Pokazywanie postów oznaczonych etykietą góry. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą góry. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 1 września 2016

Maładcy

Nasz wyjazd od czas transferu do Mestii - stolicy niedostępnego regionu Swanetii, nagle stał się ekstremalny. Najpierw droga w góry wiła się niekończącymi się serpentynami, co najdotkliwiej poczuła Nina, która na podkoszulkach rodziców pozostawiła poranne chaczapuri. Gdy dojechaliśmy do miasta ekstremalnie szybko znaleźliśmy się w noclegu - kierowca marszrutki podwiózł nas do kwaterki w dobrej cenie i już 5 minut po opuszczeniu pojazdu mogliśmy się relaksować po sześciogodzinnej jeździe.
 
Region prócz niebosiężnych szczytów słynie ze średniowiecznych wież, które stały przy każdym domostwie i stanowiły miejsce schronienia w razie napadów. Jedna z nich zapraszała do wejścia za 2 lari. Spodziewaliśmy się więc jakiś udogodnień dla turystów i rzeczywiście wisiał tam przedłużacz oraz żarówki - niestety nie działały. Światło do wnętrza dostarczały tylko wąskie otwory, po jednym na każdym piętrze,  na które można się było dostać rozklekotanymi, chybotliwymi drabinami czasami zbyt krótkimi,  by bez wspinaczki po kamieniach dostać się piętro wyżej. Możecie sobie wyobrazić wszystkie piski i płacze,  rozlegające się w ciemnych pomieszczeniach. Ale oczywiście się nie cofnęliśmy,  weszliśmy nawet na dach wieży,  czym zasłużyliśmy na określenie "maładcy" z ust napotkanych Białorusinów. Myśleliśmy, że to koniec ekstremalnych wrażeń tego dnia aż tu nagle Ninka znowu zaczęła wymiotować. Dziecko chorujące w drodze to największy koszmar dla podróżujących rodziców,  mamy wiec nadzieję, że skończy się na jednodniowej grypie żołądkowej.
Z racji niedyspozycji części zespołu postanowiliśmy pójść w okrojonym składzie do krzyża, gorującego prawie tysiąc metrów nad Mestią, a potem może do jeziorek Koruldi, położonych dwie godziny dalej. Pogoda była słoneczna, wyszliśmy więc bez zbytniego obciążania się cieplejszymi rzeczami. Za to mieliśmy współtowarzyszkę trekkingu - Olgę z Mińska,  która skwitowała szybką wspinaczkę dzieciaków pod górę, znanym już nam słowem "maładcy". A spieszyć się należało, bo znad okolicznych czterotysięczników nadchodziła burza. Przedzieraliśmy się przez leśną gęstwinę stromą ścieżką, by chociaż dotrzeć do krzyża przed deszczem. Tam niestety nie zabawiliśmy zbyt długo, wiało za mocno, dzieciaki drżały z zimna, pierwsze krople deszczu spadały nam na podkoszulki, a widoków brakowało, bo szczyty skryły się za chmurami. Co było robić? Pożegnaliśmy Olgę i pędem zaczęliśmy zbiegać do lasu, zanim rozpada się na dobre. Szczęśliwie to się nam udało. Gdy burza przewalała się nam nami, my zbiegaliśmy bądź przytulaliśmy się skryci pod drzewami orzechowymi. A gdy znaleźliśmy się na pastwiskach ponad Mestią, akurat przestało padać. Ciepłą kąpielą i gorącą herbatą zakończył się nasz najbardziej ekstremalny trekking wysokogórski (na 2400 m.n.p.m.). I nie wygląda na to, żebyśmy się przeziębili!




środa, 24 sierpnia 2016

Karabakh

Pojechać do Górskiego Karabachu tylko po to, by zdobyć pieczątkę w paszporcie, pobyć w kraju, którego nie znajdziesz na mapie to byłby szczyt backpackerskiej dezynwoltury. Dlatego też sporo czasu spędziłem na znalezieniu jakiś atrakcji, które nadałaby sens tłuczeniu się po bezdrożach,  by dostać się do Stepanakertu (cóż za niesamowita nazwa!). Przewodnik dał tylko tropy do dalszych poszukiwań. Atrakcyjne miało być miasto Szusza, sto lat temu wielkości Tbilisi - z niego miał prowadzić pieszy szlak do kanionu z niesamowitym wodospadem.  Gdy już znalazły się highlighty przekonanie Justy trwało kilka chwil.

