świątynię, jedliśmy pierwszy posiłek na ulicy - terengbulaki), gdyby nie nasz bank, który po pierwszym pobraniu przez gotówki z bankomatu, zablokował kartę, by "chronić nasze pieniądze". Byśmy się tym niewiele przejęli, gdyby wypłacono nam tyle, ile chcielibyśmy. Ale niestety są tu niskie limity (około 400 zł) i już nam zapowiedziano, że druga z naszych kart też zostanie zablokowana, bo Indonezja jest krajem wysokiego ryzyka, że względu na ilość oszustw ...
Ze zdenerwowania trudno było zasnąć, a wczesna czekała nas pobudka. Zwykli turyści ruszają na wulkan o północy, przed świtem podziwiają niebieskie płomienie, wydobywające się z wnętrza krateru, a potem wschód słońca z jego krawędzi. My zdecydowaliśmy się wyjechać o 5.00, ale i tak ponad godzinę wcześniej obudziło nas kilku przekrzykujących się muezzinów.
Wschodzące słońce muskało zasnuty chmurami wierzchołek wulkanu Merapi, gdy nasz samochód wdrapywał się mozolnie zniszczoną drogą na płaskowyż między szczytami. W pewnym momencie zobaczyłem w lusterku cieśninę oraz balijskie góry! Cudnie!

Na pieszym szlaku znacznie mniej było dziur niż w asfalcie. Wszak tędy górnicy zwożą wózkami siarkę z Ijenu, a od czasu do czasu turystów zmordowanych 6-kilometrowym trekiem w dwie strony. Nam wycieczka nie sprawiła problemów. Franek założył się o 5 zł z Łucją, że ona nie wejdzie na szczyt. Tak to zmotywowało naszego przedszkolaka, że bez fochów wdrapał się na wulkan. Tam przywitały nas zapachy z piekła rodem bądź jak kto woli smród zgniłego jajka. Dobrze że po drodze pożyczyliśmy cztery maski dla dzieciaków. Tylko Nince ochrona przed trującymi wyziewami nie leżała, więc jako jedyna nie zeszła wgłąb krateru. Ale na krawędzi też było ciekawie.  Przede wszystkim odsłonił się widok na turkusowe jezioro oraz żółtawe dymy z trzewi Ziemi. Tam zmierzała stromą ścieżką Just ze starszakami, wymijając górników, niosących na barkach po kilkadziesiąt kilo siarki. W połowie drogi dziewczyny zarządziły wycof i do dna krateru zeszła tylko męska ekipa. Tam krajobraz byłby totalnie księżycowy, gdyby nie turkusowe (ale zaśmiecone) jezioro oraz rury, z których ciekła płynna siarka i wydobywały się siarczane gazy. Jeszcze zdjęcie z górnikiem i można się już uciekać z tej piekielnej czeluści. 

PS. To był pierwszy dzień na wyjeździe, kiedy nic nie padało.