Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty

piątek, 7 sierpnia 2020

Skoki na hopce


 

Patrzeć na zadowolonego syna podczas wakacyjnego wyjazdu; słuchać jego pełnego zachwytu głosu, gdy skacze rowerem na hopce, a wokół rozpościera się rozległy widok na skąpane w słońcu Góry Stołowe, gdy zachęca mnie, bym zdjął wreszcie ręce z hamulców i dał się ponieść krętej serpentynie, gdy opowiada z przejęciem siostrom, jak fajną miał przygodę z tatą, jak przejeżdżał w dzikim pędzie nad przepaściami, a z piskiem opon wchodził w ostre zakręty, filmować go, gdy wybijając na skoczni, tnie górskie powietrze, a potem chce powtarzać każdą ewolucję, by osiągnąć doskonałość; nie musieć go namawiać, by odłożył w końcu telefon, skoro tak wiele jest jednokierunkowych tras rowerowych wokół Brzozowia i część z nich można przejechać dwukrotnie - o takim dniu marzą chyba wszyscy rodzice, spędzający aktywnie czas z dziećmi (bo choć raz się nie słyszą szeptów spiskującej grupki, że za daleko, za długo, bolą nogi, a w ogóle po co to wszystko, przecież są wakacje), tego się nie zapomina, to wspomnienie długo we mnie pozostanie, więc warto zastanowić się nad powtórką tego doświadczenia w przyszłym roku na innych szlakach Singletrack Glacensis, porozrzucanych po najróżniejszych pasmach górskich Kotliny Kłodzkiej, być może nawet w gronie poszerzonym o dziewczynki.






środa, 22 lipca 2020

Poziomki w Babilonie

Ja swoje piąte urodziny pamiętam do tej pory. Dostałem od rodziców wielką remizę strażacką z klocków lego i po raz pierwszy spałem we własnym pokoju. Ninka swoje piąte urodziny też zapamięta na lata. Tatuś już o to zadbał ... i na ten dzień zaplanował 36-kilometrową trasę, którą jubilatka miała pokonać na własnym rowerze. A do tej pory jej rekord wynosił 20 kilometrów - na lody w Konstancinie-Jeziornie i z powrotem.


Wycieczka zaczęła się gorzej niż źle. Po zdjęciu rowerów z naszego bagażnika rowerowego na hak, okazało się, że Ninki rower ma flaka; po otwarciu zestawu łatek okazało się, że nieużywany klej się zdematerializował; po przyklejeniu łatki bez dodatkowego kleju okazało się, że nie trzyma i powietrze nadal uchodzi. Na szczęście byliśmy w porcie w Charzykowych, świeciło słońce, wokół kręcili się optymiściarze, Justa znalazła szybko sklep rowerowy, więc jak tu można było kląć na czym świat stoi?
Z godzinnym opóźnieniem ruszyliśmy wzdłuż wschodnich brzegów jeziora Charzykowskiego trasą, którą poznaliśmy bardzo dobrze dwa lata temu. Świetnie utrzymana ścieżka rowerowa wytyczona w ramach Kaszubskiej Marszruty, lekko pofałdowany teren, widoki na jeziora, zadaszone wiaty, most zwodzony na Brdzie. Nic nas tam nie zaskoczyło. Nowością miał być dopiero odcinek od Chocińskiego Młyna na południe.



