Pokazywanie postów oznaczonych etykietą okolice Warszawy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą okolice Warszawy. Pokaż wszystkie posty

piątek, 21 października 2016

Rowerowo w 2016 - przegląd

Ten rok miał być przełomowy, jeśli chodzi o nasze podróże rowerowe. Planowaliśmy puścić się jakimś szlakiem na wielodniową wycieczkę, z nocowaniem w namiocie i innymi urokami wędrówki z dobytkiem w przyczepce rowerowej i sakwach. Było to tym bardziej prawdopodobne, że Łucja przesiadła się na większy rower - dokładnie ten, na którym Róża jako jej równolatka była w stanie pokonać 50 km po asfalcie. Ale Łucja to Łucja! Do wysiłku fizycznego, w tym do jazdy na rowerze podchodzi jak do kanapki z szynką czyli z mieszaniną obrzydzenia i niechęci. Dobrze chociaż, że ze wspinaczką jest inaczej ... Ale nie zwalajmy tylko na najmłodszych, wina też leżała po naszej stronie, niezbyt nam się chciało wsiadać na siodełko po pracy na kilku etatach. Koniec końców w tym roku przejechaliśmy na rowerach wspólnie (w stylu wyprawowym) marne 75 kilometrów, o czym będzie poniżej.


1. Puszcza Kampinoska

Do tej pory po Puszczy tylko spacerowaliśmy. I te spacery po piaszczystych wydmach utwierdzały nas w przekonaniu, że Kampinos to nie tereny na rowerowe eskapady. Jednak pewnego weekendu niepomni swej wiedzy i znudzeni ciągłymi wycieczkami na południe od Warszawy postanowiliśmy dać parkowi narodowemu pierwszą szansę. Najpierw zaczęliśmy od wsłuchania się w odgłosy puszczy w dość interaktywnym muzeum w Izabelinie, potem zaparkowaliśmy samochód w Granicy i zapakowaliśmy sprzęt biwakowy do przyczepki dla psa, która posłużyła jako bagażówka i ruszyliśmy szlakiem rowerowym obrzeżami puszczy nad Bzurę. Jechało się przyjemnie, piaskowych odcinków nie było zbyt wiele, więc bardzo sprawnie dotarliśmy do urokliwego kempingu nad brzegiem rzeki. Dzieciaki miały placyk do zabaw, my miejsce na romantyczne patrzenie w gwiazdy, a Ninka zaliczyła swój namiotowy debiut.




Wracać oczywiście nie chcieliśmy tą samą. A że w Puszczy Kampinoskiej jest jeden szlak rowerowy po obrzeżach, byliśmy zmuszeni znaleźć inną drogę powrotną do samochodu. Początkowo droga biegła asfaltem przez kilka wiosek, ale mimo tego tempo nam spadło - Łusia pierwszego dnia musiała dać z siebie wszystko (przejechaliśmy wtedy około 15 km) i chyba potrzebowała dnia odpoczynku, bo teraz nawet po równej drodze i to na początku jazdy - marudziła. Do jej jęków dołączyła reszta, gdy zjechaliśmy z asfaltu i zaczęły się piaski. I to takie piaski, gdzie trzeba było schodzić z roweru, ciągnąć przyczepkę i rower Łucji, której sił brakowało na walkę z grząskim podłożem. Prowadzenie przez kilka kilometrów rowerów, walka z upałem, ogólne zdenerwowanie (w tym płacze Ninki) zabiło całą przyjemność z wycieczki. A była ona bardzo ciekawa, przejeżdżaliśmy przez tereny dawnych, opuszczonych przez mieszkańców wewnątrz-puszczańskich wiosek, po których zostały tylko fundamenty, wejścia do podziemnych spichlerzy oraz drzewa owocowe. Niestety drugiej szansy Puszczy Kampinoskiej długo nie damy ...





