Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jaskinie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jaskinie. Pokaż wszystkie posty

piątek, 26 września 2014

Jaskiniowcy

Tyle razy wędrowałem Doliną Kościeliską, a po trzydziestce pierwszy raz zszedłem z wytartego traktu, by zagłębić się we wnętrzu okolicznych gór. To kolejny dowód na to, że podróże z dziećmi kształcą również rodziców.

Zwiedzanie jaskiń idealnie wpasowało się w pogodę za oknem. Skoro od rana siąpiło, wbrew dobrym radom, by zajrzeć do muzeum, uznaliśmy, że w grotach mniej będzie nam doskwierał deszcz. Niestety myliliśmy się, bo Różę bardziej denerwowały wielkie krople ściekające do szczelinach i spadające z łoskotem na jej czoło niż delikatna mżawka. 
Na pierwszy ogień poszła Jaskinia Mroźna - oświetlona, szeroka, bez żadnych odnóg, w których można by się zgubić. Wrażeń przyniosła niewiele, mało się trzeba było przeciskać, na trudniejszych odcinkach umieszczono drabinki i poręcze. Dzieci przeszły dzielnie ten chrzest bojowy, widać było że nie mają klaustrofobii. W Jaskini Mylnej kolejna godzina upłynęła mniej sielsko - maluchy ryczały na zmianę.
Większość tych pojękiwań wynikała z beztroskiej opowieści Justy o księdzu, który siedemdziesiąt lat temu zmylił drogę w tej pieczarze (stąd nazwa), a jego ciało znaleziono dopiero po dwóch latach. Nic dziwnego, że Różę wręcz sparaliżowało z przerażenia, gdy zaopatrzeni w dwie czołówki i latarkę zanurzyliśmy się w ciemności. Niestety podczas jej uspokajania minęliśmy korytarz prowadzący do największej sali jaskini, a kolejne rozwidlenie to już z premedytacją sobie odpuściliśmy - nie chciało nam się wczołgiwać tam przez kolejną niską jamę przy wtórze odgłosów niczym z sali tortur. Dopiero, gdy słychać było rozmowy innych turystów i widoczne stały się światła ich latarek, Róża się uspokoiła, choć najchętniej szłaby cały czas w jak największej grupie.

Łucyjka świetnie maszerowała po jaskini - nie musiała się przecież wcale schylać, a ciemności początkowo znosiła lepiej niż starsza siostra. Kryzys nastąpił dopiero, gdy zostaliśmy sami we dwójkę w wielkiej Skośnej Sali, a reszta zniknęła gdzieś w kolejnej dziurze. Zostaliśmy, bo ja miałem ze sobą nosidło turystyczne, które musiałem skulony przerzucać po kamieniach i nad kałużami.


Nie wszystkim jednak niski wzrost pomagał w pokonywaniu trudniejszych fragmentów labiryntu. Franek kilka razy musiał źle obliczyć wysokość sufitu, co skutkowało uderzeniami w litą skałę i histerycznym płaczem. Cała nasza rodzina odetchnęła z ulgą, gdy z daleka ujrzeliśmy promienie dziennego światła. Nie żałowaliśmy (my - dorośli) nawet tych przegapionych odgałęzień, choć oczywiście w żartach mówiliśmy, że musimy tam koniecznie wrócić i je zobaczyć, na co Różyczka reagowała kategorycznym "nie, ja nie pójdę".

A kiedy po obiedzie w schronisku na Ornaku stanęliśmy przed otworem wejściowym do Smoczej Jamy, nasza sześciolatka stwierdziła, że zdecydowanie bardziej woli wspinać się trawersem po łańcuchach, niż po raz kolejny zapuszczać się w czeluść groty czyli jak to nazwała "do smoków". I to był słuszny wybór, bo zarówno łańcuchy górujące nad Wąwozem Kraków, gdzie wspinała się pod opieką mamy, jak i łańcuchowa wspinaczka szerokim kominem  - taką wielką nieoświetloną zjeżdżalnią dla spasionych niedźwiedzi - którą wybrała reszta rodzeństwa, stanowiły największy hit tego deszczowego dnia. Tych pozytywnych wrażeń nie były już w stanie zepsuć ani ulewa na Hali Pisanej, ani smród kompletnie przemoczonych ubrań schnących w naszym apartamencie w Willi Aniołówka.

poniedziałek, 10 maja 2010

Mury w Muzeum Raju

Dzień drugi. Jaskinia Raj-Chęciny-Tokarnia-Kielce.

