Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Małopolska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Małopolska. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 12 października 2015

Plany, plany, plany

W naszych wyjazdach brakuje miejsca na improwizację. Każdy dzień jest dokładnie zaplanowany, często przygotowane są w zanadrzu atrakcje specjalne w razie pogorszenia pogody. Wynika to z tego, że każdy dzień urlopu jest na tyle cenny, że nie chcemy zmarnować go na szwendanie się tu i tam, bez konkretnego celu. Ja do tej pory (a minęło już ponad dziesięć lat) nie mogę odżałować dnia, który kompletnie wyczerpani po trekkingu na Choquequirao przebimbaliśmy w Cuzco, nadrabiając braki żywnościowe w tanich kantynach i pijąc piwo na Plaza de Armas, zamiast pójść na fiestę San Pedro y San Pablo. 
Innym wyróżnikiem naszych wyjazdów jest maksymalna różnorodność. Najlepszy wyjazd to taki, na którym każdego dnia robimy coś innego, a nie siedzimy dwa tygodnie nad morzem, czy dwa tygodnie dzień w dzień chodzimy po górach. Różnorodność jest kluczem do wyjazdu, który zapamiętamy na lata. Tego zabrakło podczas pierwszej rodzinnej wyprawy do Meksyku. Tam przez trzy tygodnie na przemian zwiedzaliśmy kolonialne miasta i indiańskie ruiny, jedynymi wyjątkami była cenota, wodospad i kanion.
Ostatnio zrezygnowaliśmy z typowych atrakcji dla dzieci, podczas podróży szerokim łukiem omijamy place zabaw – nasze dzieciaki mają tego aż zanadto na osiedlu. Różne tandetne parki rozrywki też nas już nie przekonują. Ile razy można odwiedzić parki miniatur, parki jurajskie ... Czy dzieciom tego brakuje? Nic na ten temat nie mówią, chyba się przyzwyczaiły, że podróż to czas na aktywności, których nie robi się w domu.

Dobrym przykładem ilustrującym powyższe rozważania teoretyczne był nasz wyjazd na południe Polski po targach BikeExpo w Kielcach. Pierwotny plan zakładał pojechanie na cztery dni do Doliny Chochołowskiej w Tatrach Zachodnich, ale szybko musieliśmy go zweryfikować - noclegi w weekend trzeba tam rezerwować z kilkumiesięcznym, a nie - jak sądziliśmy - kilkutygodniowym wyprzedzeniem.  Postanowiliśmy więc podzielić wyjazd na dwie części - wspinanie w Jurze, chodzenie po górach w Tatrach. Tak też zarezerwowaliśmy miejsca w gospodarstwach agroturystycznych. Jednak tuż przed wyjazdem okazało się, że nie mamy z kim jechać w skały, a sami nie potrafimy założyć stanowiska do asekuracji górnej. To wymusiło trzecią zmianę planów. Zamiast wspinaczki postanowiliśmy powędrować szkoleniową Via Ferratą w Tatrach. Trzeba znowu było szukać noclegu, tym razem w Bukowinie Tatrzańskiej i zrezygnować z jednego w Jurze. Już wtedy okazało się, że jurajski nocleg jest trochę nie po drodze, bo kolejny dzień mieliśmy spędzić w okolicach Krakowa, ale nie chciało nam się nic więcej szukać, bo szczerze nienawidzimy wydzwaniania noclegów. Aż do wyjazdu plan już nie ewoluował.


