Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jaskinie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jaskinie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 4 września 2016

Ostatnie leniwe dni

Miejsca z Listy Światowego Dziedzictwa UNESCO jakiś czas temu przestały być moją obsesją, już ich nie zaliczam i nie decydują one o naszych itinerariach. Podczas tego wyjazdu szerokim łukiem ominęliśmy Mcchetę, na myśl nam nie przyszło,  by zwiedzić Eczmiadzyn - duchową stolicę Ormian, ale też ku wielkiemu żalowi Justy, nie pojechaliśmy do dwóch monasterów w kanionie rzeki Debed: Haghpat i Sanahin, które łączy kilkukilometrowa ścieżka. Aby to jej zrekompensować postanowiliśmy wybrać się z Kutaisi do dwóch okolicznych klasztorów: Gelati i Mocameta, według naszego przewodnika połączonych drogą.
Zanim jednak zabraliśmy się za zwiedzanie,  trzeba było: bez ofiar przeżyć transfer z Mestii (niestety to się nie udało,  zmienili się tylko odtwórcy głównych ról), dostać się na kwaterę (na tym wyjeździe połowę noclegów stanowiły wynajmowane mieszkania, z których najlepsze jest dzisiejsze - wielkie, w spokojnej okolicy, wśród domów jednorodzinnych, z tarasem i widokiem na miasto), zjeść ( po raz kolejny dało się przyoszczędzić, gotując u siebie).

W Kutaisi mieliśmy półtora dnia, nie było zatem potrzeby nigdzie (prawie nigdzie) się spieszyć. Pierwszego popołudnia poszliśmy na bazar,  który wcale nie był tak niesamowity i do katedry Bagrati z 1003 roku. Przez ostatnie siedemdziesiąt lat Gruzini ją odbudowywali, po tym jak Turcy wysadzili ją w powietrze w siedemnastym wieku, w ostatnich latach zintensyfikowali te starania i całość nakryli dachem oraz kopułą. Prócz tego z boku dostawili blaszaną zakrystię, metalem pokryli kilka kolumn, a także zbudowali nowoczesny chór.  Te ostatnie działania oburzyły działaczy UNESCO, którzy nadali obiektowi status "w zagrożeniu", więc pewnie niedługo opuści on Listę,  jak Drezno. Ale Gruzinom może to wcale nie przeszkadzać,  gdy z każdego miejsca w okolicy widzą majestatyczna świątynię,  świadcząca na jakim stopniu rozwoju cywilizacyjnego stali ich przodkowie tysiąc lat temu. We wnętrzu (raczej pustym), nie licząc kilkunastu ikon, repliki całunu Chrystusa, zbiorczego relikwiarza na kości świętych, jeszcze bardziej można odczuć kunszt budowniczych - tak wysoko nad ziemią unosi się kopuła.
 
 

 
By zwiedzić kolejny klasztor, trzeba było nam wstać przed siódmą, bo jedyna sensowna marszrutka do Gelati odjeżdżała z miasta o ósmej rano. Dzięki temu pojawiliśmy się tam wcześniej niż wycieczki z podstarzałymi Niemcami i mieliśmy tylko dla siebie pokryte w całości freskami wnętrze głównej cerkwi monastyru. Po niemal godzinnym szwendaniu się po zabudowaniach klasztornych, zacząłem intensywnie rozglądać się za drogą przez las do Mocamety, lecz nie mogłem jej znaleźć, a pytani ludzie potwierdzili,  to czego się już spodziewałem. Trzeba byłoby kilka kilometrów iść po asfaltowej drodze, która przyjechaliśmy.  Nie było nam to w smak i wtedy zjawił się jak z nieba Giorgi ze swoją propozycją wycieczki taksówką. Cenę zaproponował niewiele wyższą niż pisali w przewodniku. Bez dłuższego namysłu ruszyliśmy z nim dalej. Mocameta poza ciekawym położeniem na stromym klifie oraz nakazem włożenia czarnych chustek na nogi nic więcej nie oferowała, ale z Jaskinią Prometeusza sprawa miała się inaczej.


