Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bangkok. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bangkok. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 grudnia 2011

Bangkok na nowo odkryty

Na koniec polubiliśmy Bangkok. Okazało się, że to miasto może być przyjemne, ciekawe i nie ogranicza się wyłącznie do kompleksu świątyń, zatłoczonych ulic i koszmarnego Khao San Road.

Wybraliśmy się dziś na luzie do Museum of Siam czyli interaktywnego muzeum historii Tajlandii (w pigułce i to zjadliwej dla dzieci, w odróżnieniu od Malarone). Niesamowitym fartem udało nam się z okazji dzisiejszego święta konstytucji wejść za free, inaczej musielibyśmy poskąpić 30zł na osobę za bilet. Ale jak się okazało, jest za co tyle brać. Dzieciaki nie nudziły się w tym muzeum ani minuty! Bo:
  • mogły odkopywać realnym pędzlem wirtualne przedmioty,
  • mogły posiedzieć w modelach riksz oraz samochodu z lat 60-tych, "zjeść" w barze z tamtych lat, puścić płytę w szafie grającej
  • bawiły się tradycyjnymi zabawkami wiejskich dzieci tajskich
  • odpierały atak Birmańczyków, strzelając do nich z pełnowymiarowej armaty skierowanej w ekran
  • grały w liczne gry handlowe, imperialne
  • przebierały się w stroje europejskie z epoki, gdy Syjam uległ wpływom europejskim
  • mogły narysować swoją myśl o przyszłości Tajlandii i zrobić sobie z nią zdjęcie
itd itp - podsumowując - znów nasze muzealnictwo nie ma się czym pochwalić.

Potem znów świetnym tramwajem wodnym udaliśmy się do Wat Saket - jedynego wzgórza w okolicy, które powstało z nawarstwiania historycznych stup. Tam też przyglądaliśmy się Bangkokowi o zachodzie słońca i taki właśnie Bangkok zapamiętamy. Z jednej strony las wieżowców, z drugiej złote świątynie.

To już ostatni nasz wpis z daleka, jeszcze coś napiszemy w domu, więc nadal zapraszamy. A póki co dziękujemy wiernym czytelnikom, szczególnie tym zostawiającym komentarze, bo one motywowały nas do ciągłego pisania :)

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Jak u siebie w domu

Tak właśnie czujemy się w naszym hotelu w Bangkoku. Znów tu jesteśmy, co nas za bardzo nie cieszy, ale niestety Tajowie tak idealnie umiejscowili sobie stolice, że wszystkie drogi do niej prowadzą.
Droga tu była długa i może nie warto o niej zbyt wiele pisać, powiem jedynie, że przebyliśmy ją sprawniej niż jadąc do Kambodży, a zapłaciliśmy dużo mniej niż w tamtą stronę. Tempo powrotu zawdzięczamy na pewno naszemu szalonemu kierowcy, który osiągał średnią prędkość 120/h i wszelkie czerwone światła... omijał skręcając w lewo (ruch znów lewostronny), zawracając i wjeżdżając znów na właściwą drogę. Pomysł genialny i wart wypróbowania w Warszawie.

Dziś tutaj wielkie święto narodowe - urodziny króla. Przez cały dzień TV nadaje transmisję uroczystości, król przemawia, a raczej wyszeptuje swoje przemówienia (jest już bardzo stary i widać, że sił na takie wystąpienia już mu brak), ulice, gmachy państwowe, nawet knajpy przystrojone są w barwy narodowe oraz portrety króla. W knajpach na Khao San Road darmowe bufety. Cały lud szczęśliwy świętuje.

Teraz jeszcze myśli, które pałętały nam się po głowie, ale jakoś zapominaliśmy o nich napisać.

Okazało się, że w Kambodży nasza trójka dzieci nie budziła już takiego zdziwienia. Gdy porozmawialiśmy z naszym tuk-tukarzem dowiedzieliśmy się, że tam rodzina z czwórką dzieci to norma. Ale i tak nasze maluchy, a szczególnie Łucyjka robiły furorę. Zawsze są porywane i pieszczone, zabawiane, obfotografowywane. Tajowie i Khmerowie kochają dzieci i to widać.