Gorzej było na miejscu. To że Stepanakert nie powali nas na kolana można się było spodziewać. Zobaczyliśmy więc jedyne warte uwagi miejsce czyli monumentalny pomnik pradziadka i prababki, symbolizujących przywiązanie karabachskich Ormian do gór oraz szacunek dla wcześniejszych pokoleń. Kolejną atrakcję stanowiło wyrobienie sobie wizy pobytowej w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Trwało to chwilę, za dzieci nic nie zapłaciliśmy, więc dzieciaci szturmujcie Górski Karabach! Wasze dzieci będą podbijać serca miejscowych, dostawać od nich prezenciki, a Wy nie poniesiecie dodatkowych kosztów. Szturmujcie, bo nie ma tu praktycznie żadnych turystów. Przez cały dzień spotkaliśmy trzech backpackersów w Ministerstwie, a ja w informacji turystycznej widziałem wpisy odwiedzających je osób - jeden wpis na dwa dni, taka była średnia. Dalej pojechaliśmy do Szuszy odzyskać Pępka - czapeczkę Róży, pozostawioną ku rozpaczy Justy w taksówce. Już blok naszego taksówkarza nie nadawał się na pocztówkę, ale potem odkrywaliśmy tylko bardziej zniszczone rejony, opustoszałe bloki z wyrwami po pociskach, zabytkowe domy bez dachów z rosnącymi wewnątrz drzewami. Szusza licząca w 1920 roku 45 000 mieszkańców teraz stała się schronieniem dla niespełna 5 000 (przez sto lat miały miejsce dwa wydarzenia: najpierw rzeź Ormian, a po siedemdziesięciu latach wygnanie Azerów).  Ilość pustostanów jest tam niesamowita. A pośród tego rozwalające się meczety, pamiętające azerskich mieszkańców miasta ... Po takim mieście jeszcze nie spacerowaliśmy.
Do wąwozu Hunot miał nas zaprowadzić Japanar Trail, projekt stworzony przez entuzjastów z Zachodu. Szlak ten łączy największe karabachskie atrakcje, kieruje od razu do gościnnych kwater po drodze, a oznaczono go niebieską stopką. My niestety szlak szlak zgubiliśmy i przez pół godziny przedzieraliśmy się niknącą ścieżką przez niegościnne kamienie i chaszcze. Na dnie wąwozu - 250 metrów poniżej, znaleźliśmy ruiny wioski opuszczonej 80 lat temu,  bo w żaden sposób nie dało się tam doprowadzić drogi. My też myśleliśmy, że będzie to opuszczone miejsce, które wobec braku turystów będziemy mieli tylko dla siebie. A tu nagle okazało się, że miejscowi znają krótsze drogi niż nasza - dwuipółgodzinna i czują się nad rzeczka Karkar jak my nad Świdrem. Największy tłum tubylców zebrał się przy głównej atrakcji czyli wodospadzie, spływającym ze skały przypominającej grzyb bądź parasol i utrudniającym wejście do jaskini pod okapem,  skąd też z sufitu obficie kapała woda. Czulibyśmy się tam jak w bajce, gdyby nie rzesza piknikujących Ormian. Zapraszali nas oni na szaszłyki, ale niestety musieliśmy odmówić, by zdążyć na górę przed zmrokiem.
 Niespodziewanie nasz pobyt w Górskim Karabachu dał nam wyjątkową atrakcję, której tak prędko nie zapomnimy.



czwartek, 18 sierpnia 2016

Dotknąć biały jęzor

Jak z czwórką dzieci przekroczyć wysokość 3 tys. m n.p.m.? Jak z Łucją, która jęczy nawet w drodze do przedszkola, że ją bolą nogi, pokonać 1500 metrów przewyższenia? Jak z Różą, która woli wspinanie w skale niż dziesięciogodzinne wędrówki dotrzeć do lodowca? I przede wszystkim co zrobić by dzieci nie pamiętały tej wyprawy jako koszmaru tylko atrakcyjną przygodę?
 
