Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sudety. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sudety. Pokaż wszystkie posty

sobota, 24 czerwca 2017

Kopalnia czy gofry?

"A po co tam jedziemy?", "A czy będzie tam coś ciekawego?". Takie pytania coraz częściej padają przy wyjazdowych śniadaniach i coraz trudniej wymyślić nam atrakcje mogące zaspokoić oczekiwania naszych dzieciaków (tak, wiem sami sobie jesteśmy winni, trzeba było się z nimi nie szlajać po Bożym świecie), więc jedynym naszym sprzymierzeńcem jest ich krótkotrwała pamięć. Zapomniały pobyty w Ardszpach i Teplicach mogły więc popaść w dziewiczy zachwyt podczas spaceru po Błędnych Skałach. 

Już sam dojazd był niecodzienny. Do rezerwatu prowadzi wąska asfaltowa szosa,  więc odbywa się ruch jednokierunkowy. Czekaliśmy pod szlabanem, czekając aż turyści zjadą z góry, a potem ruszyliśmy w kawalkadzie kilkudziesięciu innych samochodów przedzierających się przez kilkukilometrowy las jak z "Jasia i Małgosi". Po zaparkowaniu kolejna niespodzianka - posiadacze Karty Dużej Rodziny nie płacą za wstęp. Szybkie wejście na dość zarośnięty punkt widokowy, z którego nie widać już Szczelińca, a potem zagłębiamy się w labirynt. I oczywiście korzystamy z okazji, że któraś odnoga nie została zamknięta płotkiem i celowo się gubimy. Dzieciaki przechodzą przejściami między skałami,  gdzie nie dotarłby żaden dorosły, biegają jak oszalałe między głazami, gubią się i nowołują siebie nawzajem, machają z zupełnie nieoczekiwanego miejsca. Po prostu przygoda. Nic dziwnego, że cały spacer trwa dwukrotnie dłużej niż zazwyczaj. Musimy przecież zrobić też sobie zdjęcie przy każdej fikuśnej skalce, w każdym wąskim pasażu. Mi głównie podoba się odmienność Błędnych Skał od czeskich skalnych miast. Tam kamienne kominy stojące w gestym lesie, tu buldery z wgryzającymi się w nie drzewami. Tam jedno przejście budzące niepokój u pulchniejszych osób,  tu przeciskanie się niemal non-stop. 

By wyciszyć po tylu emocjach pojechaliśmy do kaplicy czaszek w Czermnej. Jednak w tłumie, w jakim się tam znaleźliśmy,  trudno było o refleksję. Nie dało się ogarnąć całości założenia (3 tysiące czaszek),  bo wszędzie w niewielkim wnętrzu stali ludzie. Można było tylko kontemplować przemijanie wpatrując się w najbliższe kości lub te podtrzymywane przez druty i zwisające z sufitu. Ta atrakcja nie wzbudziła w nikim z naszej rodziny większych emocji ruszyliśmy więc spacerkiem na obiad do centrum Kudowy Zdroju.

Najedzeni stanęliśmy w dzwiach cukierni przed dramatycznym - tytułowym wyborem. Kopalnia złota czy gofry z bitą śmietaną? Tak brzmiało pytanie. Tylko Róża tym razem zdała egzamin na prawdziwego łowcę przygód (i z musu ja, jako jej opiekun w ciemnych korytarzach), reszta wybrała słodycze.
W kopalni w Złotym Stoku nie znajduje się błyszczących samorodków, tuż przed jej zamknięciem ponad pięćdziesiąt lat temu z tony rudy wytwarzano gram drogocennego kruszcu - tyle w naszych kieszeniach by się nie zmieściło. Więcej wyprodukowano tu w dawnych czasach arszeniku - 25% całej produkcji tej trucizny. Ponad zwykły, kopalniany standard (przejazd kolejką, żarty przewodników o gubieniu turystów,  ekspozycję narzędzi, figurki duchów kopalni czy innych gnomów, straszenie w korytarzach śmierci) wystawał, a właściwie spływał - i to z ośmiu metrów - podziemny wodospad. Dla dorosłych dużą atrakcją był kilkumetrowy zjazd zjeżdżalnią jak z placu zabaw, a dla Różyczki przejazd kolejką. Tu jej się poszczęściło,  bo zmęczona przewodniczka przekonała grupę,  by zamiast iść do kolejnej sztolni w siąpiącym deszczu,  wjechać tam i wyjechać wagonikami. Dzięki temu mej córce oczy błyszczały dwukrotnie, tyle razy też wiatr owiewał jej złociste włosy. A w tym czasie reszta spała. Obudziły ich dopiero nasze głosy -  "żałujcie, że z nami nie poszliście", "wszystko było ciekawe".

