Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lodowiec. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lodowiec. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 1 września 2016

Biały jęzor dotknięty



Gruzińskie dzieci nie rozpoczynają roku szkolnego 1 września,  dlatego nasze starszaki mogłyby nawet nie dostrzec, co je dzisiaj ominęło, gdy zamiast do szkoły zmierzały na lodowiec. Tym razem nie przewidywaliśmy żadnej wtopy. Mieliśmy go dotknąć i basta. By tego dokonać, zmniejszyliśmy odległość do pokonania z 24 na 4 km, wynajmując mega drogą marszrutkę, która miała czekać na nasz powrót. Na taki dystans wystarczyła chusta (jasne, że nosidło turystyczne byłoby wygodniejsze) i silna dłoń wspierająca Łucję. I zdecydowanie pomogło ozdrowienie Ninki.



 

Szlak tylko dla piechurów zaczynał się wiszącym mostem ponad wrzącą kipielą. Potem przez chwilę poczuliśmy się jak w Polsce, spacerując pośród świerkowego lasu. Wyżej rosły już tylko karłowate brzózki, ponad którymi kłębiły się kamienie. A nad wszystkim wisiał lodowiec Czaaladi. Na samym szczycie bielutki jak obłoczek, niżej jasnoszary, a na samym dole ukryty pod kamieniami. Nasz cel stanowiła jaskinia w jęzorze lodowca, z której wypływał rwący potok. Szarawy lodowiec w tym miejscu musiał mieć kilka pięter wysokości i co pewien czas osuwały się z niego z impetem kamulce. W takim miejscu czuło się potęgę sił natury, ale nie dało się tam po lodowcu pochodzić, dlatego ja z Frankiem wyżebraliśmy 25 minut na bieg do bielutkiego lodowca i z powrotem. Oczywiście czasu na to nie starczyło, musieliśmy się zadowolić odnajdowaniem szczelinek w nakrytym kamieniami lodzie, schodzeniem do mini lodowąwozików, wyżłobionych przez strumyczki, próbą wspięcia się na dwa metry po lodzie (nieudaną). Podczas naszych eksploracji czas mijał nieubłaganie, więc usłyszeliśmy to, czego się spodziewaliśmy za 5 minut spóźnienia.

Podwózka taksówką miała i tę zaletę, że całodniowa wycieczka stawała się pół-dniową. Zostało jeszcze trochę czasu, by zwiedzić Muzeum Swanetii, gdzie podziwialiśmy tysiącletnie ikony, manuskrypty, jeszcze starsze monety, lampki oliwne,  a także czekan i raki, jakie nadal są w posiadaniu moich rodziców.

Podsumowując pobyt w Mestii, to mimo że spędziliśmy tu jedyny nieudany dzień wyjazdu (choroba Niny, ekstremalny trekking, pół-dniowa ulewa), to Franek temu miastu przyznał miejsce na podium - po Batumi i Signagi. No i oczywiście Mestia wygrała w klasyfikacji kraników - lała się z nich przecież lekko gazowana woda mineralna!

czwartek, 18 sierpnia 2016

Dotknąć biały jęzor

Jak z czwórką dzieci przekroczyć wysokość 3 tys. m n.p.m.? Jak z Łucją, która jęczy nawet w drodze do przedszkola, że ją bolą nogi, pokonać 1500 metrów przewyższenia? Jak z Różą, która woli wspinanie w skale niż dziesięciogodzinne wędrówki dotrzeć do lodowca? I przede wszystkim co zrobić by dzieci nie pamiętały tej wyprawy jako koszmaru tylko atrakcyjną przygodę?
 
Odpowiedź jest jedna i ma cztery nogi - Niko. I nie jest to renifer, a łagodny konik, którego wynajęliśmy poprzez (a jakże) kolejnych osiadłych tutaj Polaków, prowadzących w Kazbegi agencje "górską" zajmującą się głównie pomocą w wyprawach na Kazbek. Dzięki temu tym razem obyło się bez nieporozumień jak w Maroko, do czego ma zostać wykorzystany wierzchowiec. Z koniem mieliśmy się spotkać w górującym nad naszym noclegiem klasztorze Tsminda Sameba. Ponadgodzinne podejście na 350 metrów udało nam się bez strat i większych jęków, bo nagroda za trud już pasła się na wysokogórskim pastwisku. Pod górę Niko mógł brać dwóch pasażerów,  więc Łucja miała go cały czas dla siebie, a reszta jechała na zmianę. Nam dorosłym trudno było ich wszystkich dogonić, takie tempo narzucił poganiacz na zielonych halach, skąd widzieliśmy jak czternastowieczna cerkiew malała z każdym krokiem. Taki sielski obraz towarzyszył nam aż do przełęczy na wysokości 2960 m n.p.m., gdzie wkroczyliśmy w surowy, smagany wiatrem i usiany skałami krajobraz.

Czas nas już gonił. Jeszcze tylko przekroczyć,  a raczej przeskoczyć strumień i wspiąć się na ostatnią grań i już tam był - wielki, majestatyczny, szary, bo wcale nie biały,  rozlany po całej dolince jęzor Gergeti. Tak bliski, na wyciągnięcie ręki,  a raczej zmęczonych nóg, a jednak... za daleki. Nie dane nam było dotknąć go stopami - za mało czasu, zbyt zimno i deszczowo (bo tam, na 3 tysiącach metrów pogoda drastycznie się zmieniła) i nie dość sił,  które musieliśmy oszczędzać na powrót. My jednak byliśmy szczęśliwi - zrealizowaliśmy nasz plan maksimum, o czym świadczyło totalne wyczerpanie w drodze na nocleg. Dalej byśmy nie doszli.
 
 
Po koniu nie było jednak znać zmęczenia, choć w dół mógł nieść tylko jedno dziecko, wiec spory o to kto dosiadzie Niko rozstrzygano grą "papier, kamień, nożyce". O tym jak bardzo dzieciom podobała się wycieczka świadczy fakt, ze od razu siegnęli po kredki, by narysować swoje przygody.
Dziś natomiast po całodziennym transferze dotarliśmy do krainy wina i gruzińskiej gościnności - pięknie położonego i samego w sobie pięknego miasteczka Signagi, gdzie zostaniemy na dłużej, bo wszystko nam się tu podoba. Pozdrawiamy już nieco podpici domowym winem.