Odpowiedź jest jedna i ma cztery nogi - Niko. I nie jest to renifer, a łagodny konik, którego wynajęliśmy poprzez (a jakże) kolejnych osiadłych tutaj Polaków, prowadzących w Kazbegi agencje "górską" zajmującą się głównie pomocą w wyprawach na Kazbek. Dzięki temu tym razem obyło się bez nieporozumień jak w Maroko, do czego ma zostać wykorzystany wierzchowiec. Z koniem mieliśmy się spotkać w górującym nad naszym noclegiem klasztorze Tsminda Sameba. Ponadgodzinne podejście na 350 metrów udało nam się bez strat i większych jęków, bo nagroda za trud już pasła się na wysokogórskim pastwisku. Pod górę Niko mógł brać dwóch pasażerów,  więc Łucja miała go cały czas dla siebie, a reszta jechała na zmianę. Nam dorosłym trudno było ich wszystkich dogonić, takie tempo narzucił poganiacz na zielonych halach, skąd widzieliśmy jak czternastowieczna cerkiew malała z każdym krokiem. Taki sielski obraz towarzyszył nam aż do przełęczy na wysokości 2960 m n.p.m., gdzie wkroczyliśmy w surowy, smagany wiatrem i usiany skałami krajobraz.

Czas nas już gonił. Jeszcze tylko przekroczyć,  a raczej przeskoczyć strumień i wspiąć się na ostatnią grań i już tam był - wielki, majestatyczny, szary, bo wcale nie biały,  rozlany po całej dolince jęzor Gergeti. Tak bliski, na wyciągnięcie ręki,  a raczej zmęczonych nóg, a jednak... za daleki. Nie dane nam było dotknąć go stopami - za mało czasu, zbyt zimno i deszczowo (bo tam, na 3 tysiącach metrów pogoda drastycznie się zmieniła) i nie dość sił,  które musieliśmy oszczędzać na powrót. My jednak byliśmy szczęśliwi - zrealizowaliśmy nasz plan maksimum, o czym świadczyło totalne wyczerpanie w drodze na nocleg. Dalej byśmy nie doszli.
 
 
Po koniu nie było jednak znać zmęczenia, choć w dół mógł nieść tylko jedno dziecko, wiec spory o to kto dosiadzie Niko rozstrzygano grą "papier, kamień, nożyce". O tym jak bardzo dzieciom podobała się wycieczka świadczy fakt, ze od razu siegnęli po kredki, by narysować swoje przygody.
Dziś natomiast po całodziennym transferze dotarliśmy do krainy wina i gruzińskiej gościnności - pięknie położonego i samego w sobie pięknego miasteczka Signagi, gdzie zostaniemy na dłużej, bo wszystko nam się tu podoba. Pozdrawiamy już nieco podpici domowym winem.

niedziela, 13 marca 2016

Białe szaleństwo

Popularne wyjaśnienie brzmi: globalne ocieplenie. Emisja dwutlenku węgla itd, wszyscy już to słyszeliście więc wiecie. Inna wersja głosi naturalne, cykliczne zmiany w klimacie, tak już bywało w historii świata i teraz też tak będzie. Fakt pozostaje jednak faktem - śniegu w zimę jak na lekarstwo. A my kolejny już rok szukamy zimą i znajdujemy w tym samym miejscu - na karkonoskich wysokich równiach.



Minęły już czasy, gdy baliśmy się zimowych wyjazdów z dzieciakami (a był taki moment, gdy powiedziałam - nigdy więcej!), bo zimno, bo mnóstwo ciuchów, bo zmienianie pieluch i karmienie na mrozie. Może "dorośliśmy", może się jeszcze bardziej znieczuliliśmy, a może po prostu zaczyna grać nasze doświadczenie i wypracowane modele przeprowadzania takiego logistycznie skomplikowanego przedsięwzięcia. W każdym razie nasza zuchwałość rośnie wprost proporcjonalnie do liczby dzieci ;) Oczywiście lata świetlne dzielą nas jeszcze od wyczynów na miarę TrisTrans Saga, ale zimowe zdobywanie umiarkowanych szczytów staje się naszą rodzinną tradycją.