Sześć ogromnych wysokich na kilkadziesiąt metrów sal,  połączonych przejściami w jedną całość o długości niemal półtora kilometra - już to powinno robić wrażenie na odwiedzającym. Ale to zaledwie scena, na której natura rozegrała swój spektakl.  Każda z sal została upstrzona do granic możliwości stalaktytami itd, przybierającymi tak różnorodne kształty,  że już po trzeciej z sal dostawaliśmy oczopląsu, tym bardziej że ściany jaskini mieniły się kolorami tęczy, co tylko jeszcze bardziej zachęcało do zdjęć. Po tym przeżyciu już chyba nigdy nie wejdziemy do żadnej polskiej jaskini z przewodnikiem.
Ostatnią atrakcją dnia oraz wyjazdu stanowiło odwiedzenie parku narodowego Sataplia, gdzie na skale odbiło się kilkadziesiąt śladów dinozaurów. Prócz tego park oferował zwiedzanie kolejnej jaskini, platformę widokową oraz przyjemny spacer w cieniu naturalnego lasu kolchidzkiego.
Tak leniwie minęło nam ostatnie nie transferowe półtora dnia wyjazdu na Zakaukazie.

poniedziałek, 12 października 2015

Plany, plany, plany

W naszych wyjazdach brakuje miejsca na improwizację. Każdy dzień jest dokładnie zaplanowany, często przygotowane są w zanadrzu atrakcje specjalne w razie pogorszenia pogody. Wynika to z tego, że każdy dzień urlopu jest na tyle cenny, że nie chcemy zmarnować go na szwendanie się tu i tam, bez konkretnego celu. Ja do tej pory (a minęło już ponad dziesięć lat) nie mogę odżałować dnia, który kompletnie wyczerpani po trekkingu na Choquequirao przebimbaliśmy w Cuzco, nadrabiając braki żywnościowe w tanich kantynach i pijąc piwo na Plaza de Armas, zamiast pójść na fiestę San Pedro y San Pablo. 
Innym wyróżnikiem naszych wyjazdów jest maksymalna różnorodność. Najlepszy wyjazd to taki, na którym każdego dnia robimy coś innego, a nie siedzimy dwa tygodnie nad morzem, czy dwa tygodnie dzień w dzień chodzimy po górach. Różnorodność jest kluczem do wyjazdu, który zapamiętamy na lata. Tego zabrakło podczas pierwszej rodzinnej wyprawy do Meksyku. Tam przez trzy tygodnie na przemian zwiedzaliśmy kolonialne miasta i indiańskie ruiny, jedynymi wyjątkami była cenota, wodospad i kanion.
Ostatnio zrezygnowaliśmy z typowych atrakcji dla dzieci, podczas podróży szerokim łukiem omijamy place zabaw – nasze dzieciaki mają tego aż zanadto na osiedlu. Różne tandetne parki rozrywki też nas już nie przekonują. Ile razy można odwiedzić parki miniatur, parki jurajskie ... Czy dzieciom tego brakuje? Nic na ten temat nie mówią, chyba się przyzwyczaiły, że podróż to czas na aktywności, których nie robi się w domu.