 2. Promem do dziadków

W lipcu ruszyła przeprawa promowa między Wilanowem i Wawrem na wysokości naszej ulubionej warszawskiej plaży czyli Kępy Zawadowskiej, co skróciło prawie o połowę dystans z Ursynowa do domu babci i dziadka. Postanowiliśmy skorzystać z tej okazji i po raz kolejny rozbić namiot w ich ogrodzie, wiedząc że nawet najsłabsze ogniwo z naszej drużyny nie zdąży ponarzekać na dystansie mniejszym niż 15 km. Tak też się stało. Najcięższym momentem było jedynie wtaszczenie dwóch przyczepek (tym razem za towarówkę robił Nordic Cab Explorer) oraz pięciu rowerów na stromą, piaszczystą skarpę na wawerskim brzegu. Przez pozostałą część czasu rozkoszowaliśmy się samą jazdą na rowerach, sielskimi krajobrazami, piękną pogodą. Niestety nie dane nam było przedłużyć tych miłych doświadczeń, bo w nocy zaczęło padać, wygnało nas z namiotu i ja, jak niepyszny, musiałem (w strugach deszczu) środkami transportu miejskiego jechać po samochód.






3. Green Velo (Grabarka - Mielnik - Janów Podlaski)

Pierwsza w pełni udana wycieczka rowerowa w 2016 roku! Mogę się jedynie przyczepić do tego, że nie była dłuższa. O przejeździe Green Velo marzyliśmy od zeszłorocznych targów rowerowych, na których obłowiliśmy się dużą ilością map i przewodników, dotyczących tego szlaku. Na pierwszy ogień poszły okolice Podlaskiego Przełomu Bugu. Start w Grabarce pozwolił nam poopowiadać dzieciakom o prawosławiu oraz urokach studenckiego życia, bo tamże prowadziliśmy przecież swoje pierwsze badania etnograficzne. Potem ruszyliśmy świetnie oznakowanym szlakiem do Mielnika, gdzie mieliśmy przenocować. Trasa początkowo prowadziła drogą asfaltową, gdzie nie jeździły żadne samochody, potem szutrową wśród pól, by skończyć się długim, łagodnym zjazdem do wsi Moszczona Królewska, gdzie czekał na nas pierwszy z MORów.



Ninka miała szansę wyjść z przyczepki rowerowej, rozprostować kości, zjeść kabanosa, ja w całkowitej nieświadomości siedziałem bezczynnie, choć w okolicy kłębiły się dziesiątki sowieckich bunkrów do eksploracji, a wszyscy mogliśmy patrzeć na co poszły miliony z Unii Europejskiej. Dalsza droga biegła znów szutrówką wśród pól i lasów, aż w końcu dojechaliśmy do uczęszczanej drogi wojewódzkiej, wzdłuż której brakowało pasa rowerowego, więc zestrachani jechaliśmy poboczem, mijani przez ciężarówki.


Milej zrobiło się w Mielniku, który wywarł na nas bardzo pozytywne wrażenie. Mimo że zabytków pozostało tam niewiele, to miasto położone na wzgórzach ponad doliną Bugu, z grodziskiem, zrujnowanym kościołem, odkrywkową kopalnią kredy nadaje się świetnie na bazę wypadową. Tym bardziej, że funkcjonuje tam przedziwny kemping, zarządzany przez władze gminne. Nie jest on nijak pilnowany, panie pobierające opłatę pojawiają się, gdy zmrok zapada, a płaci się tylko za namiot, bez względu ile osób w nim nocuje! 
Jak pewnie zauważyliście na zdjęciach, te 15 km jechaliśmy bez zbędnego obciążenia, bo nasz plan przewidywał, że ja wrócę się rowerem do Grabarki po samochód. Udało się to sprawnie i nikt nawet nie zauważył mojej nieobecności podczas objadania się pizzą.

