Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jura Krakowsko-Częstochowska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jura Krakowsko-Częstochowska. Pokaż wszystkie posty

środa, 31 maja 2017

Bulderowa turystyka

Wyrodni z nas rodzice. Zamiast prowadzić dzieci po muzeach, teatrach, pałacach, czy parkach rozrywki, ciągamy je w głuszę, gdzie niewiele jest więcej prócz sarenek, chrabąszczy, komarów, muszek i głazów na szczycie pagórka. A wyrodnym dzieciom to odpowiada, czas prędko im mija wśród śpiewu ptaków i wyrywa je stamtąd dopiero doskwierający głód.



Podczas wyjazdu do podolkuskiej Czyżówki okazało się też jak daleko nam do boulderowych pakerów, którzy prężąc muskuły i pokazując nagie torsy, robią zabójczo trudne baldy, dokumentując swe dokonania na taśmie filmowej. My raczej przypominamy boulderowych turystów all inclusive. Ważne jest, żeby ptaki śpiewały, nikt nie zakłócał nam odpoczynku, dzieci miały zabawę ze wspinaczki, a czy nam się uda pokonać trudniejszy "problem", to już kwestia trzeciorzędna. Nawet jak Róża pierwszy raz w życiu sama z siebie zapałała chęcią uwiecznienia swych dokonań na filmiku, bardziej jej zależało na ładnym stroju niż na pokonaniu balda w idealnym stylu. Tacy jesteśmy! Bouldering w terenie to dla nas w tym momencie forma rekreacji na łonie przyrody, trudniejsze drogi możemy robić na panelu, gdzie ląduje się na mięciutki materac, a nie mały crashpad, który ma tendencję do zmiany położenia, gdy się na niego zaskakuje. Tak, trzeba to przyznać otwarcie, wszystkich nas blokuje strach. Nie mamy pewności,  czy chwyt się nie oberwie, czy osoba spotująca zareaguje prawidłowo, czy nie poobijamy się o skałę. Do tego nadal brak nam doświadczenia. Wpadliśmy bowiem w popłoch, gdy trzy metry nad ziemią Łucja nie mogła ani zejść, ani wejść wyżej. My w sandałach nie dajemy rady, wspiąć się tak wysoko. Pozostał jej jedynie skok. Po krótkim płaczu w ramionach nasz krasnal na szczęście mógł wspinać się nadal, choć zmieniliśmy głaz na niższy za to z "wyjściem z dachu". Tam dokazywała jej starsza siostra, która przewieszenia uwielbia, a z kocyka przyglądała im się Ninka, która wie już czym wspinaczka pachnie (dzień wcześniej wdrapywała się z asekuracją na dziecięca ściankę na krakowskim Avatarze), więc powtarza ciągle "pinać ja pinać".


Wnioski na przyszłość:  nie wystarczy sugerować się wyceną drogi, czasami 5 lub 5+ jest dla dziewczyn nie do przejścia, gdy głaz za wysoki, bądź brak mu małych dziurek na ich paluszki. W topo musimy też zwracać uwagę na miejsce przed skałą,  żeby było tam jak najbezpieczniejsze lądowisko (miejsce na crash pad). Jeśli dzieci będą zadowolone ze swych osiągów,  nie zaczną marudzić i marzyć o oglądaniu filmików na komórce, to każde następne wspólne,  rodzinne wspinanie będzie tak przyjemne i relaksacyjne, jak w Czyżówce w zeszłą niedzielę.