Oczywiście są zasady:
1. odpowiedni sprzęt, z którym niemożliwe staje się możliwe,
2. dobrze skomponowany, zbilansowany pod kątem upodobań smakoszy w przedziale 0-10 lat prowiant,
3. jak najwięcej schronisk na szlaku,
4. realny plan B, czyli wycof.
Przydaje się także punkt 5, czyli dobra forma psychiczna głównych tragarzy oraz ich consensus co do procedury uruchomienia punktu 4.

Karkonosze znów miały nam do zaproponowania odpowiedni szlak, tym razem na Szrenicę. Szlak doskonale łatwy, odpowiednio szeroki i wypłaszczony dla przyczepki rowerowej w wersji trekkingowej, którą miała podróżować Nina, z aż dwoma schroniskami po drodze. Na dodatek pełen wspomnień, bo już niegdyś przez nas "liźnięty" na odcinku do wodospadu Kamieńczyk. Ideał. Jak się okazało wyprawa ta miała niespodziewanie dorzucić do naszych doświadczeń swój mały wkład, który jako nowa atrakcja na pewno na stałe zagości w zimowych wędrówkach.


marzec 2011 (małe to Róża)


luty 2016

Pierwszy odcinek szlaku, bardzo zatłoczony, bo wybierany jako ciekawa i krótka wycieczka z wyraźnym celem - wodospadem, okazał się być najtrudniejszym do pokonania. Kamienista ścieżka była całkowicie oblodzona, co dla Pity ciągnącego przyczepkę stanowiło szczególne wyzwanie. Duch w nas jednak nie gasł. Jakże by mógł? Piękna pogoda, dzieci jeszcze pełne sił i zapału (nawet nadworny spowalniacz - Łucja), dookoła las skąpany w promieniach słońca, co przywodziło nam na myśl wspomnienia z poprzedniej tutaj bytności. No i przede wszystkim on - bohater dnia, czyli śnieg. Coraz więcej tego bohatera panoszyło się na szlaku, co tylko nas mogło cieszyć.



Im wyżej wchodziliśmy, tym nasze (dorosłych) nastroje rosły, w obliczu otwierających się widoków na dolinę i karkonoskie szczyty. Dziecięce nastroje natomiast wyraźnie pikowały. Łucja potrzebowała coraz wymyślniejszych motywacji do wspinaczki, Róża swój entuzjazm zostawiła 100 metrów niżej, Nawet Franek przeżył kryzys, który ewidentnie sygnalizował, że nasz syn zrobił się głodny. I jakoś zapewne w momencie gdy staliśmy nad rozwalonym na śniegu Frankiem, który tak właśnie kontestował nasz pomysł na ten dzień, pojawiło się TO.
- Świst! - Śmignął jeden.
- Świst! - Kolejny. I to z plecakiem.
Zmęczenie z lekka zostało zapomniane, bo oto w dziecięcych głowach zakiełkowało pożądanie. Tym co rozpaliło małe umysły był skromny kawałek plastiku pod siedzeniami mijających nas turystów. Pomysł z którym spotkaliśmy się i skrzętnie wykorzystaliśmy podczas schodzenia ze Śnieżki, tu został rozbudowany o odpowiednie akcesorium. Po szlaku co chwilę zjeżdżali na "jabłuszkach" kolejni wędrowcy, a nasze dzieci myślały już tylko o tym jak skombinować dla siebie taki przydatny drobiazg. Podczas drogi do miejsca postoju (stoliki i ławki niemal cale pod śniegiem!) narzekaliśmy czemu nie zaopatrzyliśmy się we własne egzemplarze na parkingu i przypomnieliśmy sobie ich cenę, wspinając się dalej do schroniska dywagowaliśmy nad ewentualną możliwością zakupu plastikowych skarbów w schronisku i zanim tam dotarliśmy zapadła już decyzja o podjęciu poszukiwań za wszelką cenę. Tak to "jabłuszka" ułatwiły nam osiągnięcie pierwszej bazy, bo mimo że Franek już po przekąsce na szlaku odzyskał animusz, a Łusia wręcz przeciwnie musiała momentami wsiąść do przyczepki, to myśli wędrowców sięgały znacznie dalej niż ich zmęczone nogi.