środa, 21 czerwca 2017

Okno pogodowe

Nie ma róży bez kolców. Ta stara prawda sprawdziła się również podczas wyprawy na ukochany Dolny Śląsk. Góry,  piękne i rozległe widoki, miasteczka i wioski o czerwonych dachach przycupnięte na zboczach to oczywiście "róża". "Kolcami" (przynajmniej dla mnie) są serpentyny, zjazdy i podjazdy, ogólnie górskie drogi, którymi trzeba się poruszać po regionie. A najgorszą z nich była szosa przez Sienną do Kletna. Na szczęście Justa prowadziła, więc nie skończyliśmy w rowie i mogliśmy ruszyć o własnych siłach na Śnieżnik.

Po drodze wstąpiliśmy do kas biletowych przed Jaskinią Niedzwiedzią, licząc na swoje szczęście i możliwość wejścia do podziemnej jamy. Tym razem nam się nie poszczęściło, a na dodatek zaczęło padać. Schronisko pod szczytem,  gdzie dotarliśmy po półtorej godzinie pełne było turystów,  szukających schronienia przed gęsta mgłą. Dla nas miejsca zabrakło nawet na korytarzu przy ubikacji, pomaszerowaliśmy więc markotni na wierzchołek. Nince udało się nas przekonać i daliśmy jej pokonać ostatnie kilkaset metrów na "chochotkę", a nie w chuście (oczywiście nosidełko turystyczne byłoby lepsze, ale wszystkie wypożyczyliśmy). 
Ja w tym czasie widząc przebłyski słońca ponad chmurami, żałowałem że Śnieżnik nie jest wyższą górą, bo wtedy wznieślibyśmy się ponad chmury. A tuż za mną krok za krokiem wdrapywała się za mną nasza dwulatka. Gdy jako ostatni dotarliśmy na szczyt oznaczony stertą kamieni z rozebranej wieży widokowej nagle mgła zniknęła jak za pstryknięciem palcami. A reszta naszej grupy jakby tego nie dostrzegła skupiona na wyjadaniu zapasów z plecaka.


W najśmielszych marzeniach nie spodziewałem się takiego finału trekkingu. Jak można było przewidzieć coś takiego, po dwóch godzinach deszczu i mgły? Ale góry rządzą się innymi prawami. Czy to Tatry, czy niewysoki Śnieżnik - nie zachwycający z oddali wyniosłym wierzchołkiem. Z bliska też nie chwycił za serca. Bo co to za szczyt,  który jest jednym wielkim wypłaszczeniem o powierzchni kilku boisk do piłki nożnej? Z którego, gdyby nie zwaliska wieży byłoby widać głównie sam porośnięty trawą wierzchołek?  Który wysokością ustępuje innym górom Sudetów Wschodnich znajdującym się po czeskiej stronie granicy, ale trafił na listę Korony Gór Polskich z braku ojczystej konkurencji? 

Ale nie ma co narzekać,  skoro zostaliśmy nagrodzeni za trud widokami na Kotlinę Kłodzką, okoliczne pasma i nieodległą czeską wieżę widokową o kształcie wielkiej zjeżdżalni. Jako że piękna pogoda wypłoszyła turystów ze schroniska - w drodze powrotnej miejsce się dla nas bez problemu znalazło. Dzieciaki mogły się rozkoszować fasolką po bretońsku, gdy tymczasem chmury znowu zapanowały nad Śnieżnikiem wspierane przez grzmoty i błyskawice.
Zejściu do samochodu już nie towarzyszyły żadne fajerwerki. A kolejne okno pogodowe nad Śnieżnikiem otworzyło się dopiero,  gdy docieraliśmy na nocleg w Polanicy Zdroju. Ale mieliśmy farta!