Pokazywanie postów oznaczonych etykietą plaża. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą plaża. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 27 lutego 2017

Czas surferów


Do Pandangaran przybyliśmy w konkretnym celu. Było nim odwiedzenie parku narodowego (nareszcie jakiś zwierzęcy!). Często jednak tak bywa, że jakiś plan w proch się obraca, by dać początek czemuś znacznie lepszemu. Wcale się potem nie żałuje pierwotnych celów. My też nie żałowaliśmy, bo w takich okolicznościach wkroczył w nasze życie surfing.
Bazę mieliśmy w chatce jak z marzeń na rajskiej wyspie - bambusowy dom z tarasem podniesiony na (betonowych niestety) palach. Z tarasu widok na pole ryżowe i plantację palm. Codziennie rano jakiś pracownik wspinał się na palmy rosnące przy lokum, by zbierać cukier na syrop do naszych pancake'ów. Oczywiście lepszy byłby widok na morze, by już od rana móc sprawdzić jaka fala czeka na niedoszłych surferów. Niestety w tym celu musieliśmy przespacerować trzy kilometry w upale na najbliższą plażę. 
Pierwszego dnia do surfingu nie doszło. Surferzy mierzyli się z falami pracując własnym ciałem, udało się im również odwiedzić koralową plażę z malowniczym wrakiem norweskiego statku i stadem bezczelnych małp buszującym wśród dobytku turystów. 

Następny dzień przyniósł natomiast konkretne postępy, a jego atrakcje zdobyły mu miano najlepszego dnia wyjazdu w opinii Franka i Róży. Dzień nie mógł być wszakże zły, jeśli mieliśmy znów szusować na skuterkach. Tym razem do pokonania około 80km, spływ w zielonej dolinie i na koniec surfing. Do Green Valley dojechaliśmy jak po sznurku, znów podziwiając po drodze żniwa ryżowe, a na miejscu niemal wszyscy (oprócz mnie i Niny) wybrali się na bodyrafting. Cóż to takiego? Rafting bez tratwy, gdy przez wzburzone fale i wodospady niesie cię własne ciało. Na początek - wizyta w jaskini, w której podobno można nurkować, następnie mrożący krew w żyłach skok z 7m skały do wody. Któż się odważy? Najpierw trzeba się wspiąć po śliskich konarach drzewa, spojrzeć w gardziel wodnych odmętów i skoczyć. Nikt z poprzedniej grupy się nie odważył. A z nas? Pierwsza otrząsnęła się z paraliżujacego strachu Róża i niewiele myśląc wykonała krok. Franek pewnie by się nie odważył, ale jeśli Róża skoczyła,  on nie mógł być gorszy. Podobne były pobudki Pity, gdy jednak wykonał honorowy skok, nie zamierzał go powtarzać. Co innego dzieci ;) Wszak na tym wyjeździe zamieniły się w prawdziwe foki, tak że za jeden z gigantycznych profitów podróży mozemy uznać ich sprawne pływanie. Dalsze przeszkody rzeka zapewniła nieco łatwiejsze - drobne wodospadziki do skakania na linie i miejsca wartkiego nurtu do spławiania ciała. Wystarczyło by dzień wyprzedził inne w rankingu starszaków. 
 
Mogliśmy już ruszać na lekcje surfingu do Batu Karas. Lekcje pobierał co prawda tylko Pita, ale później korzystając z wypożyczonej deski swych sił próbowali wszyscy. Gdyby najlepszych fal nie blokowała nam setka dzieciaków na szkolnej wycieczce, która jak ławica ryb zagęściła morze, na pewno znacznie więcej byłoby udanych ślizgów. W tej sytuacji nienasyceni Pita, Franek i Róża musieli kontynuować naukę następnego dnia w Pandangaran.
Wrażeniami dzielą się na gorąco:
- Jak oceniacie nowy sport? Podoba Wam się? Trudny?
R, F: - Jest super, tylko jeszcze często spadamy.
P. - Wolałbym o tym nie mówić.
- Jakie są Wasze pierwsze sukcesy?
R: - udało mi się pojechać za drugim razem!
F: - pojechałem dłużej od Róży.
P: - że mi się udawało wstać jak popchnął mnie instruktor.
- Gdzie Wam się lepiej surfowało,  w Pandangaram czy Batu Karas?
R, F: - Tak samo.
P: - w Batu Karas, bo mnie popychał instruktor i tylko dzięki temu wpadałem w ślizg.