Posiedzenie w schronisku jak zawsze naładowało akumulatory dzieci. Czy sprawiła to uwielbiana przez nie kuchnia schroniskowa (fasolka po bretońsku, pomidorowa, pierogi, bigos... pychoty!)? Czy trochę ciepła dla zmarzniętych stóp? Czy partyjka piłkarzyków z innymi dzielnymi wędrowniczkami? Dość, że powyżej schroniska po zaśnieżonej drodze wspinaliśmy się już w równym tempie, Tym razem istniała też dodatkowa motywacja - niestety w miejscu posiłku jabłuszka się skończyły. Co oznaczało, że wcześniej BYŁY! Skoro tak, to może do schroniska wyżej nie wszyscy dotarli by wykupić cały zapas plastikowego szczęścia wprost sprzed nosa naszych niedoszłych saneczkarzy? Poza tym - jaki zjazd się szykował z samej góry! Snując takie rozważania spokojnie dotarliśmy do celu - na szczyt Szrenicy.





Tym razem widoczność nie powalała, ale pod nami rozciągał się śnieżny krajobraz i to wystarczyło nam do szczęścia. Poza tym schronisko na szczycie stanęło na wysokości zadania i plastiki były, co z kolei wystarczyło do szczęścia dzieciakom. Po krótkich negocjacjach zgodziliśmy się zakupić 2 sztuki, bo horrendalna cena odstraszyła nas na tyle skutecznie, że byliśmy skłonni podjąć ryzyko katastrofy, którą mógł zwiastować rachunek 3 dzieci : 2 ślizgi. Droga w dół, mimo nieuniknionych w tej sytuacji konfliktów, okazała się głównie feerią pisków i krzyków radości, śnieżnych upadków, gonitw i wyścigów, śmiechu i szaleństwa. I to tempo! Taki mały gadżet a tyle zalet! Odtąd nasz must have!





poniedziałek, 29 lutego 2016

Pierwszy raz

Co to za zimowy wyjazd bez szusowania po stoku? Do tej pory takie zimowiska się nam udawały, ale tym razem chcąc złamać monotonię dziewięciodniowego wyjazdu, postanowiliśmy urozmaicić go dzieciom jednym dniem na zjazdówkach.


 
Wyszliśmy z założenia, że skoro starszaki bez problemu zjeżdżają na nartach biegowych, szybko złapią o co chodzi w slalomie i będą w stanie zjechać ze Stogu Izerskiego w Świeradowie. Jak wnikliwi czytelnicy mogą pamiętać, już kiedyś byliśmy w tym ośrodku narciarskim, ale nie wjechaliśmy na szczyt kolejką gondolową, bo właśnie rozpoczęła się posezonowa przerwa techniczna. Tym razem chcieliśmy podzielić się na dwa zespoły. Jeden, który powróci do samochodu gondolą i drugi - na nartach. Prawie do końca nie było wiadomo, kto gdzie trafi.

 


Jako że żadni z nas miłośnicy białego szaleństwa, musieliśmy wynająć sprzęt (tylko dla Łusi mieliśmy pożyczone nartki) i przypomnieć sobie po 20 latach (Pita), jak się jeździ na zjazdówkach, by móc tę wiedzę przekazać kolejnemu pokoleniu. Nie znaliśmy też zasad działania profesjonalnych ośrodków, więc do samego dojazdu do stoku, żyliśmy w niepewności czy będzie tam jakaś ośla łączka. Oczywiście była i dzieci mogły już tam pokazać, na co je stać. Franek nie sprawiał żadnych problemów, szybko załapał na czym polega przenoszenie ciężaru ciała podczas jazdy pługiem i po chwili mógł już pracować wyłącznie nad techniką skrętów i utrzymywaniem kolan jak najbliżej siebie. Gorzej było z Różą, za nic nie chciała podchodzić na szczyt tego płaskiego stoku. Obrażała się i odpowiadała swym słynnym już "no i co!". Wyglądało na to, że nie będzie z niej Lindsey Vonn, ale gdy tylko kupiliśmy karnet na mini-orczyk od razu się ożywiła i nabrała chęci na jazdę, choć jej pierwszy kontakt z wyciągiem zakończył się upadkiem. Ta chęć oczywiście trwała do czasu, gdy skończył się karnet. Potem nie była zainteresowana szlifowaniem zdobytych do tego czasu umiejętności. Łusią niestety nie było jak się zająć, więc nie miała możliwości udoskonalenia swej jazdy i na razie bardzo stylowo jeździ na krechę. Dlatego też jako jedyna narciarka miała zjechać z góry gondolą. Na pozostałych czekał natomiast 2,5km zjazd, o różnicy poziomów prawie 450 metrów.

