Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pociągi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pociągi. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 grudnia 2011

Pierwszy ząbek w Battambang



Tym właśnie osiągnięciem zaskoczyła nas dziś Łucja. Również w końcu nauczyła się przewracać z pleców na brzuch, czyli umie już w każdą stronę. Skoro już o dzieciach wspomniałam, to napiszę, że zajadają wszystko dzielnie, najlepiej Franek, a Łucja najgorzej. Niestety wszystkie słoiczki i kaszka kojarzą jej się już z podawaniem gorzkiego Malarone, wiec profilaktycznie ryczy i wypluwa. Starsze dzieci Malarone przyjmują bez protestów.


Dzisiejszy dzień przyniósł także nowe umiejętności dla mnie :) Udało mi się wyrwać na kurs gotowania! Zaczęliśmy od wizyty na miejscowym targu, gdzie objaśniono nam różnicę między ganagalem a imbirem, różnymi rodzajami bananów, ryb żywych, suszonych i marynowanych, poznaliśmy mnóstwo owoców, skosztowaliśmy trawy cytrynowej, poobserwowaliśmy produkcję kokosowego świeżego miału, ale przede wszystkim chłonęliśmy klimat azjatyckiego targu.
Potem przenieśliśmy się do kuchni, by samodzielnie przyrządzić (i na koniec zjeść ;)) trzy potrawy. W kamiennym moździerzu ugniatałam świeże składniki na pastę do amoku, tworzyłam pojemniczki do duszenia z bananowych liści, kręcilam spring rollsy (sajgonki) i gotowałam śmietanę z mleka kokosowego. Cudowne doświadczenie :) Szkoda, że z braku składników trudno będzie powtórzyć to w Warszawie.


Potem całą rodzina udaliśmy się na przechadzkę po kolonialnym Battambang. Niewielka ta miejscowość miała w czasach rządów francuskich dużo wdzięku, którego sporo pozostało do dziś. Przy dawnym pałacu gubernatora młode pary robią sobie zdjęcia.




Na koniec dnia zarezerwowaliśmy szczególną przyjemność dla dzieci. Przez Battambang przebiegają tory kolei zbudowanej przez Francuzów, obecnie od dawna nieczynnej, całkowicie zarośniętej. Miejscowi wykorzystują tory na swój sposób. Na platformach - drezynach samoróbkach uruchomili własny transport. Napęd to niezidentyfikowany, chyba motorowy silnik, a tempo reguluje się zwiększając lub rozluźniając napięcie linki, która łączy pracujący silnik z ośką drezyny. Gdy napotykamy bamboo train jadący z naprzeciwka, cały pojazd musi być zdemontowany i usunięty z torów. Dzieciaki zachwycone, my także :)




czwartek, 9 czerwca 2011

Długi powrót do domu


Od Brodów zaczęliśmy już powrót do domu. Trwał on długo (3 dni), zwiedziliśmy wiele miejsc, przeżyliśmy mnóstwo przygód, ale była to już faza schyłkowa. Myślami przebywaliśmy już w domu, a najciekawsze mieliśmy za sobą.


Miasteczko Lubsko powitało nas obrzydliwym hotelem, a pożegnało po 12 godzinach chorobą Różyczki, która jednak nie przeszkodziła naszej córeczce tego dnia rozkoszować się krótkim płynięciem promem przez Odrę (na rysunku Franka powyżej) czy skakaniem po mocno naoliwionych parowozach w Wolsztynie, z ledwo wygaszonymi kotłami i różnymi śladami obecności maszynistów.
 