czwartek, 9 lutego 2017

Lombok

 
Na wyjeździe Nina nauczyła się nowego słowa - tak często je tutaj powtarzamy - "łał". Niestety wczoraj nie utrwalała tej nauki, zachwycaliśmy się na Lomboku rzadziej niż na Bali i Gili. Pewnie dlatego, że największa  atrakcja czyli trekking na wulkan Rinjani w porze deszczowej jest niedostępna - wejścia do parku narodowego strzegą strażnicy.
Jako że  bezpośrednie połączenie Gili z Bali zostało przerwane z powodu pogody, w grę wchodziła tańsza, ale o wiele dłuższa podróż przez Lombok. Wykupiliśmy więc wycieczkę "Sasak tour", by zobaczyć choć namiastkę indonezyjskiej tradycyjnej wioski. W takie obfitują wyspy położone na wschód, gdzie jednak nie dane nam będzie dotrzeć, bo zagrożenie malaryczne jest tam większe.
Ruszyliśmy więc z rajskiego Gili wolnym promem na Lombok, gdzie prosto z klimatycznego, chaotycznego porciku odebrał nas private driver.
Lombok zachwycił nas dziką przyrodą i widokami - gęsto rosnące "lasy" palmowe, tropikalna roślinność oblepiająca wzgórza,  które na tej wyspie pną się bardzo wysoko, w końcu to tu znajduje się trzecia najwyższa góra Indonezji. 

Na przełęczy między dwoma wzniesieniami czekało nas spotkanie z małpkami. Dużo milsze,  mniej bezczelne niż te w Ubud, chętnie jadły z orzeszki z naszych rąk. Największa atrakcja tego dnia dla Niny!

Nasz plan podróży przewidywał jeszcze wizytę w wiosce słynącej z wyrobów tkackich i najsłynniejszej pokazowej wiosce Sasaków. Jak to zwykle bywa, wyobrażenia i piękna nawijka pana z biura turystycznego to jedno, a rzeczywistość drugie. Wioska tkaczy okazała się kooperatywą złożoną z wielkiego sklepu z rzeczywiście pięknymi wyrobami, przed którym siedziały dwie panie i tkały. Nasz przewodnik zajął się głównie zachęcaniem nas do zakupu zbyt drogich jak na naszą kieszeń wyrobów oraz zrobił nam wspólne zdjęcie w zaaranżowanym do tego celu spichlerzu Sasaków. Ostatecznie zakupiliśmy mały obrusik w cenie wybitnie nieazjatyckiej. Niewiele się jednak dowiedzieliśmy o sztuce tkania tego ludu. Za to po drodze można było kupić pięćdziesięciokilogramowe worki ryżu. Leżały one w stosach na poboczu, a producent w tym czasie albo ścina ryż, albo grabie suszące się ziarna. Zadziwia nas również liczba nowobudowanych meczetów. Gdziekolwiek się nie spojrzało widać było dwa lub trzy - zazwyczaj nie ukończone, z kolorową kopułą i bambusowe rusztowanie wokół sali dla wiernych.

Najsłynniejsza sasacka wioska - Sade też nieco rozczarowała. Wyobrażałam sobie, że znajduje się chociaż w głębokim interiorze, wśród ryżowych pól, a nie przy głównej drodze. Cóż, przynajmniej wydawała się autentycznie zamieszkana przez liczną społeczność, gęsto zabudowana tradycyjnymi, dwupoziomowymi domami i charakterystycznymi spichlerzami, wspólnymi dla kilku rodzin. Z racji tego, że w dalszej okolicy widzieliśmy zagajniki palmowe,  a spichlerze przypominały kształtem melanezyjskie, przy odrobinie wyobraźni mogliśmy się poczuć jak na Trobriandach. Z etnociekawostek dowiedzieliśmy się też o zwyczaju aranżowanego porwania poprzedzającego ślub - temat który dziewczyny drążyły długo z naszym sasackim przewodnikiem. Sama tradycyjna drewniana wioska otoczona była już normalnymi domami, więc wyglądała jak starówka, której mieszkańcy mieli prawo do oprowadzania turystów. Tych na Lomboku, które aspiruje do bycia drugim Bali, jednak brak. Widzieliśmy tylko sporo surferów, wiozących swe deski na skuterach i pojedynczych zagubionych turystów, starających się powrócić na zachodnią wyspę.


Objazdówka zakończyła się jednak w spektakularnych okolicznościach przepięknej plaży w Kuta (Lombok), której uroda porażała tym bardziej, że była niemalże do naszej wyłącznej dyspozycji. Na ponad kilometrowej plaży z żółciótkim piaskiem i turkusową wodą prócz nas było może z dziesięć osób.