Dobrym przykładem ilustrującym powyższe rozważania teoretyczne był nasz wyjazd na południe Polski po targach BikeExpo w Kielcach. Pierwotny plan zakładał pojechanie na cztery dni do Doliny Chochołowskiej w Tatrach Zachodnich, ale szybko musieliśmy go zweryfikować - noclegi w weekend trzeba tam rezerwować z kilkumiesięcznym, a nie - jak sądziliśmy - kilkutygodniowym wyprzedzeniem.  Postanowiliśmy więc podzielić wyjazd na dwie części - wspinanie w Jurze, chodzenie po górach w Tatrach. Tak też zarezerwowaliśmy miejsca w gospodarstwach agroturystycznych. Jednak tuż przed wyjazdem okazało się, że nie mamy z kim jechać w skały, a sami nie potrafimy założyć stanowiska do asekuracji górnej. To wymusiło trzecią zmianę planów. Zamiast wspinaczki postanowiliśmy powędrować szkoleniową Via Ferratą w Tatrach. Trzeba znowu było szukać noclegu, tym razem w Bukowinie Tatrzańskiej i zrezygnować z jednego w Jurze. Już wtedy okazało się, że jurajski nocleg jest trochę nie po drodze, bo kolejny dzień mieliśmy spędzić w okolicach Krakowa, ale nie chciało nam się nic więcej szukać, bo szczerze nienawidzimy wydzwaniania noclegów. Aż do wyjazdu plan już nie ewoluował.


Poniewczasie żałowałem, że nie zmieniliśmy planów, bo Dolina Wodącej na pograniczu województw śląskiego i małopolskiego nie robiła prawie wrażenia w tak brzydką pogodę z lekką mżawką. W dodatku remontu zamku w Smoleniu nadal nie zakończono, nie było więc mowy o przyjrzeniu się urokliwym krajobrazom z baszty, a także brakowało dobrych oznaczeń czerwonych szlaków, który odchodziły spod ruin w każdym kierunku. Nieopatrznie poszliśmy w złą stronę, przez co straciliśmy kluczowe pół godziny, którego nam zabrakło, gdy wchodziliśmy do Jaskini Zegarowej (widzieliśmy tam nietoperza, który kilka razy sondował, czy warto już wylecieć z jaskini, czy jeszcze nie) i zaczęliśmy wdrapywać się na punkt widokowy z Zegarowych Skałach. Zmrok skrócił nam i tak krótki spacer.
Następnego dnia pogoda była już tylko barowa, więc nasz wcześniejszy wybór, żeby tego dnia zwiedzić kopalnię soli w Wieliczce, jak najbardziej się sprawdził. Niestety nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, ale też masa innych turystów. Stania w kolejce byłoby na 3 godziny, w dodatku w deszczu. Nic dziwnego, że odpuściliśmy i pojechaliśmy pokazać dzieciakom królewskie miasto Kraków podczas krótkiego spaceru w deszczu na trasie Wawel - Rynek - Wawel. Pobyt w Bazylice Mariackiej Franek skwitował "To było prawdziwe piękno". Polscy królowie z banknotów stali się dla dzieci znacznie bliżsi po zobaczeniu ich sarkofagów w Katedrze. A zwiedzanie Smoczej Jamy z przyczepką rowerową to karkołomne przedsięwzięcie, zwłaszcza na odcinku krętych schodów prowadzących z zamku do groty.

Najciekawszym dla mnie (bo nowym) miejscem widzianym tego dnia była zarastająca Pustynia Błędowska, pojechaliśmy tam całkiem przypadkiem, zobaczywszy drogowskaz kierujący na punkt widokowy - tym razem improwizowaliśmy! A że z mapy wynikało, że w to miejsce można podjechać samochodem i przejść kilkanaście kroków, pojechaliśmy tam i napawaliśmy się szeroką panoramą piasku wśród krzaków. Teraz żałuję, że podobnie nie zrobiliśmy widząc drogowskaz "Jaskinia Wierzchowska", ale z drugiej strony nie znalazłem żadnych ostrzeżeń odnośnie weekendowego zwiedzania kopalni w Wieliczce. Nie sądziłem, że to się tak skończy.