Następnego dnia po przeprawie promowej przez Bug turlaliśmy się spokojnie do Janowa Podlaskiego, gdzie Justa z dzieciakami miała spędzić kolejne kilka letnich dni. Łuśkę motywowało do dalszej jazdy liczenie gniazd bocianich w jednej z wiosek. Poza tym sporo było zjazdów, teren lekko pofałdował, co zaowocowało wreszcie jakąś przygodą. Otóż Justa jechała wolno z Łucją, a reszta szusowała po wzgórzach. gdy ostatecznie straciliśmy je z oczu, postanowiliśmy się zatrzymać. I tak czekaliśmy i czekaliśmy, aż wreszcie jeden z wielu spotkanych tego dnia rowerzystów przekazał nam informację od dziewczyn, że spadł im łańcuch. Jak niepyszni musieliśmy wdrapać się na pagórek ...
Tym razem nie musiałem wracać na rowerze po wóz techniczny, bo podwiózł mnie tam Daniel, za co raz jeszcze dziękuję :)


Ogólnie Green Velo mówimy tak! Ten fragment dobrze oznaczony, z licznymi wiatami, poprowadzony drogami bez grama piasku zachęca do eksploracji kolejnych (tym razem bez udziału samochodu) ...

niedziela, 13 września 2015

Ninja-GO!

Końcówka lata to dla naszej Ninki czas debiutów. Jeszcze niedawno odbywała swoją pierwszą daleką wycieczkę w mało znane okolice Kazimierza Dolnego, a w ostatni weekend sierpnia miała doświadczyć trudów i radości wyprawy rowerowej. Dla całej naszej rodziny miało to być pożegnanie wakacji - ostatnia letnia przygoda przed szkołą i zwykłym kieratem. Najpierw niezbyt długa przejażdżka na rowerach, ognisko z pieczeniem kiełbasek, a na koniec powrót "jeżynową drogą", jak ów szlak nazwały nasze córki, gdy dwa tygodnie wcześniej odkryliśmy idealny cel planowanej wycieczki - polanę piknikową "Zimne Doły" przy stawach w Żabieńcu pod Piasecznem. 
Jako że Nina ledwie skończyła 6 tygodni, planowaliśmy zapewnić jej najlepsze z możliwych rozwiązań - amortyzowaną przyczepkę rowerową z hamaczkiem. Musieliśmy jeszcze pogodzić różne potrzeby - Łucja miała jechać sama na rowerze tak długo jak się da, wiadomo było jednak, że prędzej czy później przesiądzie się do przyczepki, a rower wyląduje w bagażniku. Najlepszą odpowiedzią na te potrzeby (ze względu na pojemne miejsce na bagaż) byłby Croozer Plus 2, ale ponieważ w naszym przypadku porzekadło "szewc bez butów chodzi" jest niemal non stop aktualne, tak było i tym razem. Croozera porwali jacyś klienci, a nam został Burley D'Lite z leżaczkiem Weber. Też dobre rozwiązanie, ale jednak przy takim maluchu budziło moje wątpliwości. Webera ciężko zamontować, bo jak to uniwersalna wkładka  - pasuje do wszystkiego, ale tak naprawdę do niczego idealnie. Kombinowaliśmy więc z odpowiednim podwieszeniem, by małej zapewnić jak najbardziej poziomą pozycję.


Przetestowaliśmy je podczas krótkiego spaceru na lody i okazało się, że niezbędna będzie również pożyczona z fotelika MaxiCosi wkładka dla niemowlaka - coby było bardziej miękko i główka na boki nie latała. Gdy efekt nas wreszcie zadowolił, mogliśmy ruszać w drogę. 

 Do naszej rodzinnej ekipy dołączyli jeszcze znajomi - Kuba z małymi rowerzystami: Łucją i Jędrkiem oraz Manią w przyczepce. Szybko zarysował się jasny podział - czołówka peletonu, czyli starsze dzieciaki, które nie przerywając wesołych rozmów śmigały szybciej niż dorośli, następnie długo, dłuuuugo nic i oto wreszcie wyłania się z zza zakrętu powolny ogon, czyli mała Łucja, trochę większy Jędrek i motywujący ich rodzice. Ogon powolny, ale wytrwały i konsekwentny, dotarł nawet dalej niż się spodziewaliśmy. 