Pita dokonał pewnej klasyfikacji tych dwóch krajów i chyba jest ona trafna i troszkę wyjaśnia dlaczego między innymi tak nam się podoba w Kambodży, a mniej w Tajlandii. Kambodża jest taka bardziej europejska, o czym już kiedyś pisaliśmy, a Tajlandia bardziej amerykańska, trochę jak Meksyk. Taka z rozmachem, a bez klimatu. Kambodża ponadto bardzo przypomina nam Ekwador. Ta sama obfitość roślinności, bananowe gaje, podobne owoce.

czwartek, 24 listopada 2011

Autobus śmierci

Zanim dojdę do opisu podróży "autobusem śmierci" opiszę wpierw, co robiliśmy wczoraj. A był to również dzień atrakcyjny. Przede wszystkim przenieśliśmy się do części Bangkoku, która nam przypominała Tokio, a także to jakim zaściankiem powoli staje się Europa, bo tu raczej nie ma mega centrów przywodzących na myśl warszawską Arkadię tyle, że dziesięciopiętrowych, stojących rządkiem jedno obok drugiego, a między nimi mknące na przecinających się wielokondygnacyjnych wiaduktach pociągi. Pomiędzy zaś tym megapolis znalazły sobie (lub raczej im znaleziono) miejsce rekiny, pingwiny, płaszczki, które stanowiły naszą główną atrakcję. Oglądanie zabawnego karmienia pingwinów i ich niezwykle ruchliwych, acz czasami też aż tak statycznych, że wydawało nam się, że właściciele akwarium postanowili ciąć koszty w czasach kryzysu i zamiast zwierzaków postawić figurki (co okazało się nieprawdą, gdy domniemane rzeźby rzuciły się na jedzenie), wyczynów i pod wodą, i nad wodą, jak również pociesznych na lądzie, wprawiło nas w świetny humor, a dzieci chcą tylko oglądać je na filmikach z komórki. Bardziej mrożące krew w żyłach było karmienie rekinów przez płetwonurków, a także przepływające rekiny i płaszczki tuż nad naszymi głowami w kilkudziesięciometrowym tunelu pod akwarium. Jeśli do tego dodać wylatujące z wody raje, obrzydliwe ryby z głębin, pięknostki z rafy koralowej, a także piranie i tabuny kompletnie nam nieznanych stworzeń, to bilans tego wyjścia staje się jeszcze bardziej korzystny (w porównaniu do niemałych kosztów).







Ale wrażeń przed jazdą nocnym autobusem brakowało nam zdecydowanie, tak więc niedaleko tej dżungli centrów handlowych znaleźliśmy ustronny drewniany, tradycyjny dom, zarośnięty orchideami itd, gdzie zbiory sztuki tajskiej zgromadził tajemniczy amerykański potentat jedwabniczy. Dzieciom z tej atrakcji przypadły do gustu tylko żółwie i ryby, hodowane masowo w mniejszych lub większych basenikach, które były karmione przez nasze pociechy liśćmi.