Nagromadzenie atrakcji w jednym miejscu zdecydowanie większe niż w Bałtowie. Tym bardziej, że tu królowały autentyki. A więc odległość z Jaskini Raj do zamku w Chęcinach wynosiła nie więcej niż 5 km, a z tamtejszej wieży obserwacyjnej było wręcz widać chałupy w skansenie w Tokarni.




Ale zacznijmy od tego, że niespodziewanie udało nam się wejść do jaskini. Bo na tydzień wcześniej nie znalazło się żadne wolne miejsce, aby je zarezerwować. Tak więc zgodnie z radą przyjechaliśmy wcześnie, i skorzystaliśmy z tego, że ktoś nie dotarł. Sama jaskinia - nie za duża - mocno zmieniona, by otworzyć tam ruch turystyczny, ale imponująca przez liczbę wystających z sufitu stalaktytów. Franio co prawda bał się ciemności, a Róża nie zważając na protesty rodziców nurzała ręce w wodzie zbierającej się jakby na ryżowych tarasach, ale oboje mieli okazję (i zabawę) zgasić światło w jaskini. Dzięki czemu cała gromadka turystów mogła obcować, choć przez chwilę z absolutną ciemnością.
Trudno mi ocenić, czy rzeczywiście ta jaskinia jest najwspanialszym naturalnym cudem Polski, bo brak mi punktu odniesienia, musimy więc zeksplorować jeszcze kilka jaskiń, by docenić walory Raju. Niesamowity był dla mnie natomiast kontekst. Ta perełka nie znajdowała się w romantycznym krajobrazie pełnym dziwnych skalnych kształtów, dzikiej przyrody, tylko pod małym skalistym wzgórku, pośrodku jak najbardziej swojskiego, mazowieckiego sosnowego lasku.

Co do Chęcin trudno się wypowiadać. Zamek jakich wiele, mimo że przechadza się po nim duch. Najlepiej prezentuje się z daleka. Frankowi podobał się chyba najbardziej z naszej czwórki, ale i tak nie zaliczył go do największych atrakcji wyjazdu. Wciąż jesteśmy napaleni (obaj z Francikiem) na Krak de Chevaliers, ale z drugiej strony jak go zobaczymy, to tylko Malbork wywoła w nas efekt ŁAŁ.

W skansenie w Tokarni nas rasowych (fachowych i w ogóle) specjalistów etnografów nic specjalnie nie zachwyciło. Może poza domostwem wiejskim, które miało wewnętrzny dziedziniec, bo stodoła, chlew i stajnia stanowiły 3 pozostałe boki czworokąta. Ciekawość naszą wzbudził też dwór szlachecki z drewna, lecz podmurowany (Frania natomiast poruszył fakt, że trzeba było tam założyć kapcie). A najbardziej przejście od części reprezentacyjnej, która wyglądała rzeczywiście wyrafinowanie do części służebnej, niczym nie różniącej się od chałupy chłopskiej.


Na koniec pełnego dnia wrażeń upewniliśmy się, że miasto Kielce, nie jest interesującym wielce.

wtorek, 24 listopada 2009

Dzień ostatni

Ten dzień był niezwykle forsowny - na szczęście poza krzykami i stresem - nie odbił się on na naszym zdrowiu. Zaczął się on w autobusie AC, gdzie największy problem stanowiła właśnie klimatyzacja. gdyż nasze leżące ciała raz się pociły, a raz dygotały z zimna. Mimo że nie przyjechaliśmy do Bombaju rano - a raczej bliżej południa - postanowiliśmy zrealizować plan zwiedzenia namiastki tego, czego nam się najbardziej nie udało podczas tej podróży zobaczyć czyli jaskiń sprzed dwóch tysięcy lat wykutych przez mnichów buddyjskich. W planach mieliśmy zwiedzenie tych najwspanialszych - umieszczonych na liście UNESCO - Ellory i Ajanty, ale z wiadomych względów musieliśmy wybrać coś bliższego. Padło na odległe o 100 km od Bombaju jaskinie w Karli i Bhaja. 



I tu właśnie zaczynają się schody. Bo w Indiach przebycie takiego dystansu trwa ... A tu samolot w nocy! Nerwy czy będzie czym wrócić z małej mieściny przyczepionej do highwayu, czy nie odleci nam samolot, czy też w końcu dotrzemy do tych jaskiń za dnia ...