 


Czy rozsądne to było z naszej strony puszczać niedoświadczone dzieciaki na stok dla profesjonalistów? Czy nie baliśmy się, że zniechęcą się do nart, jak Justa jako nastolatka? Raczej się nad tym nie zastanawialiśmy. Zapakowaliśmy sprzęt do wagonika i podziwialiśmy widoki przesuwające się za oknami. A pogoda zrobiła się przecudna. Niestety nie pomyśleliśmy, że w butach narciarskich trudno nam będzie wejść na szczyt. Poprzestaliśmy więc na zjedzeniu obiadu w schronisku pod Stogiem Izerskim. Posileni wróciliśmy na stok i zobaczyliśmy jak stromy jest początek zjazdu. Na szczęście nikomu już prawie nie przeszkadzaliśmy, bo dziewczyny zjechały tuż przed przerwą techniczną (o 16stej) i nowi narciarze przestali się pojawiać na szczycie. Niewiele osób widziało nasze nieporadne (szczególnie na samym początku) skręty na oblodzonej stromiźnie, wielokrotne upadki (Pita - 3, Franek - 7, Róża - niezliczona ilość) i efektowne zderzenia. Trasę, którą zjeżdża się w około 10 minut, my pokonywaliśmy prawie trzy razy dłużej, a tuż po naszym dotarciu do stacji dolnej wyruszyły na górę ratraki. Nie obyło się też bez siniaków. Różyczka skończyła z czarną śliwą pod okiem po nadzianiu się na kijek. Ale żadne z nas nie będzie miało związanych z tym zjazdem traumatycznych wspomnień. Gdybyśmy mieli większe fundusze (narty zjazdowe to jednak mega-drogi sport jak dla naszej rodziny - na ten jeden dzień, z jednym zjazdem, wydaliśmy ponad 250 zł) i kupili kolejny wjazd do stacji górnej, dzieciaki byłyby zachwycone. Teraz nie wyobrażają sobie zimowego wyjazdu bez szusowania, a my już wiemy na co pójdzie nasze "500+".

Po intensywnym dniu na stoku postanowiliśmy pójść w ślady królowej Marysieńki, króla pruskiego Fryderyka, czy Hugona Kołłątaja i zrelaksować się w iście wielkopańskim stylu - w Cieplickich termach. Dla dzieci ważniejsze od długiej historii i prozdrowotnych zalet tego miejsca były zjeżdżalnie, sztuczna rzeka, bąbelki i wielce efektownie parujące baseniki wychodzące na zewnątrz budynku. My także swobodnie dryfując pod gwiazdami,w gorącej wodzie, ale z zimną twarzą nie myśleliśmy kto jeszcze moczył tak swe królewskie kształty, a tylko jak nam miło i przyjemnie.

wtorek, 6 października 2015

Wołowiec - 2064 mnpm

Członkowie Dziecięcego Klubu Wysokogórskiego z siedzibą na warszawskim Ursynowie w składzie Franciszek Ciborowski, Róża Ciborowska, Łucja Ciborowska oraz Nina Ciborowska (zbieżność nazwisk przypadkowa) postanowili zdobyć pierwszy w historii ich wspinaczek dwutysięcznik. Padło na dość łatwy szczyt - Wołowiec i klasyczną drogę pierwszych zdobywców. Jak zamierzyli, tak uczynili.