 Tak oto przejechaliśmy przez Ursynów i Las Kabacki, a dalszą część naszej 15-to kilometrowej drogi "ogon" spędził już w przyczepkach, a ich rowerki podwieszone do rączek przyczepek. Choć starszaków też trzeba było czasem zmotywować smakołykami, dłuższym postojem czy odpowiednim słowem, to przyjemna droga wśród pól asfaltowymi bocznymi drogami nie stanowiła dla nich problemu. Na miejscu zaś czekało nas pałaszowanie kiełbasek upieczonych na własnym ognisku, wycieczka na wieżę widokową i powrót "jeżynową drogą", gdzie każde z dzieci ufarbowało sobie uśmiech na fioletowo. 

 
Ninja sprawdziła się jako rowerowe niemowlę, choć podobnie jak podczas jazdy samochodem włączała syrenę podczas zbyt długich przystanków. Widocznie kocha szybkość. Swój debiut rowerowy przypłaciła jedynie piaskiem we włosach i oczach (Picie przydałby się dłuższy błotnik...). 




poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Lato w mieście

Nie tak wyobrażałem sobie debiut naszego nowego samochodu na tym blogu. Widziałem go na zdjęciach mknącego wśród wzgórz i jezior Warmii, stojącego przy plaży na Mierzei Wiślanego, czy zaparkowanego przy Kanale Elbląskim. Niestety na marzeniach się skończyło, bo pewna Pani nie wyhamowała i niszcząc nam tylne zawieszenie koła, przerwała nam wakacyjny wyjazd przed Glinojeckiem. Przystąpiliśmy do realizacji planu B. Nie było to łatwe, bo teraz nie mieścimy się już wszyscy do żadnego standardowego samochodu ... Odkurzyliśmy więc projekt sprzed kilku miesięcy, którego nie zrealizowaliśmy z powody kradzieży roweru Franka - rowerową wycieczkę spod Metra Młociny nad Zalew Zegrzyński wzdłuż Kanału Żerańskiego.

Frankowi rower pożyczył wujek Mateusz, za co raz jeszcze dziękujemy, a dziewczyny miały przetestować dwuosobową wersję przyczepki Weehoo. Justa z Ninką stanowiły obsadę wozu technicznego. Róża nieźle pedałowała, choć trochę pył dostawał jej się w oczy. Problemy z utrzymaniem równowagi miałem coraz mniejsze wraz z mijającym czasem. Trzeba po prostu przyzwyczaić się do lekkiego bujania, gdy dziecko naciska pedały.


Kanał Żerański chłodził niewystarczająco, cienia mogłoby być więcej, piasek wpadał do oczu, małe głowy się gotowały w kaskach, ciała przyklejały się do siedzeń przyczepki, osy przeszkadzały zjeść słodkie bułki, zdarte kolano bolało niemiłosiernie. Litania skarg wzrastała z każdym przebytym kilometrem, a tych było prawie dwadzieścia cztery ...


Gdy zmordowani dotarliśmy nad Zalew, okazało się, że nasz wóz techniczny się zgubił po drodze, na ostatnim rondzie przed celem ... Później oddaliśmy się wyłącznie plażowaniu, a na nocleg w Zegrzu Południowym dotarliśmy pod wieczór. Tam dowiedzieliśmy się, że Dziką Plażę w Nieporęcie zaatakowały sinice i to dlatego ratownicy zabraniali kąpać się na kąpielisku strzeżonym, a nie z jakiś bliżej nieokreślonych powodów, którymi nie chcieliśmy się w ogóle przejmować. Na szczęście następnego dnia alarm odwołano. Plażowanie, przerwane jedynie rejsem rowerem wodnym, zajęło znowu pół dnia.