piątek, 5 maja 2017

Psi Nos

Ambitne plany na majówkę pokrzyżowała nam pogoda (śnieg + zbyt zimne noce jak na spanie w namiocie). Nie spędziliśmy więc pięciu dniu w Kotlinie Kłodzkiej i w okolicach: bulderując na Kamiennej Górze, wdrapując się na Śnieżnik, wałęsając się po zabytkowych miasteczkach: Międzygórzu, Bystrzycy, Paczkowie, Bardzie, zwiedzając pałac w Kamieńcu Ząbkowickim, za to wykorzystaliśmy plan z zeszłego roku czyli pojechaliśmy na jeden dzień na Psi Nos. Oczywiście na bouldery. A plan "kłodzki" zostawiamy sobie na kolejny dłuższy weekend - Wy zresztą też możecie go wykorzystać!
Psi Nos to kilka skałek między Kusiętami, a Srockiem, położonych na wzgórzu pośrodku liściastego, jurajskiego lasu. Bez GPS'a nie ma szans tam trafić. Z nawigacją też nie jest łatwo, ale dzięki temu nikogo się tam nie spodziewaliśmy, bo wypaśne baldy znajdują się kilometr dalej i to tam kierują swe kroki wymiatacze boulderingu. Ten rejon został przez odkrywców zaklasyfikowany jako miejsce dla początkujących czyli w sam raz dla naszej dzieciarni (i dla nas). Na miejscu czekało dwanaście przystawek ulokowanych na dwóch niewysokich kamieniach. Na pierwszym dzieciakom wspinanie nie szło (zbyt duże odległości między półkami skalnymi), natomiast na mniejszym szalały, bo w głazie pełno było małych dziurek, gdzie bez kłopotu wkładały paluchy. Róża jakby od niechcenia pokonywała bald za baldem, Franek niewiele jej ustępował - ambicja go niosła, a Łusia z gracją spadała na materac. Gdy się nie wspinały, skakały na crashpady, spotowały się nawzajem, robiły filmiki aparatem. Na tyle im się to podobało, że na cztery godziny zapomniały o istnieniu komórek.




Gdy oni grali, dorośli mogli się powstawiać (z różnym skutkiem) na bardziej wymagające linie. Niestety dwie przystawki prowadziły po całkowicie mokrej skale, poszukaliśmy więc w okolicy nieeksploatowanych głazów. A słoneczko grzało, ptaki śpiewały,  wokół cisza i spokój ...



Trzeci kamień nie miał opisanych tras, więc sami mogliśmy wymyślać problemy boulderowe - Marka były najfajniejsze, choć nikt prócz niego nie zaliczył topu. Dziewczynki też na kanciku opracowały przystawkę. Jej przejście kończyło jakże udany dzień wspinaczkowy. Trzeba tylko z tego kamienia zejść. A nie należało to do najłatwiejszych. Dziewczyny siedziały więc okrakiem cztery metry nad ziemią, czekając na sprowadzenie na ziemię. Akcja ratunkowa wymagała udziału wszystkich dorosłych. Marek spuszczał je na wyciągniętych rękach,  Justa podtrzymywana przeze mnie, łapała za uda i potem ja je przejmowałem. Fajna przygoda - musiała myśleć przypatrująca się nam z crashpada Ninka, która (sądząc po jej domowych akrobacjach) nie może się doczekać, kiedy pociśnie pierwszego balda.





Łącznie spędziliśmy na Psim Nosie siedem godzin, a do eksploracji zostały jeszcze dwa kamienie oraz trzy-cztery trudniejsze trasy na pierwszym głazie. Jest więc po co tam wracać,  tym bardziej że to najbliższe od Warszawy baldy, gdzie nie straszy leśniczy.

środa, 28 września 2016

Między Zieloną Skałą, a Kowadłem

Ten sezon wspinaczkowy nam nie wyszedł. Winnych znalazłoby się wielu, więc nie warto ich tu wspominać. Grunt, że mimo naszej olbrzymiej pasji od początku maja do końca września litej skały nie macaliśmy ni razu. Jakby cały świat sprzysiągł się, abyśmy nie mogli się wspinać (oczywiście chodzi tylko o wapień, bo sztuczne ścianki odwiedzamy średnio dwa razy w tygodniu).