Posileni wafelkami (a wcześniej obiadem w miejscowości Małe Swornegacie) wiatę opuściliśmy o 15.30. Przed nami było jeszcze dwadzieścia kilometrów po nieznanych drogach, a cukiernię w Chojnicach, gdzie mieliśmy kupić tort urodzinowy, zamykano o 19.00. Czasu więc brakowało, tym bardziej, że trudno było zgadnąć, czy nogi nie odmówią posłuszeństwa Nince, bądź nawierzchnia nie będzie tak piaszczysta, że trzeba będzie prowadzić rowery. Na szczęście były to tylko strachy na lachy. Połowa trasy wiodła asfaltową, nieuczęszczaną (przez samochody, jak i rowerzystów) drogą, a za Kopernicą, gdzie miały się znajdować największe podjazdy szuterek był całkiem przyzwoity. Czasu więc starczyło na delektowanie się widokami borów i rozlewisk Brdy, na zbieranie poziomek i jagód w Babilonie, a także malin z niemal wszystkich przydrożnych krzaczków. Pod większe górki musiałem co prawdę Ninę podpychać, dzieciaki musiały z nią ciągle grać w zagadki, by zastanawiała się nad odpowiedziami, a nie nad bolącymi nogami, ale widać, że rozstanie naszej rodziny z przyczepką rowerową jest definitywne. A z każdym rokiem nasze rodzinne wycieczki rowerowe będą mogły być dłuższe ...


Lody i spacer po chojnickiej starówce, wieczorna kąpiel w jeziorze, tort i śpiewanie "Sto lat" zakończyły ten pełen pozytywnych emocji dzień.

wtorek, 21 lipca 2020

Czterdzieści mgnień wiosła

Ten spływ (a raczej jak się w międzyczasie okazało - po części hydrotrekking) został perfekcyjnie przygotowany. Buty snorkelingowe do brodzenia po kostki w rzece - zakupione. Wodoodporna torba na aparat i komórkę - nabyta. Kamizelka dla Franka - również. Trasa kilometrowej przenoski przez pola i las - sprawdzona wcześniej, podobnie jak miejsce lądowania na końcu naszego jeziora. Stresik zaczął się dopiero po przeczytaniu, że spływ górnym biegiem Zbrzycy (to niewielki czterdziestokilometrowy dopływ Brdy) należy do przeżyć ekstremalnych, a jej okolice obfitują w bagna.
Ale nic to. Wyruszyliśmy dość wcześnie, aby w porze obiadowej spotkać się w najbliższej miejscowości wypoczynkowej z dziewczynami, którym nie byłem w stanie powiedzieć, ile spływ potrwa. Czy dwie godziny? Czy też czterdzieści? Miało to być mniej więcej dziesięć kilometrów przez po części nieeksplorowane przez kajakarzy obszary lądowe. Być może za ludzkiej pamięci nikt takiej trasy nie przebył ...


Po przyjemnej czterdziestominutowej, rozgrzewkowej przepływce na południowy kraniec jeziora, do pokonania mieliśmy dział wód. Dmuchaniec należało przenieść z dorzecza Wdy do dorzecza Brdy. Na szczęście osiem kilogramów to dla nas żaden ciężar, upał też jakoś specjalnie nie doskwierał, więc kilometr piaszczystej drogi przebyliśmy szybko. Problemy zaczęły się przy zejściu do kolejnego jeziora. Zwalone drzewa, stromizna, kłujące krzewy, a cały brzeg porośnięty trzcinami. Takie piętrzyły się problemy. Efekt - Franka spodnie utytłane w błocie. I przygnębiający widok - świetne miejsce do wodowania - oddalone czterdzieści metrów od pola naszej bitwy.


Przesmyk między jeziorami Małym i Wielkim Sarnowicze z początku przypominał rzeczkę leniwie wijącą się wśród podmokłych łąk. Aż ktoś usypał sobie drogę do domu letniskowego, ciek wodny umieścił w czterdziestocentymetrowej rurze i za tą przeszkodą zaczęło się pierwsze podczas tego dnia bagno. Krok za krokiem prowadząc kajak wśród labiryntu połamanych gałęzi zapadałem się głębiej, bąbelki powietrza bulgotały, smród uderzał w nozdrza ...
Nieświadomi przyszłych doświadczeń przestraszyliśmy się tej niecodziennej dla kajakarza sytuacji i ruszyliśmy dalej przez łąkę. Kolejne jezioro stanowiło krótkie interludium między jednym trzęsawiskiem, a drugim. Wypływ Zbrzycy z jeziora ukryty był w trzcinach, a dalej co rusz leżało zwalone drzewo (gdybym je liczył, naliczyłbym pewnie z czterdzieści), momentami nie opłacało się ciągle wchodzić i wychodzić z pneumatyka, lepiej już było go ciągnąć, brodząc po wodzie (niestety głębszej niż po kostki), bądź nieść wzdłuż brzegu.