 
Kolejne dwa dni zostały już opisane na blogu. Natomiast ostatni dzień wyjazdu, jak najbardziej łączy się z treścią tego posta, bo też związany był ze zmianą planów i to rewolucyjną. Otóż we wtorek planowaliśmy zdobycie Trzydniowiańskiego Wierchu, a potem zejście Doliną Chochołowską do samochodu zostawionego na Siwej Polanie. Wstaliśmy więc o świcie, zjedliśmy wczesne śniadania, zostawiliśmy niepotrzebne rzeczy w narciarni, gotowi do wyjścia. Wtedy zaczął siąpić deszcz, a szczyty zasnute chmurami nie wróżyły rychłej poprawy pogody. W ciągu kilku sekund oboje stwierdziliśmy, że w takich warunkach nasza Nina nie ma praktycznie żadnej ochrony przed deszczem, dla nikogo ta wycieczka nie będzie przyjemnością i schodzimy już teraz, by odwiedzić Wieliczkę. Tak, nie odpuszczamy łatwo raz zamierzonej wycieczki, która tym razem świetnie się udała, nie czekaliśmy na przewodnika dłużej niż 15 minut (jeszcze dostaliśmy solidną zniżkę za Kartę Dużej Rodziny). Łucja dzielnie wędrowała ponad dwa kilometry, wdzięcząc się do pana przewodnika. Na chwilę tylko straciła rezon po inscenizacji wybuchu metanu, ale potem już dzielnie odwiedzała wszystkie komory, kaplicę św. Kingi, przeglądała się w podziemnych jeziorkach, a jej włosy targał pęd powietrza w kopalnianej windzie.



Podsumowując, dzięki wielorakim zmianom planów wyjazd nie wyszedł w 100% górski, a niezwykle różnorodny, bo znalazło się w nim miejsce na spacer po dzikiej przyrodzie, zwiedzanie zabytkowego miasta, wspinaczkę, trekking wysokogórski oraz eksplorację kopalni i jaskiń. Takie właśnie spędzanie czasu lubimy najbardziej.

piątek, 22 maja 2015

Jura rowerowo

Na szczęście Jura to nie tylko skały. Tereny te są na tyle różnorodne, że osoba nie wspinająca nie musi bezczynnie tkwić na kocu z wzrokiem utkwionym w plecy i podeszwy wspinacza, lecz może wypuścić się na zwiedzanie okolicy na przykład rowerem. Taki rekonesans pozaskałkowych atrakcji zrobiliśmy i my w majowy długi weekend.
Oczywiście zabrakło dla nas przyczepki rowerowej - cóż szewc bez butów chodzi, więc jak niepyszni zapakowaliśmy do auta fotelik rowerowy, co wiązało się z dwoma problemami logistycznymi: gdzie podczas wycieczki pomieścimy pięć kurtek przeciwdeszczowych (prognozy nie zapowiadały się korzystnie, a my nie mamy sakw) i jak Łusia zaśnie w foteliku.


Pierwszego dnia wyjazdu wybraliśmy się na dwie wycieczki rowerowe. Najpierw ośmiokilometrową pętlą wzdłuż Warty, która w okolicach Mirowa i Mstowa przebija się przez wzgórza, tworząc swój Jurajski Przełom. Malowniczą trasę poprowadzono częściowo brzegiem rzeki, przypominającej nam leniwie płynący Świder. Jednak w przeciwieństwie do mazowieckiej rzeczki, tuż przy drodze wyrastało wysokie wzgórze. Nie był to oczywiście Przełom Dunajca, ale jakaś przygrywka jak najbardziej. Na trasie widzieliśmy też konie, sanktuarium św. ojca Pio na Przeprośnej Górze, z rozległym widokiem na Częstochowę i Jasną Górę. Ze szczytu czekał nas zjazd po kamieniach do doliny rzecznej, na której końcu stała Balikowa Skała (jest tam osiemnaście dróg wspinaczkowych o skali trudności od VI+ do VI.5, jakby od razu dodała Justa), tworząca wraz z położoną po przeciwnej stronie rzeki skałą Jaś i Małgosia - Mirowską Bramę. Trasa okazała się świetna na rozgrzewkę.