Jednak w zeszłym tygodniu wpadliśmy na pomysł, by samemu pojechać na baldy, gdzie nie ma leśniczego czyli na "Psi Nos" w Kusiętach, co uruchomiło potężną lawinę wydarzeń. Gdy Marek (mój szwagier) to usłyszał, oczy mu się zaświeciły, bo w pobliżu są do zrobienia najtrudniejsze problemy boulderowe w Polsce, w tym "La psiocha", której nie udało mu się przejść poprzednim razem. Nasze oczy zaświeciły się wtedy jeszcze mocniej, bo przecież on mógłby nam zawiesić "wędki", abyśmy spróbowali swych sił w większych formach. Wystarczyło tylko znaleźć opiekę dla Frania, wolącego zagrać swój mecz ligowy niż zaliczyć pierwszą "szóstkę" w skałach i już siedzieliśmy sobie w naszym samochodzie, pełnym crashpadów, uprzęży wspinaczkowych i innego szpeju, słuchając "Rasmusa i włóczęgę" Astrid Lindgren. Krajobraz się zmieniał, aż wreszcie po dwóch godzinach jazdy ujrzeliśmy "Zieloną Górę" - rezerwat, będący celem naszego wyjazdu. Tak, rezerwat! Nie przesłyszeliście się, po raz kolejny pojechaliśmy w miejsce, gdzie nie można się wspinać, niepomni majowych doświadczeń ... Ale to nie jedyny błąd, który popełniliśmy podczas tej lawiny wydarzeń. Za bardzo dostosowaliśmy się do Marka i nasze skały nie dość, że były obwarowane zakazem wspinaczki, to jeszcze brakowało na nich najłatwiejszych dróg wspinaczkowych dla dziewczynek.



Za ten błąd zapłaciła przede wszystkim Łucja, której nawet - ku naszemu, wielkiemu rozczarowaniu (wszak zaczęła już się wspinać w sekcji dziecięcej na Cruxie) - nie udało się pokonać drogi o wycenie V+. Potem się zblokowała, sfochowała i porzuciła wspinaczkę na rzecz wygłupów z siostrami i pstrykania nieostrych fotek pozostałym łojantom. Każdy więc znalazł coś co lubi, Ninka nawet zdrzemnęła się na niepotrzebnym nam crash padzie, a Róża mogła zaszaleć w skale, choć okazało się, że niski wzrost nie pozwolił jej zrobić jednej z dróg na "Kowadle", to na kikunastometrową "Zieloną Skałę" wlazła z drobnymi ułatwieniami, podczas gdy ja tylko przez chwilę i z dość daleka ujrzałem miejsce na szczycie, gdzie Marek zawiesił nam linę. Lecz nawet z tych moich skromnych dokonań w skale Justa (topująca wszystkie drogi za pierwszym razem) była dumna (albo też mam taką nadzieję:)). 


Siedem godzin pod skałą starczyło nam na "zrobienie" trzech dróg (V+; VI, VI.1), leśniczy na szczęście miał inny pomysł na niedzielę niż ściganie wspinaczy, Marek rozwiązał kilka nowych boulderowych problemów, a warun był jak marzenie.

 
Wnioski z wyjazdu są trzy. By jak najbardziej zaangażować dzieci we wspinaczkę, trzeba dobrać łatwiejsze drogi, żeby nie zniechęciły się zbyt szybko i dłużej zajmowały się najmłodszą :). By zminimalizować czas przygotowań, należy znaleźć miejsca, gdzie bardzo łatwe trasy sąsiadują z takimi dla dorosłych (też zresztą niespecjalnie trudnymi), dzięki czemu można by wykorzystać to samo stanowisko. By móc wytyczać w skałach nowe drogi i nadawać im poetyckie nazwy jak "foch Łucyjki", "histeria Franka", czy "szaleństwa panny Rózi", musimy jeszcze kilka sezonów zaczekać, bo nasza pogoń za wspinaczkowym światem dopiero rozpoczyna się na dobre.