Kąpiel przerwała nam ulewa. A kolejna spowodowała, że nie szukaliśmy w Sengigi wymarzonego budżetowego hotelu z basenem, a zadowoliliśmy się pierwszą z brzegu okazją, byleby tylko już nie mokrą.

wtorek, 7 lutego 2017

Gili Gili

 
Gili Gili - pierwsza destynacja w Indonezji, której nazwę dzieci zapamiętały od razu. Brzmi w końcu jak gilgotki czyli zabawnie i przyjemnie. Dla nas dorosłych stało się obietnicą rajskiego odpoczynku od momentu gdy zobaczyliśmy zdjęcie wysepek z lotu ptaka - trzy małe koraliki rozsypane tuż obok siebie na  lazurowym morzu. Koraliki otoczone koralową rafą. 

Jednak dotarcie do raju wymaga poświęceń. I tak wybraliśmy opcję dla cieniasów i dzieciatych, czyli speedboat. Zamiast 5 godzin spędziliśmy w podróży tylko 2, ale i tak przeprawa przez cieśninę, którą wzdłuż rowu oceanicznego biegnie słynna linia Wallace'a, okazała się pełna wrażeń. Fale niemal przelewały się przez pokład, a duchota pod pokładem sprawiła, że prawie zemdlałam pod koniec podróży, a wyczołgawszy się na plażę, zaległam na niej jak wieloryb. 

Początki trudne, ale jak miłe rozwinięcie! Najpierw szybko znaleźliśmy miły bungalowo-pokój z tarasem wśród tropikalnej roślinności, a po wczorajszym pierwszym chrzcie w morzu koralowym,  dziś pławiliśmy się w nim bez opamiętania.

Na wyspy nie można wwozić pojazdów silnikowych, dominującym środkiem lokomocji są więc rowery i, ku uciesze Niny, konne bryczki. Wypożyczyliśmy dla całej naszej ekipy jednoślady (dla Ninki z przednim fotelikiem rowerowym) i wyruszyliśmy na plażę odpowiednią do nauki snorkelingu. Dla nas wszystkich był to debiut w tej przyjemności, nie bardzo się więc przejmowaliśmy, że rafa przy wyspie szarawa, a pod wodą udało nam się  zauważyć tylko kolorowe ryby, zamiast wymarzonego żółwia. Snorkeling podobał się wszystkim, ale najbardziej ukochał go Franek,  który najchętniej nie wychodziłby z wody.
Wyjść jednak musiał, bo po kąpieli czekała nas jeszcze wyprawa rowerowa dookoła wyspy. Przemierzaliśmy zaśmiecony interior,  zagajniki palmowe,  drogę wzdłuż plaży, gdzie rozłożyły się wypaśne resorty, jakże różne od wioski, w której śpimy - mekki backpackersów. 
 
 
Pod koniec dnia dopadły nas "uroki" pory deszczowej. Przez godzinę nie mogliśmy wyjść z knajpy - lało tak, że przez nią po podłodze  płynęły do morza strumienie deszczówki, potem przedzieraliśmy się przez kompletnie zalane ulice, a w hotelu okazało się, że prąd jest tylko z generatora - w niektórych pomieszczeniach ... U nas akurat w łazience. Ale i tak na razie pora deszczowa nie pokrzyżowała nam planów ani razu. Choć teraz będzie mogła, bo podobno dziś i jutro nie kursują speedboaty i jesteśmy częściowo odcięci od świata.