Po obiedzie zaplanowaliśmy bowiem pętlę wokół Złotego Potoku, który tak podbił nasze serca zimą. Szczególnie chcieliśmy zaliczyć atrakcje, których nie udało nam się zobaczyć poprzednim razem czyli pałac Raczyńskich nad stawem Irydion oraz zamek Ostrężnik. Na mapie wypatrzyliśmy ponad dwudziestokilometrowy czarny szlak rowerowy, wiodący na początku przez lasy, potem przez wioski: Bystrzanowice, Gorzków i Ludwinów, a na końcu przez Ostoję Złotopotocką - tam też pojechaliśmy. Róża standardowo okazała się mistrzynią kolarstwa szosowego i kompletną przeciwniczką jazdy po szutrowych, a zwłaszcza piaszczystych drogach - w dodatku pod górę. Ze zjazdami nie było w jej wykonaniu lepiej, bo nie miała na tyle dużo siły, by przy dużej prędkości wyhamować. Dobrze, że pozostałym uczestnikom wycieczki dopisywały humory, zwłaszcza że pan Ferdek spod sklepu monopolowego kupił im po lizaku.

Już w połowie drogi widzieliśmy, że trzeba skracać trasę - zamek Ostrężnik odpadł jako pierwszy. Potem chcieliśmy zakończyć wycieczkę przy słynnej pstrągarni, ale przekorne dzieciaki wolały jechać ze mną po samochód, a nie czekać ze zmęczoną Justą (nie wiadomo jak długo), aż przyprowadzę auto. Więc pojechaliśmy asfaltem w dół Wiercicy aż do Złotego Potoku, który odkrył przed nami swoje prawdziwe oblicze - sezonowego kurortu, gdzie tłumy nie tylko zajadają się pstrągami, ale też ochoczo spędzają czas nad stawem Amerykan.

Następnego dnia Justa odmówiła wsiadania na rower, co dzieciaki gorąco poparły - dzień minął więc spacerowo. Spontanicznie wybraliśmy za cel naszej wędrówki widoczną z okien naszego pokoju górę Zborów. 
Po porannej mszy, uświetnionej przez gościnne występy strażackiej orkiestry dętej, zwiedziliśmy z przewodnikiem Jaskinię Głęboką. Wbrew naszym (ok, moim) obawom nie było tłumu chętnych i z wybiciem godziny 11stej zaopatrzeni w kaski zagłębiliśmy się w czeluści Góry Zborów. W jaskini czekały na nas standardowe atrakcje, które zapewnia przewodnik: gaszenie światła, historie związane z kapaniem na głowę, brak przeciskania się, pogłębione przejścia, by nie trzeba było się schylać, dużo betonu, schody, poręcze ... Ale były też pozytywy: nietoperze, światło z baterii słonecznych oraz fakt, że dzieci się nie bały.

 
 

Po wyjściu z jaskini zaczęła się nasza wspinaczka na szczyt. W interesujący sposób dba się w tym rezerwacie przyrody, by ostańce nie ukryły się pod gęstwiną krzaków. Raz do roku wypuszcza się na stoki ekologiczne kosiarki czyli kozy i owce, które skutecznie zapobiegają forestacji. Dzięki tym wypasom wspinacze mają dogodne warunki do zmagań ze skałą, a zwykli śmiertelnicy - rozległą panoramę na okoliczne wzgórza oraz zamki w Mirowie i Bobolicach. Justa tęsknym wzrokiem wodziła za łojantami, starającymi się zająć każdy wolny kawałek skały. Na szczęście tylko dzieciaki posmakowały wspinaczki na małe dwumetrowe kamienie. Miło i niespiesznie spędzony był to czas.