Wiele stresów, których poziomu wcale Hindusi nie starali się zmniejszyć. I cały dzień w różnych środkach lokomocji ... Dzień nie należał więc do łatwych, tym bardziej że na samym początku zepsuła nam się wysłużona spacerówka (ułatwiała nam już wyjazd do Meksyku). Najbardziej zrozpaczony oczywiście był Franio, bo podczas wyjazdu całkowicie uzależnił się od wózka i tylko by jeździł na nim. A tu taka strata! My jakoś pozwalaliśmy mu na takie przejażdżki, bo wtedy czuliśmy, że nigdzie nam nie ucieknie i nie stosowaliśmy misiów-wzywaków i opasek. 


Ale i tak w jaskiniach wózek by się nam nie przydał, bo zostały wykute dość wysoko w górach i trzeba się było do nich wspiąc po schodkowej drodze. W każdym razie trudy się opłaciły. Jaskinia w Karli (tak naprawdę ogromna wykuta w bazalcie świątynia buddyjska z pięknie wyrzeźbionymi kolumnami oraz stupą) okazała się warta zobaczenia nawet gdyby stanowiła jedyne miejsce do zwiedzenia. Tam też nasze dzieci siedziały sobie na liczących dwa tysięce lat słoniowych trąbach, a na takie sceny patrzyły liczne wizerunki Buddy i bodhisathwów.


Drugi kompleks jaskiń nie porażał swoim ogromem, ale w promieniach zachodzącego słońca przypominał nam wykute klasztory w Kapadocji. Potem pozostało już nam tylko zjeść obiad i nie spóźnić się na samolot, co się nam niezwykle udało.

Na lotnisku spotkaliśmy natomiast tłumy muzułmanów zapewne udających się do Mekki z pielgrzymką. W lotniskowej toalecie oddawali się ostatnim oblucjom, zakładali na siebie na gołe ciało wielkie ręczniki i modlili się ukazując części ciała, których nie będę tu opisywał. Tak więc końcówka była równie egzotyczna. Potem już tylko Paryż, pusta Warszawa ... Ale to nie jest ostatni wpis, jeszcze chcemy się podzielić podsumowaniem i mapką. Więc CDN ...

piątek, 20 listopada 2009

Mała Brazylia

Dotarliśmy do mekki hipisów czyli na Goa. Dojechaliśmy tutaj bardzo przyjemnie - autobusem typu sleeper. Nauczeni doświadczeniem spodziewaliśmy się rozkładanych foteli, ewentualnie z podnóżkami typu bus cama z Peru, a tu okazało się, że tutejsze sleepery mają platformy do spania - łóżka prawie! Co więcej takie platformy przeznaczone są dla dwóch osób, można więc spędzić noc obok śmierdzącego wieśniaka z Punjabu lub też obok ponętnej i pięknej Hinduski. Z dzieciakami nie było super wygodnie, ale i tak bardziej luksusowo niż się spodziewaliśmy.

Jesteśmy wiec na Goa. To nie są Indie. To jest Mała Brazylia! Czerwone dachówki na dwuspadowych dachach, białe domy porozrzucane wśród zieleni (tu na ulicach rosną rośliny u nas doniczkowe), wszędzie klimat maniany, kościoły i wizerunki świętych, Chrystusa, nawet w naszej kafejce inter. Miło odpocząć od Śiwy i Ganeśi. Plaża tu bardzo przyjemna, woda cieplutka, ale bądźmy szczerzy, do plaży w meksykańskim Tulum się nie umywa. Jednak nie jesteśmy na najpiękniejszej plaży Goa (ta była za daleko), a i tu odpoczywamy w swobodnym klimacie pod palmami.







Wczorajszy dzień spędziliśmy natomiast na wycieczce do jaskiń Elefanty. Frankowi oczywiście najbardziej podobała się przepływka łodzią. Nam natomiast rzeźbione jaskinie hinduistyczne i Bombaj z wody.









Na koniec jeszcze bajka Franka, jaką opowiedział mi Franek na dobranoc. Jest dowodem na to, jak bardzo podróż wpływa na jego świadomość :) Bajka miała być o krokodylach.
"Krokodyle mieszkały w jeziorze, a było to święte jezioro. Ze świątynia na środku. Ze złotą świątynią, jaką widzieliśmy. I Sikhowie chcieli się kąpać w jeziorze, ale bali się krokodyli. A krokodyle nie wychodziły z jeziora, bo bały się ludzi, że je złapią. Jadły tylko ryby i siedziały w jeziorze". Dodatkowo Franek ciągle zakłada sobie różne ciuchy na głowę i mówi, że ma turban jak Sikh.

A na całkowity koniec zaległe zdjęcie na słoniu.