W Poznaniu przygarnęła nas ciocia Ola (za co jeszcze raz dziękujemy), z którą następnego dnia dzięki znacznemu polepszeniu się stanu zdrowia Rosy, udaliśmy się do Wielkopolskiego Parku, do Puszczykowa i Rogalina. Dzieciakom szczególnie przypadło do gustu muzeum Arkadego Fiedlera, gdzie Franio mógł "powspominać" posągi, które widział w Meksyku, patrząc na ich kopie stojące w ogrodzie i gdzie Róża mogła wspinać się na burty rekonstrukcji "Santa Marii" Kolumba i wyobrażać sobie, że płynie w nieznane. Niestety spitfire'a - kolejnej atrakcji w tym niesamowitym, eklektycznym muzeum (bardziej na kształt osiemnastowiecznego gabinetu osobliwości) - jeszcze nie ukończono. Ale następnym razem ...

czwartek, 7 kwietnia 2011

Doliną Bobru do wulkanu

Wizytą w pechowym dla nas Karpaczu rozpoczęliśmy kolejny dzień wyprawy. Celem naszym znów było Muzeum Zabawek. Pamiętałam podobne miejsce z Pragi - kunsztownie wykonane, ręcznie malowane lalki z XIX-go wieku spotykały się tam z plastikowym kiczem Barbie. Muzeum w Karpaczu pokazywało raczej tą bardziej estetyczną epokę zabawek, dorzucając np. szopki krakowskie, które wybitnie spodobały się Frankowi.

Przezornie rezygnując z pokonywania zdradzieckiej, oblodzonej drogi, ruszyliśmy trasą także atrakcyjną, ale z zupełnie innych powodów. Kręta droga biegnąca doliną Bobru oferuje piękne widoki na zalesione zbocza nad brzegiem rzeki i powstałego na niej jeziora. Bóbr został tu powstrzymany wielką tamą Pilchowicką, która była dziś naszym celem.


Tuż przed tamą, nad jeziorem zawieszony stary most kolejowy, podobny do tego w Stańczykach na Suwalszczyźnie. Podparty na wysokich łukach, pełen dziur, ale tak malowniczy, że nie dało się go minąć obojętnie. Róża smacznie spała w samochodzie, ale Franek dał się namówić na spacer po moście. Byliśmy przekonani, że żaden pociąg nie jeździł tędy od lat. Spokojnie pozowaliśmy do efektownych zdjęć, aż tu niespodziewanie... nagle świst, nagle gwizd, para buch, koła w ruch... i my też by czym prędzej uciec z wąskiego mostku. Pociąg na szczęście nadjechał powoli i bardzo ładnie ustawił się do zdjęcia na moście. Dla Franka zdarzenie to było niemal traumatyczne, więc znów zaowocowało rysunkową dokumentacją.


Po tych emocjach pozostało nam już w spokoju zwiedzić ogromną tamę. Z zaciekawieniem obserwowaliśmy zasady funkcjonowania tego zamysłu, snując marzenia o wycieczce do dużo ciekawszej tamy Itaipu.


Znad wodospadów Iguacu udaliśmy się na Etnę. Już z oddali widać było prosty stożek dymiącego wulkanu. Czarne potoki zastygłej lawy na zboczach przypominały o niedawnych erupcjach. Dzielnie wspinaliśmy się na szczyt (no może mama najmniej dzielnie...), aż do przerażającego krateru pełnego gotującej się mazi. Tak to rozbudzając wyobraźnię dzieci zdobyliśmy Ostrzycę - jedyny polski wulkan, który jeszcze w swym kształcie zachował coś z groźnego stożka, ale porastający go las zakłóca odpowiednie wrażenie. Natomiast widoki ze szczytu są całkiem przyjemne.



poniedziałek, 13 września 2010

Biskupińskie wspomnienia Franciszka


Kolejna spóźniona migawka z wakacji.