Bardzo powolnym tempem zmierzaliśmy w stronę morza, a tu co chwila dzwoni Justa, gdzie jesteśmy, bo one już zebrały jagody i dojeżdżają do Dywanu. Tam się spotkaliśmy i okazało się, że młyn w Dywanie to kompletne przeciwieństwo tego w Pełku, koło którego przechodziliśmy kilkanaście minut wcześniej. Tu - zadowoleni letnicy pijący kawę na altance na stawie młyńskim, tam - zrujnowane budynki oraz zardzewiałe tryby i auta, czekające na czterdziestu złomiarzy. Ale jedno i drugie miejsce odrealnione - leżące w głębokiej dolinie o stromych zboczach - warte przyjechania na dłużej.



Zdopingowani przez dziewczyny ruszyliśmy na ostatni trudny odcinek - z Dywanu do jeziora Dywańskiego. Ilość pni w wodzie znowu nas zaskoczyła. Szuraliśmy po konarach dość często, wokół fruwało czterdzieści ważek, ale jezioro ukazujące się za zakrętem nie oznaczało kolejnej mordęgi, a wręcz przeciwnie upragniony relaks i wypoczynek. Przeciwnie niż na "klasycznym" spływie kajakowym.



Do Somin dopłynęliśmy w diametralnie różnych humorach. Ja uśmiechnięty, choć zmęczony wiosłowaniem i umorusany po pachy jak dziecko, Franek narzekający na pobrudzenia, podrapania, a także pogryzienia pijawek, gdy musiał na chwilę wejść do Zbrzycy.


czwartek, 21 marca 2019

Siwa Dolina

Wybiegam ze tomaszowskiego stadionu w ciemny las jako pierwszy na dystans pięciu tysięcy metrów. Tłum wiwatuje, a ja mijam tablicę z rozgałęzieniami tutejszych szlaków. Byle nie pomylić drogi, byle nie pomylić drogi. A teraz łyżwą po dość płaskim terenie. Miarowo, w rytmie, noga za nogą. Trasa dobrze oznaczona, ale ciągle się waham, czy dobrze skręcę? Nie ma organizatorów na trasie, poprzestali na wysłaniu ratraków przed zawodami. Nie ma co o tym myśleć, po kilometrze zaczynam długi zjazd. Byleby nikt mnie nie wyprzedził na zakręcie. Zakręt w lewo, zakręt w prawo i już wyjeżdżam na otwartą przestrzeń. To ta Siwa Dolina. Wypłaszczona i wydłużona biała przestrzeń, a po dwóch stronach na przeciwległych stokach - las. Wygląda to jak rzymski hipodrom, ale czasu brak na te rozmyślania. Teraz kawałek po płaskim i zaraz zacznie się kolejny podbieg. Tym razem organizatorzy się nie postarali, wszyscy zawodnicy brną w kopnym śniegu, lecz ja na początku mam najgorzej. Nie dość, że stromo, to narty się zapadają. A potem zjedź z takiej góry. Pęd, a tu jedna gałązka może zaprzepaścić lata przygotowań. Ufff, znów jestem na dole. Znów Siwa Dolina. I znów pod górę. Nie ma czasu aby odpocząć, bo przecież zjazd to też walka o życie, a nie chwila relaksu. I ponownie hipodrom, sto metrów szybkiej przebieżki po płaskim i kolejny podbieg, zjazd i podbieg. Już nie mogę. Wreszcie dość płasko, a nawet nieznacznie w dół. Rozpędzam się, mijam kolejne rozgałęzienia. I co to? Tak stromy zjazd? Krawędzie ledwo wytrzymują, jeszcze chwila i kolana nie wytrzymają. Ledwo nie wpadam w jakąś latarnię, a tu kolejna niespodzianka. Taki sam stromy podbieg. Nie, podbiegiem nie można tego nazwać, ale spinam się, to już ostatnie metry. Wbiegam na stadion, ledwo dyszę, tłum wiwatuje, polskie flagi łopoczą, już zaraz, zaraz, będzie Mazurek Dąbrowskiego, jeszcze kilka krooooków, jeeeszzczeee jeeedeen i jeeeeesszczeeee jeeedeeeen, coś mnie spowalnia, już ledwo się ruszam, odwracam się, bo zaraz mnie wezmą, tuż przed metą, odwracam się i widzę, dlaczego już ledwo ciągnę, dlaczego nie mam sił ...