Poniewczasie żałowałem, że nie zmieniliśmy planów, bo Dolina Wodącej na pograniczu województw śląskiego i małopolskiego nie robiła prawie wrażenia w tak brzydką pogodę z lekką mżawką. W dodatku remontu zamku w Smoleniu nadal nie zakończono, nie było więc mowy o przyjrzeniu się urokliwym krajobrazom z baszty, a także brakowało dobrych oznaczeń czerwonych szlaków, który odchodziły spod ruin w każdym kierunku. Nieopatrznie poszliśmy w złą stronę, przez co straciliśmy kluczowe pół godziny, którego nam zabrakło, gdy wchodziliśmy do Jaskini Zegarowej (widzieliśmy tam nietoperza, który kilka razy sondował, czy warto już wylecieć z jaskini, czy jeszcze nie) i zaczęliśmy wdrapywać się na punkt widokowy z Zegarowych Skałach. Zmrok skrócił nam i tak krótki spacer.
Następnego dnia pogoda była już tylko barowa, więc nasz wcześniejszy wybór, żeby tego dnia zwiedzić kopalnię soli w Wieliczce, jak najbardziej się sprawdził. Niestety nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, ale też masa innych turystów. Stania w kolejce byłoby na 3 godziny, w dodatku w deszczu. Nic dziwnego, że odpuściliśmy i pojechaliśmy pokazać dzieciakom królewskie miasto Kraków podczas krótkiego spaceru w deszczu na trasie Wawel - Rynek - Wawel. Pobyt w Bazylice Mariackiej Franek skwitował "To było prawdziwe piękno". Polscy królowie z banknotów stali się dla dzieci znacznie bliżsi po zobaczeniu ich sarkofagów w Katedrze. A zwiedzanie Smoczej Jamy z przyczepką rowerową to karkołomne przedsięwzięcie, zwłaszcza na odcinku krętych schodów prowadzących z zamku do groty.

Najciekawszym dla mnie (bo nowym) miejscem widzianym tego dnia była zarastająca Pustynia Błędowska, pojechaliśmy tam całkiem przypadkiem, zobaczywszy drogowskaz kierujący na punkt widokowy - tym razem improwizowaliśmy! A że z mapy wynikało, że w to miejsce można podjechać samochodem i przejść kilkanaście kroków, pojechaliśmy tam i napawaliśmy się szeroką panoramą piasku wśród krzaków. Teraz żałuję, że podobnie nie zrobiliśmy widząc drogowskaz "Jaskinia Wierzchowska", ale z drugiej strony nie znalazłem żadnych ostrzeżeń odnośnie weekendowego zwiedzania kopalni w Wieliczce. Nie sądziłem, że to się tak skończy.

 
Kolejne dwa dni zostały już opisane na blogu. Natomiast ostatni dzień wyjazdu, jak najbardziej łączy się z treścią tego posta, bo też związany był ze zmianą planów i to rewolucyjną. Otóż we wtorek planowaliśmy zdobycie Trzydniowiańskiego Wierchu, a potem zejście Doliną Chochołowską do samochodu zostawionego na Siwej Polanie. Wstaliśmy więc o świcie, zjedliśmy wczesne śniadania, zostawiliśmy niepotrzebne rzeczy w narciarni, gotowi do wyjścia. Wtedy zaczął siąpić deszcz, a szczyty zasnute chmurami nie wróżyły rychłej poprawy pogody. W ciągu kilku sekund oboje stwierdziliśmy, że w takich warunkach nasza Nina nie ma praktycznie żadnej ochrony przed deszczem, dla nikogo ta wycieczka nie będzie przyjemnością i schodzimy już teraz, by odwiedzić Wieliczkę. Tak, nie odpuszczamy łatwo raz zamierzonej wycieczki, która tym razem świetnie się udała, nie czekaliśmy na przewodnika dłużej niż 15 minut (jeszcze dostaliśmy solidną zniżkę za Kartę Dużej Rodziny). Łucja dzielnie wędrowała ponad dwa kilometry, wdzięcząc się do pana przewodnika. Na chwilę tylko straciła rezon po inscenizacji wybuchu metanu, ale potem już dzielnie odwiedzała wszystkie komory, kaplicę św. Kingi, przeglądała się w podziemnych jeziorkach, a jej włosy targał pęd powietrza w kopalnianej windzie.



Podsumowując, dzięki wielorakim zmianom planów wyjazd nie wyszedł w 100% górski, a niezwykle różnorodny, bo znalazło się w nim miejsce na spacer po dzikiej przyrodzie, zwiedzanie zabytkowego miasta, wspinaczkę, trekking wysokogórski oraz eksplorację kopalni i jaskiń. Takie właśnie spędzanie czasu lubimy najbardziej.