Powrót znad Zegrza miał znamiona męskiego wyjazdu, o którym marzył od dawna Franek. Wszystkie dziewczyny wróciły samochodem. A ja przerobiłem przyczepkę na "jedynkę", odsunąłem siedzisko maksymalnie do tyłu, by mój pierworodny mógł jak najbardziej efektywnie pedałować. Na rowerach na Ursynów dojechaliśmy szybciej niż wcześniej łączonym transportem, w dodatku z dwiema długimi przerwami na napoje chłodzące i lody. Co prawda ścieżka nad Wisłą nadal rozkopana, bulwary wbrew szumnym otwarciom, nadal nie ukończone, ale rowerowa Wisłostrada ma wielki - choć wciąż niewykorzystany - potencjał.


PS. Na debiut podróżniczy Ninki-Podróżynki nadal czekamy, ale pewnie nastąpi niedługo. Będziemy go rzec jasna relacjonować.

Świdrujemy

Świder to nasza ulubiona podwarszawska rzeczka. Dzieciaki uwielbiają w niej brodzić, nurkować, wybierać z dna glinę oraz zepsute komórki, spływać z nurtem na krokodylu. Czas by pokazać im ten ciek wodny z podkładu kajaka. Nie było z tym trudności, bo nad Świdrem działa sporo wypożyczalni kajaków, oferujących szereg najróżniejszych opcji spływu, spośród których wybraliśmy trasę Dobrzyniec - Wólka Mlądzka. By sobie poradzić z trójką rozbrykanych dzieci (Ninoczka z Justą zostały w domu) potrzebny był drugi dorosły. Na szczęście Marek zgodził się na wyprawę z młodszym pokoleniem.
Już po kilkunastu minutach okazało się, że Świder to nie lada wyzwanie dla początkujących kajakarzy. Przebycie pierwszych zwalonych drzew wywołało spazmatyczny płacz Łucji, która oznajmiła, że chce aby "pan już po nas przyjechał".
Potem nie było wcale łatwiej. Środkowy odcinek Świdra, w odróżnieniu od spokojnych piaszczystych mielizn koło Józefowa, to niemalże górska rzeka, najtrudniejsza jaką do tej pory płynęliśmy nie tylko z dziećmi. Miały być trzy przenoski, a zaliczyliśmy ich dwukrotnie więcej. Dwa jazy, jedna tama, dwa zwalone konary, których nie dało się przebyć, ani górą, ani dołem oraz zbyt wartki nurt pod mostem. Zresztą nie tylko te przeszkody nie pozwalały się nam nudzić. Sporo było jeszcze konarów, na które wpływaliśmy. Raz bałem się, że kajak przełamie się wpół, jak Marek go ściągał z konara. Nie da się też policzyć kamieni, na które wpadliśmy, mimo usilnych prób uników oraz slalomu między nimi. Na szczęście oszczędzone nam zostały wymijania innych kajaków, bo na trasie spotkaliśmy tylko dwa kajaki. To całkiem inaczej niż w weekend, kiedy przy przeszkodach podobno tworzą się korki.



Humory jednak wszystkim dopisywały, 5,5h rejsu minęło szybko, tylko Łusia bała się najróżniejszych rzeczy: wody spadającej z wioseł, konarów, kamieni szurających po dnie, wywrotki, czy pirackich okrzyków dobiegających z drugiego kajaka. Na szczęście przez długie momenty zapominała o trwodze i razem z resztą dobrze się bawiła.

Cały czas nie możemy się odważyć na spływ kilkudniowy. Przeraża nas pakowanie namiotu i całego majdanu dla nas wszystkich. Może za rok?

piątek, 10 lipca 2015

A może byśmy tak, najmilsi, wpadli na dzień do Tomaszowa?