Na koniec (po obiedzie i lodach w Żarkach) zostawiliśmy sobie szukanie zamku Ostrężnik, choć byliśmy świadomi, że nie warto wyprawiać się tam dla kilku kamieni. Za to jaskinia Ostrężnicka, wyglądająca jak dwa płuca sprawiała wydawała się godna eksploracji. Niestety ponownie nie dane nam było tego miejsca zobaczyć. Okazało się, że skierowałem naszą grupę na złe wzgórze. Klątwa trwa. Cóż mamy zatem cel na kolejny wyjazd!


czwartek, 22 stycznia 2015

Jurajski Park Narodowy

Nie będzie to bynajmniej wpis o dinozaurach, ale o pierwszym naszym wyjeździe, na którym liczba dzieci przewyższała dwukrotnie liczbę dorosłych. W Jurę pojechaliśmy bowiem z Anią i Maćkiem, których dzieciaki: Ignacy, Piotrek, Staś i Klara szybko zintegrowały się z naszymi. No dobrze - spytacie - ale Waszych jest tylko trójka, czy to nie błąd w liczeniu...? Nie ma żadnego błędu, jest za to ukryta niespodzianka - spodziewamy się czwartego małego podróżnika w naszej rodzinie!

Dzień pierwszy - Góry Sokole.
Jura ma tę przewagę nad innymi górzystymi terenami, że ruszając z Warszawy wcześnie rano już około jedenastej można być na szlaku. Tak uczyniliśmy i my. W Góry Sokole ruszyliśmy w niepełnym składzie osobowym (tylko piątka nieletnich), ale za to z mnogością sprzętów. Właśnie spadł śnieg, więc początkowo sanki dla wszystkich dzieciaków były bardziej atrakcyjnym środkiem transportu niż przyczepka rowerowa z zestawem trekking. Dopiero, gdy zaczęło śnieżyć i maluchy ogarniała chęć do drzemki, ustawiła się kolejka do tego pojazdu. 



Trasa wycieczki była zakręcona, najpierw okrążyliśmy góry od wschodu, by potem wspinać się na samą grań. Dla dzieci nie lada atrakcją był długi, pełen zakrętów zjazd sankami niczym po torze bobslejowym. Na dole niepocieszony Maciek z synami wrócił do domu, a my postanowiliśmy samotnie zrealizować nasz plan, czyli wbić się na kolejny szczyt tego niewielkiego pasma. Jednak na ścieżce dydaktycznej zaczęły się schody. Teren zrobił się za trudny dla przyczepki, było za stromo i w każdej chwili mogliśmy się ześlizgnąć. Poprzestaliśmy więc na zwiedzeniu Jaskini Olsztyńskiej - dwieście lat temu uznawanej za najpiękniejszą w Polsce. Dziś nic nie zostało z jej piękności, bo wcześniejsi turyści zabrali ze sobą najciekawsze stalaktyty. Nam zostało tylko kilkuminutowe zagłębienie się w otchłań wielokomorowej pieczary. Było to zdecydowanie za krótko, ale zostawiliśmy śpiącą Łucję u wlotu do jamy, a Róża pomna ostatnich doświadczeń z tatrzańskich jaskiń nie czuła się zbyt pewnie, gdy ogarnęły nas ciemności. Przewidując, że na naszej dalszej drodze możemy napotkać kolejne przeszkody dla przyczepki, podjęliśmy decyzję o powrocie do domu. Nie był to jednak koniec przygód, bo po drodze przeżyliśmy zamieć śnieżną w świerkowym lesie, a także musieliśmy wspiąć się na mini-Giewont, który wyrósł na naszej drodze. Góry Sokole prezentowały się stamtąd majestatycznie.