poniedziałek, 12 października 2015

Plany, plany, plany

W naszych wyjazdach brakuje miejsca na improwizację. Każdy dzień jest dokładnie zaplanowany, często przygotowane są w zanadrzu atrakcje specjalne w razie pogorszenia pogody. Wynika to z tego, że każdy dzień urlopu jest na tyle cenny, że nie chcemy zmarnować go na szwendanie się tu i tam, bez konkretnego celu. Ja do tej pory (a minęło już ponad dziesięć lat) nie mogę odżałować dnia, który kompletnie wyczerpani po trekkingu na Choquequirao przebimbaliśmy w Cuzco, nadrabiając braki żywnościowe w tanich kantynach i pijąc piwo na Plaza de Armas, zamiast pójść na fiestę San Pedro y San Pablo. 
Innym wyróżnikiem naszych wyjazdów jest maksymalna różnorodność. Najlepszy wyjazd to taki, na którym każdego dnia robimy coś innego, a nie siedzimy dwa tygodnie nad morzem, czy dwa tygodnie dzień w dzień chodzimy po górach. Różnorodność jest kluczem do wyjazdu, który zapamiętamy na lata. Tego zabrakło podczas pierwszej rodzinnej wyprawy do Meksyku. Tam przez trzy tygodnie na przemian zwiedzaliśmy kolonialne miasta i indiańskie ruiny, jedynymi wyjątkami była cenota, wodospad i kanion.
Ostatnio zrezygnowaliśmy z typowych atrakcji dla dzieci, podczas podróży szerokim łukiem omijamy place zabaw – nasze dzieciaki mają tego aż zanadto na osiedlu. Różne tandetne parki rozrywki też nas już nie przekonują. Ile razy można odwiedzić parki miniatur, parki jurajskie ... Czy dzieciom tego brakuje? Nic na ten temat nie mówią, chyba się przyzwyczaiły, że podróż to czas na aktywności, których nie robi się w domu.

Dobrym przykładem ilustrującym powyższe rozważania teoretyczne był nasz wyjazd na południe Polski po targach BikeExpo w Kielcach. Pierwotny plan zakładał pojechanie na cztery dni do Doliny Chochołowskiej w Tatrach Zachodnich, ale szybko musieliśmy go zweryfikować - noclegi w weekend trzeba tam rezerwować z kilkumiesięcznym, a nie - jak sądziliśmy - kilkutygodniowym wyprzedzeniem.  Postanowiliśmy więc podzielić wyjazd na dwie części - wspinanie w Jurze, chodzenie po górach w Tatrach. Tak też zarezerwowaliśmy miejsca w gospodarstwach agroturystycznych. Jednak tuż przed wyjazdem okazało się, że nie mamy z kim jechać w skały, a sami nie potrafimy założyć stanowiska do asekuracji górnej. To wymusiło trzecią zmianę planów. Zamiast wspinaczki postanowiliśmy powędrować szkoleniową Via Ferratą w Tatrach. Trzeba znowu było szukać noclegu, tym razem w Bukowinie Tatrzańskiej i zrezygnować z jednego w Jurze. Już wtedy okazało się, że jurajski nocleg jest trochę nie po drodze, bo kolejny dzień mieliśmy spędzić w okolicach Krakowa, ale nie chciało nam się nic więcej szukać, bo szczerze nienawidzimy wydzwaniania noclegów. Aż do wyjazdu plan już nie ewoluował.


Poniewczasie żałowałem, że nie zmieniliśmy planów, bo Dolina Wodącej na pograniczu województw śląskiego i małopolskiego nie robiła prawie wrażenia w tak brzydką pogodę z lekką mżawką. W dodatku remontu zamku w Smoleniu nadal nie zakończono, nie było więc mowy o przyjrzeniu się urokliwym krajobrazom z baszty, a także brakowało dobrych oznaczeń czerwonych szlaków, który odchodziły spod ruin w każdym kierunku. Nieopatrznie poszliśmy w złą stronę, przez co straciliśmy kluczowe pół godziny, którego nam zabrakło, gdy wchodziliśmy do Jaskini Zegarowej (widzieliśmy tam nietoperza, który kilka razy sondował, czy warto już wylecieć z jaskini, czy jeszcze nie) i zaczęliśmy wdrapywać się na punkt widokowy z Zegarowych Skałach. Zmrok skrócił nam i tak krótki spacer.
Następnego dnia pogoda była już tylko barowa, więc nasz wcześniejszy wybór, żeby tego dnia zwiedzić kopalnię soli w Wieliczce, jak najbardziej się sprawdził. Niestety nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, ale też masa innych turystów. Stania w kolejce byłoby na 3 godziny, w dodatku w deszczu. Nic dziwnego, że odpuściliśmy i pojechaliśmy pokazać dzieciakom królewskie miasto Kraków podczas krótkiego spaceru w deszczu na trasie Wawel - Rynek - Wawel. Pobyt w Bazylice Mariackiej Franek skwitował "To było prawdziwe piękno". Polscy królowie z banknotów stali się dla dzieci znacznie bliżsi po zobaczeniu ich sarkofagów w Katedrze. A zwiedzanie Smoczej Jamy z przyczepką rowerową to karkołomne przedsięwzięcie, zwłaszcza na odcinku krętych schodów prowadzących z zamku do groty.