... to Ninka w przyczepce narciarskiej, a za nią cała reszta naszej rodziny podziela moje zdanie, że Tomaszów Lubelski to mekka dla narciarzy biegowych (zwłaszcza dla tych, którzy mają zacięcie sportowe czy zawodnicze).








https:/travelito.pl/thule-chariot-cross-plozy.html

wtorek, 6 listopada 2018

Trzy morały z Brodów

Dziewczynki na obozie wspinaczkowym, Franek u dziadków ogląda mundialowe mecze. Co więc mają zrobić rodzice jednej trzylatki z początkiem lipca? Odpowiedź arcyłatwa - spakować namiot, kąpielówki, crashpady, resztę szpeju i jechać na najbliższe podwarszawskie kamyki czyli do Adamowa. 

Niepomni wydarzeń sprzed dwóch lat (opisaliśmy je tutaj - klik!) zagłębiliśmy się w zielony las, ale brak leśniczego nie odczarował tej miejscówki. Godnie zastąpiły go bowiem martwa sarna leżąca pod skałami, kleszcze, komary i gęstwina pełna ścieżek donikąd. Oczywiście gdyby lepiej nam wyszły wstawki, to może na powyższe nie zwrócilibyśmy uwagi, ale jak wspinanie nie idzie, to i wokół wszystko jest nie tak - smród rozkładającego zwierzęcia zabija, kleszcze są wielkie jak szczury, komary gryzą niczym osy, drzewostan urasta do rangi bezkresnej puszczy. Nieprędko tu wrócimy ...  Stój, nie rozpędzaj się, szybko przecież wrócimy, bo w pobliskich Brodach Iłżeckich otworzył się nam worek z szóstkami (drogami o wycenach 6A i wzwyż), więc jeszcze kilka weekendowych wyjazdów - nie będziemy mieli tam co robić i przeprosimy się z Adamowem :).

Już od rana przewaga Brodów nad Adamowem bije nas po oczach. Parkujemy sto metrów od głazów, przy asfaltowej drodze, a nie na leśnym dukcie wśród świeżo ściętych pni - gdybyśmy tego zapragnęli, moglibyśmy zagrać w siatkówkę plażową, pogrillować, połowić ryby albo się poopalać na czystej plaży nad Zalewem Brodzkim. W tej chwili myślimy jednak o wspinaczce, więc doceniamy, że większość boulderów leży w zasięgu rzutu kamieniem, są one niezwykle różnorodne: dwa okapy, przewieszenia, połogi, klasyczne piony, dużo oblaków, krawądek i klam, a nawet ponad cztero i półmetrowy highball - każdy znajdzie więc coś dla siebie, na przykład Ninka znajduje drogę na półeczkę, gdzie wkrótce przysypia. A my mamy skały wyłącznie dla siebie, podpowiadamy sobie patenty, spijamy sobie z ust słodkie słówka - nie ma to jak wspólna pasja i romantyczne wspinanie tylko we dwoje, które zakłóca jedynie widok śmieci i porozbijanych butelek.