środa, 1 lutego 2017

Balidering


Czy Bali kojarzy się Wam ze wspinaczką? Nam też nie, ale skoro nie pojechaliśmy do Wietnamu i nie jesteśmy we wspinaczkowym raju zwanym Halong Bay, to musieliśmy znaleźć jakąś namiastkę. Poszukiwania nie trwały długo, a miejscówka to Padang Padang Beach. Topo wymieniało tam czternaście  średnio trudnych problemów,  więc w sam raz dla naszej w rodziny. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę wielu innych czynników, o których w Polsce się nie myśli. 
Po pierwsze pora deszczowa. Nadal nie rozgryźliśmy, czy są jakieś stałe godziny padania. Słyszeliśmy, że przedpołudnia są ładne, a potem leje. Dlatego dziś  zerwaliśmy się wcześnie, by balderować zanim nasza skała się zmoczy. Już rano pomysł okazał się poroniony, skoro krople odbijały się od dachu przez całą noc. Aby dać klifowi czas na obeschnięcie, poszwendaliśmy się po imprezowej Kucie i dotarliśmy do zaśmieconej plaży surferów, skąd wygnała nas ulewa, tym razem monstrualnych rozmiarów. Zanim dotarliśmy na baldy spadło jeszcze trochę deszczu, ale nie będę Was tym znudzić,  bo istotniejszy był kolejny czynnik - "high tide", co (jak zobaczyliśmy z daleka) mogło oznaczać tylko jedno. Przypływ! Przypływ, który zalał słoną wodą część naszych dróg na nadmorskim klifie.
Dwugodzinne przeczekanie wysokiej wody wykorzystaliśmy na wyżerkę w warungu. Franek rzucił się na ostry makaron i krewetki, dziewczynki ledwo skubały ryż smażony.
Trzeci czynnik, który w Polsce do tej pory nie występował, to brak chęci wspinania wśród dziewczyn. Ale w sumie czemu się dziwić. Ostatni raz rozwiązywały problemy wspinaczkowe sześć dni temu, a w morzu nie kąpały się od Batumi.
Nam chęci nie brakowało. Butów wspinaczkowych też nie. Czuliśmy jednak brak magnezji  (została zapomniana w hotelu), a przede wszystkim brak chęci do ryzyka. Bo upadek z kilku metrów i skręcenie kostki na początku wyjazdu nam się nie uśmiechało. Nie ma tu oczywiście wypożyczalni crashpadów. Cyfra więc nie padła. Ale jak na pierwsze samodzielne balderowanie było nieźle. Potrafiliśmy odczytać topo, znaleźć chwyty startowe (a w nich piasek, wodę i robale) i nie doznać kontuzji. 

Gdy my wstawialiśmy się w zaledwie dwie drogi, dzieci odnalazły w tym czasie w sobie dusze surferów, podskakując na falach, by dać im się ponieść. A w hotelu okupowały basen. Wygnała ich stamtąd dopiero wieczorna ulewa.

środa, 31 sierpnia 2016

My delfiny

Jedną z głównych atrakcji naszego wyjazdu miało być pierwsze w życiu (dla wszystkich) spotkanie z delfinami na pokazie w batumskim delfinarium. Bilety kupiliśmy z dwudniowym wyprzedzeniem, pragnąc zarezerwować najlepsze miejsca blisko basenu. Ponieważ lojalnie ostrzegano przy kasie, że pierwszy rząd spodziewać się powinien porządnej kąpieli, przezornie zajęliśmy miejsca w drugim, bo oczywiście akceptujemy pewien stopień zamoczenia, ale bez przesady...




 Po chwili upalnego oczekiwania rozpoczął się dynamiczny show z udziałem 6 delfinów, z których imiona zapamiętaliśmy niestety jedynie Mai i Zorro. Co potrafią wyczyniać te inteligentne zwierzęta! Skoki z saltami, tańce w parach i na własnym ogonie, wyrzucanie opiekunów z wody, gra w piłkę i strzelanie w publiczność wielkimi balonowymi piłkami, przy której to sztuczce zostaliśmy nieźle ochlapani. Dzieciaki, ale nie tylko one, gapiły się oniemiałe i piszczały z radości,  nawet Nina się nie nudziła. Największe zaskoczenie miało nas jednak spotkać na koniec. Każdy z delfinów żegnał się z publicznością własną sztuczką, potem wszystkie ustawiły się przy bandzie, zanurkowały i... wielkimi jak łopaty ogonami sprawiły nam gigantyczny prysznic! Dziwnym trafem największy chlust trafił wcale nie na pierwszy, a na nasz, przezornie wybrany drugi rząd.  I tak oto wyszliśmy z delfinarium kompletnie mokrzy, co jednak dało nam sporo radości i bardziej rozbawiło niż zdenerwowało. Wszystko można wybaczyć tym słodkim delfinom!
Potem czekało nas dobrowolne moczenie w morzu, tym razem w promieniach zachodzącego słońca. Swoją drogą nasze starsze dzieci tak oswoiły się z tym cieplutkim morzem, że wyczyniają w nim sztuczki nie gorsze niż Maja, Zorro i ich koledzy. My też cieszymy się plażą bez zasieków parawanowych, czystą i niezbyt zatłoczoną, zazdrościmy  jedynie lokalsom plastikowych butków, dzięki którym dochodzą do morza bez cierpień jakich my doświadczamy.


poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Patchwork


 Gdy nocnym pociągiem z Erywania dotarliśmy do Batumi, nasza nowa kwatera była jeszcze zajęta. Tamuna, nasza gospodyni, która w myśl gruzińskiej gościnności przyjechała na dworzec, zabrała nas na herbatę do domu swojej mamy. Niewielki stary domek wrzucony w chaotyczna przestrzeń kwatery dzielonej z innymi podobnymi do niego budynkami, wielkimi nowymi apartamentowcami i rozwalającymi się blokami z czasów, gdy kurort Batumi był wakacyjnym marzeniem radzieckiego ludu. Do takiego też bloku ostatecznie trafiliśmy.
 