środa, 25 czerwca 2008

Niestrudzeni zbieracze UNESCO

W Polsce najlepszymi "terenami łowieckimi" dla zbieraczy miejsc z Listy Światowego Dziedzictwa Ludzkości są okolice Krakowa, więc tam udaliśmy się, by powiększyć naszą sporą już polską kolekcję.
W dwa dni udało się nam zobaczyć trzy z nich: drewniany kościół w Lipnicy Murowanej, sanktuarium w Kalwarii Zebrzydowskiej i obozy koncentracyjne Auschwitz-Birkenau, choć bardziej pewnie pasowałoby tu słowo "zaliczyć".

Pierwszą wycieczkę można nazwać "folklorystyczną". Zaczęliśmy od przepłynięcia Wisły promem, a potem skierowaliśmy koła swego auta do Zalipia, niewielkiej galicyjskiej wioski, rozsławionej przez miejscowe malarki ludowe. Zaczęło się kilkadziesiąt lat temu od Felicji Curyłowej, utalentowanej amatorki, która wszystkie sprzęty domowe w swej chałupie (meble, święte obrazy, talerze, garnki, pościele) ozdabiała kolorowymi motywami kwiatowymi zgodnymi z kanonami sztuki ludowej. Gdy sprzętów zabrakło zaczęła malować ściany swego domostwa, te wewnątrz, jak również zewnętrzne. Po śmierci jej chałupę przejęło muzeum, ale tradycja ozdabiania nie zaginęła. Sami widzieliśmy kilka kobiet siedzących przed (najprawdopodobniej) domem kultury i pracujących z zapałem nad jakimiś malowidłami. Efektem działań twórczych zalipianek są nie tylko ozdobne domy, obory, stodoły, ale również dekoracje malarskie studni, bud dla psów, krzyży przydrożnych, kwietników, pomostów ...  Na poszukiwaniu kilkudziesięciu malowanych domów strawiliśmy godzinę, bo wieś jest duża i nie ma zwartej zabudowy, ale aparat nie odpoczywał. Niestety nie dane nam było zobaczyć, co kryją ich mieszkania. Miejsce naprawdę unikalne!





Kolejnym punktem tej "objazdówki" była wieś Lipnica Malowana, która do niedawna słynęła ze swych palm wielkanocnych, a teraz z małego drewnianego kościółka, pamiętającego czasy pierwszych Jagiellonów. Ciekawostką jest to, że gdy ten mały kościół stojący teraz na cmentarzu był zagrożony powodzią z 1997 roku, mieszkańcy przywiązali go do majestatycznych dębów stojących w pobliżu, aby nie odpłynął z wielką wodą do Gdańska. Dzięki ich ofiarności nadal możemy przenieść się do średniowiecza, najpierw pochylając głowę, by wejść pod niskie podcienia, otaczające kościółek św. Leonarda, potem kuląc się jeszcze bardziej, by przekroczyć niewysokie drzwi. Zapach starego drewna, niewyraźne polichromie, trzy gotyckie tryptyki dopełniają efektu przeniesienia się w czasie o kilkaset lat.



Trasa drugiej naszej wycieczki biegła przez Oświęcim, Wadowice i Kalwarię Zebrzydowską. Auschwitz-Birkenau to z pewnością nie jest miejsce dla małych dzieci, więc korzystaliśmy z okazji, że Franek jeszcze niewiele kojarzył i nie zadawał trudnych pytań. Na nas największe wrażenia zrobiły gabloty wypełnione setkami walizek, butów, bo te przedmioty jakoś humanizowały tę przerażającą przestrzeń.

Wadowice nie zajęły nam wiele czasu, bo cóż tam można robić prócz zjedzenia kremówek? Gdy dojechaliśmy do Kalwarii Zebrzydowskiej, ruszyliśmy po "dróżce", ale szybko okazało się, że wolno nam idzie (po całym dniu chodzenia - zwłaszcza w Brzezince), więc zawróciliśmy, nie dochodząc do potoku Cedron i na skróty poszliśmy od razu na Golgotę. Więc wyszło - jak zwykle z dziećmi - na wariackich papierach i w Kalwarii starczyło nam czasu tylko na to, aby zrobić bezrefleksyjnie fotki pod Kościołem Ukrzyżowania, Kapliczkami Zdjęcia z Krzyża i Grobem Pańskim, czyli droga na skróty kompletna. "Zaliczenie"  warunkowe. Potrzebna repeta.