W porze obiadowej pora się wreszcie wykąpać na strzeżonym kąpielisku w pobliskich Starachowicach, jeszcze burger i krótki wypad do sanktuarium w Kałkowie. Tam urzekają nas widoki  na Zalew Wióry - ten ma kształt tyranozaura, podczas gdy Brodzki - diplodoka oraz Góry Świętokrzyskie z klasztorem na szczycie. W promieniach zachodzącego słońca kończymy szczęśliwie rozpoczęte przed południem projekty i w chwale zwycięzców zjeżdżamy na nocleg w Przystani Wodnej Brody. Tam patrząc poprzez spokojny zalew na majaczący Wielki Blok - tę kwintesencję rejonu z prawie czterdziestoma drogami na czterech ścianach, planujemy jakim problemom wspinaczkowym stawimy czoła jutro i trzymając się za ręce poddajemy się takim umoralniającym marzeniom:

JAK EMERYTURA TO TYLKO WE DWOJE, W KAMPERZE, NA BALDACH W BLO.


Żółte murallowe koszulki jarzą się we wrześniowym słońcu. Do sprawnego boulderowo machovskiego składu (więcej o tym świetnym wyjeździe tutaj - klik!) dołącza się Franek, oczywiście by spędzić ten czas przy komórce i książce, podczas gdy Ninka prezentuje wszystkim balda swojego autorstwa, a my brodzcy eksperci pokazujemy dziewczynom i Marcinowi najprostsze piątkowe drogi na rozgrzewkę. Te niestety nie padają łupem Igi, Róży i Łucji, więc postanawiają przenieść się na skałę, gdzie działamy my. Jak z piątką nie poszło, to może szóstka wejdzie? I rzeczywiście "Szerszenie 6A" są dla nich łatwiejsze niż najprostsze linie na "Marynie". Dla Łucji to życiówka! 
Po szybkim sukcesie dziewczynki dostrzegają dwunastometrowy trawers "Przerwa na pół litra". Prawie nie nadążam za przekładaniem crash padów, tak szybko jedna za drugą chce spróbować tego siłowego balda. I choć żadnej nie udaje się to w jednym ciągu, to Igunia pyta, gdzie kończy się ta droga. Tam wysoko, na tym highballu - odpowiadam i nim się spostrzegam, już jest prawie pięć metrów nad ziemią. Róża też próbuje, ale strach robi swoje, w połowie drogi wycofuje się rozpłakana. Widać, że nie jest zbyt trudno (samo wyjście do góry, to najprostsza czwórkowa propozycja Brodów), więc dajemy się ponieść ambicji, najpierw ja, potem Justa, a na końcu tata Igi ... i wtedy właśnie wydarza się wypadek. Złamana noga. Szpital. Operacja.
Marcin, cały czas jesteśmy z Tobą i trzymamy mocno kciuki za pomyślną i szybką rehabilitację!

Morał z tego przerwanego w pół taktu wyjazdu narzuca się sam:
NIGDY NIE ZAPOMINAJCIE, ŻE BOULDERING TO EKSTREMALNY SPORT .


"Dojeżdżacie, czy zwątpiliście po drodze?" - tak w listopadowy poranek Justa pisze do sekcyjnych kolegów, z którymi ustawiliśmy się na wyjazd do Brodów. Pytanie nie jest bezpodstawne. Na świeżo otwartej obwodnicy Radomia mży, wycieraczki pracują wytrwale, skała na pewno będzie mokra, krucha i łamliwa, a przecież trener Marek orzekł - "uważajcie, żebyście nie połamali chwytów, bo nie da się ich naprawić".

Jurek, Kamil i Michał podjeżdżają punktualnie. Od narzekań nie zmniejszy się wilgotność powietrza, więc chwytamy za crashpady i ruszamy pod skały. Tam rozgrzewkowe próby na "Przerwie na pół litra" - tam można się bezpiecznie wspinać, bo to trawers poniżej przewieszenia, więc chwyty suche, a ten, który miesiące temu się poruszał, teraz leży na ziemi pod Wielkim Blokiem. Potem jest jak na sekcji u Marka - wszyscy pilnują swojej kolejki wbijania się w drogę, nie ma przestojów, wstawki idą sprawnie jedna za drugą, po udanej próbie przybijamy sobie "żółwiki", doping i magnezja roznoszą się po zamglonym lasku, a w powietrzu delikatna mżawka miesza się z testosteronem.