Najciekawszym dla mnie (bo nowym) miejscem widzianym tego dnia była zarastająca Pustynia Błędowska, pojechaliśmy tam całkiem przypadkiem, zobaczywszy drogowskaz kierujący na punkt widokowy - tym razem improwizowaliśmy! A że z mapy wynikało, że w to miejsce można podjechać samochodem i przejść kilkanaście kroków, pojechaliśmy tam i napawaliśmy się szeroką panoramą piasku wśród krzaków. Teraz żałuję, że podobnie nie zrobiliśmy widząc drogowskaz "Jaskinia Wierzchowska", ale z drugiej strony nie znalazłem żadnych ostrzeżeń odnośnie weekendowego zwiedzania kopalni w Wieliczce. Nie sądziłem, że to się tak skończy.

 
Kolejne dwa dni zostały już opisane na blogu. Natomiast ostatni dzień wyjazdu, jak najbardziej łączy się z treścią tego posta, bo też związany był ze zmianą planów i to rewolucyjną. Otóż we wtorek planowaliśmy zdobycie Trzydniowiańskiego Wierchu, a potem zejście Doliną Chochołowską do samochodu zostawionego na Siwej Polanie. Wstaliśmy więc o świcie, zjedliśmy wczesne śniadania, zostawiliśmy niepotrzebne rzeczy w narciarni, gotowi do wyjścia. Wtedy zaczął siąpić deszcz, a szczyty zasnute chmurami nie wróżyły rychłej poprawy pogody. W ciągu kilku sekund oboje stwierdziliśmy, że w takich warunkach nasza Nina nie ma praktycznie żadnej ochrony przed deszczem, dla nikogo ta wycieczka nie będzie przyjemnością i schodzimy już teraz, by odwiedzić Wieliczkę. Tak, nie odpuszczamy łatwo raz zamierzonej wycieczki, która tym razem świetnie się udała, nie czekaliśmy na przewodnika dłużej niż 15 minut (jeszcze dostaliśmy solidną zniżkę za Kartę Dużej Rodziny). Łucja dzielnie wędrowała ponad dwa kilometry, wdzięcząc się do pana przewodnika. Na chwilę tylko straciła rezon po inscenizacji wybuchu metanu, ale potem już dzielnie odwiedzała wszystkie komory, kaplicę św. Kingi, przeglądała się w podziemnych jeziorkach, a jej włosy targał pęd powietrza w kopalnianej windzie.



Podsumowując, dzięki wielorakim zmianom planów wyjazd nie wyszedł w 100% górski, a niezwykle różnorodny, bo znalazło się w nim miejsce na spacer po dzikiej przyrodzie, zwiedzanie zabytkowego miasta, wspinaczkę, trekking wysokogórski oraz eksplorację kopalni i jaskiń. Takie właśnie spędzanie czasu lubimy najbardziej.

piątek, 22 maja 2015

Jura rowerowo

Na szczęście Jura to nie tylko skały. Tereny te są na tyle różnorodne, że osoba nie wspinająca nie musi bezczynnie tkwić na kocu z wzrokiem utkwionym w plecy i podeszwy wspinacza, lecz może wypuścić się na zwiedzanie okolicy na przykład rowerem. Taki rekonesans pozaskałkowych atrakcji zrobiliśmy i my w majowy długi weekend.
Oczywiście zabrakło dla nas przyczepki rowerowej - cóż szewc bez butów chodzi, więc jak niepyszni zapakowaliśmy do auta fotelik rowerowy, co wiązało się z dwoma problemami logistycznymi: gdzie podczas wycieczki pomieścimy pięć kurtek przeciwdeszczowych (prognozy nie zapowiadały się korzystnie, a my nie mamy sakw) i jak Łusia zaśnie w foteliku.