Dzień drugi - Ostoja Złotopotocka.
Największe odkrycie tego wyjazdu - magiczne miejsce, gdzie rzeka Wiercica przebija się wąską doliną przez wzgórza najeżonymi ostańcami i porośniętymi bukowym pasem. Teren niby dziki, ale jednocześnie przekształcony w romantyczny park krajobrazowy "Parkowe", którego elementy małej architektury nie dotrwały niestety do naszych czasów. Od południa ten rezerwat przyrody otwierają ruinki kazimierzowskiego zamku w Ostrężniku, a na północy zamyka pałac Raczyńskich w Złotym Potoku - do obu nie dane nam było dojść, ze względu na powolne tempo marszu, zimno i zbliżający się zmrok. Ale udało się nam zobaczyć i tak wiele. Brama Twardowskiego, sztuczne stawy rybne (pierwsza w Europie hodowla pstrąga), pokryty lodem Sen Nocy Letniej, zabytkowy młyn, Jaskinia Niedźwiedzia (na tyle jasna, że dzieciaki mogły eksplorować każdą jej szczelinę), Diabelskie Mosty - to były najciekawsze przystanki na naszej kilkukilometrowej pętli przez Ostoję Złotopotocką. Najmniej interesujące okazało się wczesnośredniowieczne grodzisko, bo mimo naszych starań, nie dostrzegliśmy pod śniegiem jego obwałowań.

Jedna sprawa psuła magię tego ustronia - asfaltowa droga biegnąca wzdłuż rzeki. Tak czy inaczej to świetne miejsce na rower, wspinaczkę (Diabelskie Mosty z kilkunastoma trudnymi drogami zrobiły duże wrażenie na początkowym wspinaczu czyli Juście), spacery czy biegówki. I mamy już oswojoną knajpkę w pobliżu. Zupełnie nie tego spodziewaliśmy się w Jurze - która do tej pory kojarzyła się nam z zamkami położonymi na niewielkich, odkrytych wzgórzach.




Dzień trzeci - zamki.
Trzy zamki jednego dnia - takie rzeczy to tylko w Jurze. Najpierw górujący nad naszą kwaterką potężny zamek w Olsztynie, gdzie byliśmy już pięć lat temu. A po zwiedzeniu Jaskini na Dupce, kolejnego miejsca związanego z legendą o mistrzu Twardowskim - dwie mniejsze stanice należące obecnie do rodziny Laseckich: Mirów i Bobolice. Pierwszy - malowniczo zrujnowany, choć jakieś prace renowacyjne tam trwają, a drugi niedawno odbudowany na siedzibę godną senatorskiego rodu. Ich położenie w odległości około półtora kilometra zachęca do spacerów. Z trzech dróg, my wybraliśmy ścieżkę pod skałkami, by pozwiedzać jeszcze kilka jaskiń (w jednej z nich odnaleziono ząb neandertalczyka) i przyjrzeć się kolejnym drogom wspinaczkowym. Nie dość, że wspinacze, to jeszcze  speleolodzy się z nas zrobili! Po obejrzeniu z zewnątrz bobolickiego zamku, wracaliśmy do samochodu zostawionego na parkingu w Mirowie, wylodzoną szutrową drogę, znakomicie nadającą się na jazdę łyżwą. Gdybyśmy tylko wzięli ze sobą wtedy narty biegowe... Na kolejną wizytę zostawiliśmy sobie drogę prowadząca granią Grzędy Mirowskiej w labiryncie ostańców.




Ten dzień niestety zakończył się w dramatycznych okolicznościach. Najbardziej fantazyjny lodowy stalaktyt znaleziony w jednej z jaskiń bezszelestnie wypadł z sanek. Poszukiwania nie przyniosły rezultatu i nawet przewiezienie do Warszawy na dachu samochodu mniejszych sopli nie mogło ukoić żalu Franciszka.



Dopiero w domu poczytałem, że są plany, by Góry Sokole, Ostoję Złotopotocką i teren wokół Jaskini Na Dupce objąć ochroną prawną w ramach parku narodowego. Jesteśmy za!


A tak wyglądała nasza ekipa!

PS. Dziękujemy Ani i Maćkowi za udostępnienie zdjęć, z których kilka wykorzystałem w tym wpisie.