Na pierwszy ogień idzie "JK" o wycenie 6B+ na głazie o wdzięcznej nazwie "Kibel". Podkoszulki i bluzy szurają po crashach (to przecież niski dach - woda tam niegroźna), ciało napięte na maksa, daleki ruch i głośny plask o materac. Pierwsza drogę przepatentowuje Róża - wystarczy dołożyć rękę do jednej klameczki, wsadzić tu ("o tu!") nogę i potem pozamiatane, kolanko na małą półkę, wyparcie się na oczyszczonym z liści szczycie kamyka i mina triumfatora "kto to powtórzy?". Dorosłym różnie to już wychodzi ...

Kolejna droga w okapie pokonuje dziewczynki z powodu zbyt dalekich - jak na nie - ruchów (mnie zresztą też, "słabe rozciągnięcie" - jakby powiedział trener), ale reszta świetnie sobie radzi na "Pustynnej Burzy" i choć o wejściu na samą górę ze względu na mokrą skałę można w tych warunkach tylko pomarzyć, to następnym razem większości z naszej grupy powinno się to udać, czego Wam - Justu, Michale, Jurku, Kamilu życzę, dziękując przy okazji za super wyjazd, z którego morał płynie taki: 

ZŁY WARUN NIESTRASZNY ZAPALONYM ŁOJANTOM.

wtorek, 28 sierpnia 2018

Poduszkowcy


- A Państwo gdzie się wybierają?
Miłą konwersację z Marcinem - tatą Igi, koleżanki z murallowej sekcji wspinaczkowej przerywa pytanie wysiadającego z samochodu strażnika Parku Narodowego Gór Stołowych. Jesteśmy kilkadziesiąt metrów przed granicą polsko-czeską. Na plecach mamy crashpady, więc nie da się ukryć, co zamierzamy robić, odpowiadamy więc zgodnie z prawdą, że idziemy za granicę na baldy.
- A gdzie Państwo zaparkowali samochody?
Nieświadomi podstępności pytania odpowiadamy, że niedaleko przy drodze, na poboczu, przy wylocie leśnej drogi, na której końcu się teraz znajdujemy. To jest jednak, właśnie ta najgorsza możliwa odpowiedź, bo okazuje się, że na terenie Parku nie można parkować poza wyznaczonymi miejscami, a tamtejszy parking, mimo że chętnie używany przez boulderowców, według straży PNGS, jest dziki. Nic nie pomagają tłumaczenia, że inne samochody też tam stoją, że rok temu tam właśnie stawialiśmy samochód i nie było żadnych problemów.
- W takim razie zapraszam z powrotem do samochodu, tam straż leśna wystawi Państwu mandaty!
Schodzenie ze spuszczonymi głowami, w całkowitym milczeniu, przerywa głos strażnika, łączącego się przez krótkofalówkę z kolegami:
- Mam tu tych poduszkowców od samochodu na drodze na Ostrą Górę!

***********





Na starcie lewa noga uniesiona wysoko i oparta o małą dziurkę, druga noga na tarcie - nie ma żadnego stopnia. Dwie ręce w klamie, która przestanie działać, gdy zrobi się daleki ruch do wielkiej dziury niczym wyjętej z sera ementaler. Na dodatek trzeba podnieść tyłek z crashpada, bo to sit down start. Nie jest łatwo, a przecież dziewczynie z filmiku przyszło to jakby bez większego trudu. Schodzi próba za próbą. Podniesienie z ziemi trwa ułamek sekundy, w tym czasie trzeba wykonać ruch, utrzymać chwyt startowy i pilnować nóg, by nie dotknęły crasha, bo będzie dab i uczciwość nakaże przerwanie wspinaczki. Wreszcie kilkanaście prób później udało się wszystko zsynchronizować! Całe ciało napięte, nogi napierają na skałę, dokładka do dziury. Teraz już z górki! Strzał do krawędzi, potem wstanie na półeczce do lekkiego połogu, sięgnięcie do topu, prawa noga wysoko, mantla plus wyjście z nogi i koniec. Radość, krzyki. Pierwsze 6B padło w skałach. Jak sobie jednak z tym problemem boulderowym poradzą pozostali zawodnicy. Na przykład Róża ma własny patent. Używa stopnia jako chwytu, haczy piętę w startowej klamie, potem w napięciu przestrzał do ementalera. Udało się! O nie, wujek nie zdążył filmować tego pierwszego ruchu? To schodzę! Na szczęście, po chwili robi jeszcze raz ten trudny ruch i kończy balda, tym razem na potrzeby Instagrama. Fitness na Kontenerze wpisany do kapownika.