Pierwszego dnia wyjazdu wybraliśmy się na dwie wycieczki rowerowe. Najpierw ośmiokilometrową pętlą wzdłuż Warty, która w okolicach Mirowa i Mstowa przebija się przez wzgórza, tworząc swój Jurajski Przełom. Malowniczą trasę poprowadzono częściowo brzegiem rzeki, przypominającej nam leniwie płynący Świder. Jednak w przeciwieństwie do mazowieckiej rzeczki, tuż przy drodze wyrastało wysokie wzgórze. Nie był to oczywiście Przełom Dunajca, ale jakaś przygrywka jak najbardziej. Na trasie widzieliśmy też konie, sanktuarium św. ojca Pio na Przeprośnej Górze, z rozległym widokiem na Częstochowę i Jasną Górę. Ze szczytu czekał nas zjazd po kamieniach do doliny rzecznej, na której końcu stała Balikowa Skała (jest tam osiemnaście dróg wspinaczkowych o skali trudności od VI+ do VI.5, jakby od razu dodała Justa), tworząca wraz z położoną po przeciwnej stronie rzeki skałą Jaś i Małgosia - Mirowską Bramę. Trasa okazała się świetna na rozgrzewkę.

Po obiedzie zaplanowaliśmy bowiem pętlę wokół Złotego Potoku, który tak podbił nasze serca zimą. Szczególnie chcieliśmy zaliczyć atrakcje, których nie udało nam się zobaczyć poprzednim razem czyli pałac Raczyńskich nad stawem Irydion oraz zamek Ostrężnik. Na mapie wypatrzyliśmy ponad dwudziestokilometrowy czarny szlak rowerowy, wiodący na początku przez lasy, potem przez wioski: Bystrzanowice, Gorzków i Ludwinów, a na końcu przez Ostoję Złotopotocką - tam też pojechaliśmy. Róża standardowo okazała się mistrzynią kolarstwa szosowego i kompletną przeciwniczką jazdy po szutrowych, a zwłaszcza piaszczystych drogach - w dodatku pod górę. Ze zjazdami nie było w jej wykonaniu lepiej, bo nie miała na tyle dużo siły, by przy dużej prędkości wyhamować. Dobrze, że pozostałym uczestnikom wycieczki dopisywały humory, zwłaszcza że pan Ferdek spod sklepu monopolowego kupił im po lizaku.

Już w połowie drogi widzieliśmy, że trzeba skracać trasę - zamek Ostrężnik odpadł jako pierwszy. Potem chcieliśmy zakończyć wycieczkę przy słynnej pstrągarni, ale przekorne dzieciaki wolały jechać ze mną po samochód, a nie czekać ze zmęczoną Justą (nie wiadomo jak długo), aż przyprowadzę auto. Więc pojechaliśmy asfaltem w dół Wiercicy aż do Złotego Potoku, który odkrył przed nami swoje prawdziwe oblicze - sezonowego kurortu, gdzie tłumy nie tylko zajadają się pstrągami, ale też ochoczo spędzają czas nad stawem Amerykan.

Następnego dnia Justa odmówiła wsiadania na rower, co dzieciaki gorąco poparły - dzień minął więc spacerowo. Spontanicznie wybraliśmy za cel naszej wędrówki widoczną z okien naszego pokoju górę Zborów. 
Po porannej mszy, uświetnionej przez gościnne występy strażackiej orkiestry dętej, zwiedziliśmy z przewodnikiem Jaskinię Głęboką. Wbrew naszym (ok, moim) obawom nie było tłumu chętnych i z wybiciem godziny 11stej zaopatrzeni w kaski zagłębiliśmy się w czeluści Góry Zborów. W jaskini czekały na nas standardowe atrakcje, które zapewnia przewodnik: gaszenie światła, historie związane z kapaniem na głowę, brak przeciskania się, pogłębione przejścia, by nie trzeba było się schylać, dużo betonu, schody, poręcze ... Ale były też pozytywy: nietoperze, światło z baterii słonecznych oraz fakt, że dzieci się nie bały.