Gdy Tamuna podjechała z nami pod obdrapane gmaszysko, zobaczyliśmy betonowe podwórko, rozpadającą się, zasmarowaną graffiti, obstawioną dyktami, blachami i gruzem klatkę schodową, godna najgorszych praskich klimatów, spodziewaliśmy się, że może zdjęcia naszej kwatery i zachwyty z airbnb to tylko spreparowana rzeczywistość.  Nic podobnego. Wkroczyliśmy do wygodnie urządzonego, nowoczesnego mieszkania. Łoże, klima, wi-fi, gust i smak. A z balkonu widok na morze (choć daleko) i na tę specyfikę Batumi, której już doświadczyliśmy - miasto to patchworkowa kołdra, tu stare domki z ogrodami sąsiadują z nowoczesna architekturą i niszczejącymi blokami z płyty (swoją drogą te też mają lokalny klimat - przestrzeń wspólna,  w tym klatka to zawsze obraz nędzy i rozpaczy, w naszym bloku by wjechać windą na górę trzeba wrzucić 10 "groszy" do specjalnej skrzyneczki, w dół jeździ za darmo, z okien bloków do najbliższego słupa rozciągnięte są sznury, na których suszy się pranie, a każdy niemal blok to domek "przylepka" jak go zwą nasze dzieci - mieszkańcy dobudowują sobie wysunięte balkony, poszerzają pokoje doklejając dodatkowe metry). Najdalej od nas, tuż przy morzu możemy z balkonu podziwiać to, co z Batumi czyni kurort na miarę europejska - piękne budynki,  które nie tylko są nowe, ale aspirują do bycia dziełami architektury (często z powodzeniem).
 

Na półce naszego apartamentu znaleźliśmy książkę o nowych inwestycjach w Gruzji w latach 2004-2012. Ciekawy album, który uświadomił nam, że kraj ten rozwija się dynamicznie, ale z głową, a niezwykłe budynki, które przyciągały nasz wzrok w Tbilisi i tutaj, to część większego założenia.
Batumi w tym założeniu zajmuje czołowe miejsce. Baliśmy się, że trafimy do radzieckiego kurortu, Łeby czy Ustki z postsowieckim sznytem, ale słodko się rozczarowaliśmy. Oto jesteśmy w przyjemnym europejskim kurorcie, gdzie jedynym mankamentem jest kamienista plaża, na której przejście dwóch metrów do wody to niezła męka, a poza tym to już same przyjemności. Piękna, estetyczna promenada, czyli ponad 6 km sąsiadujących ze sobą deptaka, ścieżki rowerowej i pasa zieleni, po których rozrzucono atrakcje - tańczące fontanny (pokaz zaliczyliśmy już wczoraj), placyki zabaw, bilard na powietrzu, ruchomą rzeźbę Ali i Nino, czyli dwie metalowe, ażurowe postaci schodzące się i przenikające w miłosnym uścisku, diabelski młyn z widokiem na port i miasto (przejażdżka nim kończyła nasz dzisiejszy dzień) i oczywiście, jak w niemal każdym większym mieście kaukaskim - kolejka linowa.
 


Główna atrakcja dnia dzisiejszego przypieczętowała w naszych głowach patchworkowe skojarzenie. 2,5 km przejażdżki nad nowym Batumi - nad zamkniętymi podwórkami starych domów,  których tajemnice z góry podglądaliśmy, nad placami budowy, które bez przesady zajmują 1/3 tego rozwijającego się kurortu, nad starym miastem, którego niskie budynki z balkonikami zawieszonymi nad wąskimi uliczkami dziś podziwialiśmy także z dołu i z widokiem na stawiane tuż przy morzu nowoczesne wieżowce, jak wieża gruzińskiego alfabetu czy budynek uniwersytetu technicznego z małym, złotym diabelskim młynem na poziomie 15 piętra. Mnie Batumi zachwyciło, dzieci także i to nie tylko z powodu morza, w którym Franek i Róża pławią się tak skutecznie, że niemal się rozpuścili.