A potem przyszła kryska na matyska, musieliśmy skonfrontować fikcję, którą sprzedała nam pani w agencji turystycznej (świetne siedzenie, z rozkładanymi podnóżkami, miejsca dla naszej czwórki z przodu górnego pokładu) z rzeczywistością. Ale zanim do niej dotarliśmy, przedzieraliśmy się z naszym przewodnikiem przez straszne zaułki, między innymi przez opustoszały ring do tajskiego boksu, zupełnie jak z amerykańskich filmów o boksie z czasów wielkiego kryzysu. Autokar nie okazał się jakimś wyjątkowo niewygodnym, tyle że czekał już na nas prawie całkowicie zapchany i dopiero po wielu walkach udało nam się zdobyć 4 miejsca obok siebie, ale z kolej tuż za kierowcą (prawie więc panoramico!), gdzie drżeliśmy, że przy mocniejszym zahamowaniu któreś z nas spadnie na dół na kolana kierowcy lub skończy jeszcze gorzej. Na domiar złego miejsca położone były tuż poniżej telewizora, dzięki któremu Tajowie mogli katować "farangów" filmami do północy, które to seansy przerywaliśmy sobie przyglądaniem się zalanym dzielnicom Bangkoku, nad którymi mknęliśmy autostradami na estakadach (część z nich jak i pobocza stały się tymczasowym parkingiem dla samochodów mieszkańców, których domy i garaże zostały zalane).
Niewyspanych i pełnych złych emocji rodziców czekała jednak miła niespodzianka, nie zostaliśmy porzuceni (jak wielokroć we wcześniejszych podróżach) w ciemnym zaułku, ale zostaliśmy podwiezieni pod wybrany przez nas hotel, gdzie okazało się, że są dla nas miejsca i możemy iść po kąpieli spać.
Jedynym niemiłym akcentem późnego przedpołudnia było rozmnożenie się robaków przeniesionych z autobusu w naszej saszetce z lekarstwami. Ale potem już wszystko nam się udawało, mamy bilety powrotne na pociąg (miejmy nadzieję, że nie śmierci, choć miejsca zdobyliśmy wyłącznie na wyższe posłania), mamy wykupioną wycieczkę z mnóstwem atrakcji na jutro, a dzień spędziliśmy beztrosko spacerując po Chiang Mai, gdzie zobaczyliśmy dopiero ułamek z setek świątyń, z których to miejsce jest sławne.

wtorek, 22 listopada 2011

Złoty Bangkok

Witamy z Bangkoku. Ponieważ wiemy, że zawsze na blogu najfajniejsze są zdjęcia, od tego zaczniemy.
W Helsinkach mieliśmy na tyle dużo czasu podczas przesiadki, że udało nam się wyskoczyć na miasto i zrobić to zdjęcie:


Zupełnie inny klimat przywitał nas w Bangkoku. Dziś odespaliśmy dosyć rozsądnie podróż (oj ciężko było, Łucja nie dała nam spać w samolocie) i ruszyliśmy w miasto.








Zaczęliśmy od kompleksu pałacowo-świątynnego, gdzie zostaliśmy totalnie oślepieni kapiącym zewsząd złotem. Ale nie było przesytu. To miejsce zrobiło na nas duże wrażenie, a każdy podziwiał co innego. Franek zachwycił się przedstawioną na kilkudziesięciometrowym malowidle historią Ramajamy. Wyszukiwał złe małpy i potyczki Ramy z siłami Rawany. Nam najbardziej podobali się kolorowi strażnicy (jakszowie), których widać na poniższym zdjęciu, a Picie dodatkowo wszechobecne bonsai. W tutejszej sztuce niesamowicie mieszają się wpływy Indii i Chin (w końcu to Indochiny ;)) - wiele posągów ma typowo chiński charakter, no i te bonsai - zaskoczyli nas tym. Ale nie chodzi o ten na poniższym zdjęciu :)


Róży z kolei spodobał się "ten leżący" czyli Budda, którego odwiedziliśmy pod kolejnym adresem - w kompleksie świątynnym Wat Pho.

o.

Przepłynęliśmy się także long boat czyli tutejszym transportem rzecznym, który też dzieci bardzo polubiły. Widać jedynie nieliczne oznaki powodzi. My spotkaliśmy się z nią jedynie podczas wsiadania do owej łodzi, ale mamy świadomość, że rejon, w którym nocujemy jest chroniony kosztem innych części miasta.

Dzieciaki są bardzo dzielne. Kuchnia tajska smakuje im dużo bardziej niż indyjska, nam zresztą też. Tutejszy upał okazał się być całkiem znośny - bardziej jak polskie gorące lato niż parne Palenque.

Jutro czeka nas spotkanie z rekinami, a wieczorem ruszamy do Chiang Mai. Jedziemy autobusem i to wcale nie klasy VIP, dlatego prosimy o kciuki byśmy podróż przetrwali ;) Jak podaje nasz przewodnik, w 2003 roku kierowca takiego autobusu okradł podróżnych i odjechał, zostawiając ich w Ayuthai. Inaczej się jednak nie dało. Pociąg całkiem zabukowany.