 
 

Po wyjściu z jaskini zaczęła się nasza wspinaczka na szczyt. W interesujący sposób dba się w tym rezerwacie przyrody, by ostańce nie ukryły się pod gęstwiną krzaków. Raz do roku wypuszcza się na stoki ekologiczne kosiarki czyli kozy i owce, które skutecznie zapobiegają forestacji. Dzięki tym wypasom wspinacze mają dogodne warunki do zmagań ze skałą, a zwykli śmiertelnicy - rozległą panoramę na okoliczne wzgórza oraz zamki w Mirowie i Bobolicach. Justa tęsknym wzrokiem wodziła za łojantami, starającymi się zająć każdy wolny kawałek skały. Na szczęście tylko dzieciaki posmakowały wspinaczki na małe dwumetrowe kamienie. Miło i niespiesznie spędzony był to czas.



Na koniec (po obiedzie i lodach w Żarkach) zostawiliśmy sobie szukanie zamku Ostrężnik, choć byliśmy świadomi, że nie warto wyprawiać się tam dla kilku kamieni. Za to jaskinia Ostrężnicka, wyglądająca jak dwa płuca sprawiała wydawała się godna eksploracji. Niestety ponownie nie dane nam było tego miejsca zobaczyć. Okazało się, że skierowałem naszą grupę na złe wzgórze. Klątwa trwa. Cóż mamy zatem cel na kolejny wyjazd!


środa, 6 maja 2015

Debiuty na skale

Nasz debiut wspinaczkowy w Jurze zapowiadał się jako trudne wyzwanie. Pita z powodu jakiegoś niedookreślonego focha odmówił uczestnictwa w tej wycieczce i postawił mnie przed wyborem: albo jadę sama z dziećmi, albo nie jadę wcale. Jako że nigdy łatwo nie odpuszczam, a z racji siódmego już miesiąca ciąży szanse na moje kolejne bezpośrednie spotkanie ze skałą maleją, zdecydowałam - JADĘ. W nieco marsowych humorach (trzykrotne zgubienie drogi na pewno nie pomogło) dotarliśmy do samego serca skałkowego regionu, wspinaczkowej Mekki - w okolice Rzędkowic. Dzięki obecności bardziej doświadczonych znajomych, każdego dnia przyjeżdżaliśmy na gotowe stanowiska, moje zerowe obycie w skałach innej opcji póki co nie dopuszcza. Mam nadzieję, że szybko się to zmieni, ale na razie jestem bardzo wdzięczna wyjazdowej ekipie.




Tym bardziej, że wspinanie rodzinne jest nam przeznaczone. Swoje pierwsze wejścia w skałach Franek i Róża wykonali brawurowo. Debiutowali na dosyć prostej drodze, na mało obleganej skale w Łutowcu. Wejście może nie bardzo wymagające, ale już tu trzeba było wykazać się wytrwałością w niezłomnym dążeniem do celu, pewną zwinnością, odwagą i przede wszystkim zapałem. Szczególnie Róża objawiła w pełnej krasie swój talent wspinaczkowy, którego przebłyski już wcześniej widziałam na Cruxie czy Warszawiance. Zapału zresztą nie brakowało nikomu. Nawet mała Łusia z zapałem pokonywała dostępne dla siebie dwa metry w górę ;) Natomiast starsze dzieciaki  kłóciły się o miejsce w kolejce do wspinania! Oczekując na swoje wejście uczestniczyły w pikniku pod ścianą, ganiały się, grały w piłkę, spierały i szalały.





Zachęcona łagodnością skały ja również zdecydowałam się spróbować czy w 30 tc da się jeszcze coś zawalczyć. Da się.




Choć następnego dnia, gdy wspinaliśmy się w mocno obleganych skałach Mirowskich (to samo miejsce odwiedzaliśmy zimą wędrując między zamkami w Mirowie i Bobolicach), musiałam uznać swą porażkę - moja własna sześcioletnia córka weszła tam, gdzie ja nie zdołałam. Cóż, i wydolność i psychika w ciąży już nie te same, a na osłodę swej mini porażki miałam piękną okolicę (do skał dochodzi się tu ścieżką, nad którą góruje malownicza sylwetka zamku w Mirowie) i dumę z dokonań dzieciaków, które zdały swój pierwszy egzamin w skałach, wykazując entuzjazm i wolę wspinania. To mi wystarczy by móc planować kolejne wspólne wyjazdy :).