Wynajęci lokalni tragarze o trudnych do zapamiętania imionach Mhamayust i Thatapita, używając tradycyjnych lokalnych środków transportu (przyczepka rowerowa z zestawem trekking, chusta elastyczna i nosidełko turystyczne na stelażu) wciągnęli do bazy kilogramy sprzętu oraz niedomagających członków ekspedycji, podczas gdy pozostali miło przespacerowali dolinę zdającą się nie mieć końca. Basecamp postanowiono założyć na Polanie Chochołowskiej i ze względu na to, że Wołowiec wydawał się w zasięgu jednodniowej wspinaczki zdecydowano się na wejście stylem alpejskim bez zakładania obozów pośrednich.


Dobrze najedzeni alpiniści poszli wcześnie spać, nie zaprzątając sobie głów sprawami logistycznymi, które scedowali na tragarzy, którzy niestety rano zaspali, co uniemożliwiło rozpoczęcie akcji górskiej skoro świt. Mimo, że połowa członków wyprawy była niesiona w nosidełkach przez Szerpów, tempo ataku nie było zawrotne. A po zdobyciu Grzesia - pierwszego z osiągniętych szczytów grani Wołowca - nawet jeszcze spadło. Sprzyjało to powstawaniu konfliktów między członkami wyprawy. Spierano się, kto ma iść z kijkami, kto z kim w zespole. Atmosferę podgrzewali jeszcze napotkani po drodze alpiniści, którzy ostrzegali przed warunkami panującymi wyżej, ale nie brano tego serio. Młodzi wspinacze niedojrzale zachowywali się również ujrzawszy na szczycie Rakonia po raz pierwszy w tym sezonie śnieg. Tragarze próbowali studzić nastroje, a na grani wiał silny wiatr i przewalały się chmury.




Wobec spadającej temperatury powietrza i kończyn najmłodszych taterników, tuż przed atakiem szczytowym, na przełęczy przed wierzchołkiem podjęto dramatyczną decyzję. Połowa składu wyprawy przemarznięta i nie czująca się na siłach, zaczęła schodzić z grani do basecampu, natomiast najsilniejsi: Ciborowski i najstarsza Ciborowska wraz z jednym z szerpów mieli stworzyć zespół szturmowy, który zawiesi proporzec Klubu na pierwszym dwutysięczniku. Ku zdumieniu wszystkich dziewczyna niespodziewanie oświadczyła, że nie chce jej się wchodzić na szczyt. Żadne argumenty do niej nie trafiały, wszystkie kwitowała tym samym "no i co". Widać, gdzie indziej kieruje swe ambicje, więc członkowie DKW powinni rozważyć jej udział w następnych ekspedycjach organizowanych przez Klub.

 
Odważna dwójka mimo pojedynczych kupek śniegu podjęła ryzyko wspinania się bez asekuracji na wierzchołek, który właśnie ukrył się w chmurach.  Po krótkim, intensywnym ataku (Ciborowski uratował honor Klubu i zostawił podczas podejścia Mhamayusta daleko z tyłu) oboje stanęli na Wołowcu 28 września o godzinie 14.50.  Gdyby komórki się nie rozładowały, mogliby się połączyć z resztą wyprawy i zadać słynne pytania "Czy nas słyszycie? Zgadnijcie gdzie jesteśmy?". Niestety pobyt powyżej dwóch tysięcy metrów był krótki, na szczycie wiatr się zmagał, więc szczęśliwi zdobywcy po zrobieniu pamiątkowych zdjęć podążyli za resztą do bazy i wcale nie było im łatwo ich dogonić.

Bo chociaż średnia Ciborowska szła sama, to naprawdę schodziła w bardzo dobrym tempie - o własnych siłach zeszłaby do basecampu, gdyby nie to, że pozostałym członkom wyprawy kiszki grały marsza i marząc o ciepłych kisielach i zupkach chińskich, wymogli na tragarzu jej niesienie. Po noclegu w bazie wspinacze zaczęli powrót doliną do cywilizacji ze świadomością, że wyprawa zakończyła się umiarkowanym sukcesem.