***********




Na trzy dni wspinania potrzebny jest jeden dzień odpoczynku czyli we wspinaczkowej nowomowie - restowy. Skoro atrakcje polskiej części Gór Stołowych mamy już zaliczone, można zacząć poznawać stronę czeską. Gdy wodzę palcem po mapie w sali restauracyjnej DW "Szczelinka" w Pasterce,  wpada mi w oko nazwa "Božanovský Špičák". Pewnie będzie to ten szpiczasty wierzchołek, który widzieliśmy przedwczoraj po drodze z Radkowa. To tam chyba znajduje się huśtawka na punkcie widokowym. Gdy już jesteśmy na szczycie okazuje się, że wszystko pokręciłem. Moje pragnienia dotyczyły pobliskiej Koruny. Bożanowski Szpiczak to po prostu niższy odpowiednik polskich płaskich szczytów. W lesie rosnącym na stoliwie - porozrzucane skały o dziwacznych kształtach. Kotka, kowadła, wielbłądy, żółwie, a nawet waran. Nie zrobią większego wrażenia po labiryntach skalnych, które już zwiedziliśmy. Lekki zawód rekompensuje widok na oba Szczelince i Skalniaka (to tam kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu jest baldowy raj), Pasterkę oraz Zalew Radkowski, gdzie za kilka godzin się wykąpiemy.

***********



Ręce po trzech dniach wspinu odmawiają posłuszeństwa, a crashpady mocno ciążą. Niosę Ninę w nosidle, plecak i crasha. Justa - dwa, a ostatni - Róża. Marcin z Igą niestety musieli wyjechać wcześniej, ale my nie musimy wstać o szóstej do pracy, możemy więc dojechać do domu o północy. Mięśnie bolą, a w głowie kotłują się myśli. Jak trzeba było się ustawić, by ta klameczka trzymała? Niezrobione baldy świdrują mózg, a rozmyślanie o zrobionych przynosi satysfakcję. Walka zresztą też. Zjechane niemal do krwi opuszki palców, skrwawione kostki, obtarcia i zadrapania to znak, że nawet gdy droga okazała się zbyt trudnym przeciwnikiem, białej flagi nie wywieszaliśmy. To nasz najlepszy boulderowy wyjazd. Cyfra padła, również dzięki świetnemu przygotowaniu wstępnym - wybraniu potencjalnych "robialnych" dróg, ściągnięciu filmików, wydrukowaniu topo, gdyby internet nie działał i stworzeniu własnej mapki, by nie zgubić się w tej gęstwinie głazów. Roztrząsanie sukcesów i porażek nie trwa długo, bo już widać nasz samochód. W sumie dobrze, że nie parkujemy na drodze z Karłowa na Ostrą Górę (to tam, gdzie strażnicy, "poduszkowcy" i groźba mandatów - dla nas na szczęście skończyło się na upomnieniu, bo byliśmy "grzeczni"), bo do klasycznych skał machowskich, gdzie łoiliśmy czyli do Muchołapki, Monstrum i Kontenera mielibyśmy o wiele dalej. A tak dwadzieścia minut niezbyt stromą ścieżką i już docieramy na - ponownie "dziki" - parking przy wejściu w las zielonego szlaku na Błędne Skały, między szpitalem dla dzieci "Orlik" (tam można zaparkować całkowicie legalnie), a Bukowiną Kłodzką. 

***********