Ten weekend miał wyglądać zupełnie inaczej. Bo na chwilę (dokładnie tydzień) staliśmy się z powrotem mega rowerową rodziną, której poszczególni członkowie już nie narzekają, że rower nie taki, kółka za małe i że trzeba tyle kręcić pod górę. Tyle, że w pełnym składzie udawało się jeździć tylko do szkoły/przedszkola, a na dalsze planowane wycieczki nie starczyło już czasu, bo Franka wypaśny rower został ukradziony spod edukacyjnego przybytku. Tym samym nasza gotowość do wypadów rowerowych znowu spadła do zera, bo przecież Franek nie będzie biegł za nami, bądź gonił nas 50 km na hulajnodze...
Tak więc z roweru musieliśmy przesiąść się do samochodu, ale pech postanowił nam dalej towarzyszyć. Za największą atrakcję okolic Tomaszowa Mazowieckiego uznaliśmy Zagrodę Pokazową Żubrów w Smardzewicach. Gdy jednak dojechaliśmy na miejsce, ujrzeliśmy tablicę "Ośrodek zamknięty do odwołania". Na szczęście nie była to jedyna okoliczna osobliwość, więc z nosami spuszczonymi na kwintę wybraliśmy się do rezerwatu "Niebieskie Źródła", gdzie mogliśmy obserwować bulgoczące wywietrzysko krasowe, którego niebieskiej barwy jednak nie zaobserwowaliśmy - zależy ona bowiem od intensywnego światła słonecznego, a tego zabrakło. Grunt, że miły to był spacer, połączony z karmieniem kaczek, humory zresztą wszystkim dopisywały.



Kolejna atrakcja czekała na nas po drugiej stronie szosy - jedyne w Polsce muzeum na wolnym powietrzu poświęcone rzece czyli Skansen Rzeki Pilicy w Tomaszowie Mazowieckim. Nie łatwo było mi namówić resztę na tę wizytę. Dopiero jak im powiedziałem, że będą mogli zobaczyć carską toaletę plenerową, której używał podczas polowań w spalskich lasach, zapragnęli zwiedzić skansen. Wcześniej nie przekonały ich takie obiekty jak: drewniana stacja kolejowa, młyn wodny, most kolejowy, wydobyty z rzeki poniemiecki sprzęt wojenny, bunkry, zabytkowy lamus, łodzie i wiele innych ... Na mnie natomiast największe wrażenie zrobił krzyż z 1945 roku, wykonany z lufy armaty oraz dwóch łusek po pociskach artyleryjskich.



Po obiedzie w Tomaszowie ruszyliśmy do Inowłodzia - atrakcji wybranej specjalnie dla Justy. Co prawda kościół świętego Idziego to przystanek na "Szlaku romańskim", ale niewiele ma wspólnego z budowlą, którą ufundował książę Władysław Herman prawie tysiąc lat temu. To jedynie ciekawa wizja przedwojennych architektów, którzy właśnie w ten sposób wyobrażali sobie ruiny na wzgórzu nad Pilicą w czasach świetności. Ale w sumie nie o autentyczność tu chodziło. Kościółek jest świetnie położony na bardzo wysokim brzegu, widok na lasy i rzekę w dole zachwyca, samo wnętrze świątyni też ma niesamowity klimat, a to że to rekonstrukcja .. cóż nie można mieć wszystkiego. Ja też nie miałem wszystkiego, bo odbudowywany zamek kazimierzowski w Inowłodziu widziałem tylko 2 minuty i tylko zza fosy i to w dodatku biegiem z Łucją. A potem już tylko lody w Spale i ...



... na koniec Justa pozwoliła nam spędzić 5 minut w bunkrze w Konewce, ale skończyło się awanturą, bo byliśmy tam cztery razy dłużej, a Justa czekała na nas wściekła w samochodzie. A przecież zwiedzanie nie mogło trwać 5 minut, bo bunkier był niesamowity. Przede wszystkim schron na pociąg dowództwa wojsk niemieckich miał 300 metrów długości, więc nie doszliśmy nawet do jego połowy, a o obejściu dookoła nie mogło być mowy. Pomyszkowaliśmy więc chwilę w równoległych do głównej nawy - korytarzach. Zobaczyliśmy budowlę z zewnątrz - cała pokryta jest mchem, a ja zdążyłem tylko porobić zdjęcia tablicom informacyjnym (coraz częściej tak robię, bo z dziećmi czasu na czytanie brak, a w drodze powrotnej można się już zagłębić w lekturę jak się jest tylko pasażerem), dzieciakom przebranym za wojaków i w te pędy do samochodu.