Cóż Franio mógłby zapamiętać z Biskupina półtora miesiąca po wizycie? Nie zadawałem sobie takiego pytania, dopóki nie zobaczyłem w gazecie artykułu o pikniku archeologicznym. A wtedy posypały się szczegóły, które nawet gdzieś zniknęły w zakamarkach mej pamięci. Co prawda pierwszym skojarzeniem mojego synka była kolejka, którą się przejechali do Żnina, ale potem wspomnienia pęczniały. Franio zapamiętał dłubankę, statek wycieczkowy, garnuszki, to, że bydło mieszkało razem z ludźmi, strzelanie z łuku oraz "zamek z którego się bronili" czyli innymi słowy drewnianą palisadę. A także książeczkę o archeologii pradziejowej, tam kupioną.



poniedziałek, 9 listopada 2009

Kolejka górska z Shimli do Kalki

Ta kolejka niezwykle się nam wszystkim podobała. Wszyscy byli wtedy zdrowi, humory dopisywały ... I dodatkowo tak kluczyła po zboczach, że po 3 godzinach jazdy było widać miejsce startu czyli Shimlę w odległości w prostej linii 10 km, czy nawet mniej.





Powyżej dowód na to, że w Indiach jeszcze przetrwały zabawy naszych dziadków ..

Koszmar z dzielnicy Pahar Ganj - post tylko dla ludzi o silnych nerwach

Właściwie trudno powiedzieć, kiedy zaczęły się nasze złe przygody podczas tego wyjazdu. Przyjmijmy więc, że zaczęły się kilka dni temu, kiedy to zgubiliśmy kartę bankomatową (na szczęście jedną z dwóch). Łudziliśmy się, że znalazł ją poczciwy Sikh i przeciął albo nakleił ogłoszenie na słupie. Albo że została zgnieciona / połamana przez riksze, motoriksze, motory, samochody, a w końcu skończyła w rynsztoku (takim prawdziwym, którym płyną wszystkie nieczystości). Ale niestety tak się nie stało. Ktoś postanowił tej karty szybko użyć ... Na szczęście zdołał kupić tylko kupę chipsów w jakimś snack barze za około 1000 rupii. A kwota to zaznaczmy niewielka - mniej niż 50 zł. Dzięki Julii i mojej mamie, którym tu publicznie jeszcze raz dziękuję :) udało się kartę zablokować. Mieliśmy wtedy nadzieję, że będzie to najgorsza sytuacja na wyjeździe, ale stało się inaczej. Następnego dnia Franek przeżył swoją pierwszą przygodę z kiblem typu narciarz na dworcu autobusowym. Całe szczęście, że trauma mu nie pozostała, bo potem z uśmiechem opowiadał mamie, gdzie i w co wpadł mu bucik. Niestety kłopoty żołądkowe mu nie przeszły, więc zawstydzony spędził podróż następnym autobusem w pieluszce Róży.
Shimla jak to pisałem ostatnio stanowiła świetny przerywnik od indyjskich realiów, które dopadły nasze dzieci już w pociągu powrotnym z tego górskiego kurortu. Tu - trzeba nam bić się w piersi - trochę przesadziliśmy. Jazda pociągiem dwa razy po sześć godzin jednego dnia była zdecydowanie zbyt uciążliwa dla małych brzuszków. I niestety to przechorowali. Ale najgorsze dopiero miało nadejść.
Pahar Ganj! Jak się cieszyliśmy z początku, gdy dowiedzieliśmy się, że nasz pociąg tylko kończy swój bieg na delhijskim dworcu wschodnim, ale przejeżdża przez delhijski dworzec centralny od którego kilka kroków jest właśnie Pahar Ganj - mekka backpackersów, hotelików za grosze itd. Znalezienie noclegu na tamtejszym wschodnim byłoby o niebo trudniejsze ... Więc jak mowie początkowo się cieszyliśmy, ale jak zobaczyliśmy ten syf, kupy krowie i ludzkie na ulicach, zgubione klapki, naciągaczy, którzy na siłę wciągali do swoich hoteli ... W tym momencie warto wspomnieć, że była godzina 23.30 czyli zadziałaliśmy niezgodnie z podstawową zasadą dotyczącą podróży z dziećmi: nigdy nie przyjeżdżaj do żadnego miasta późnym wieczorem, nie mając zarezerwowanego hotelu. Nerwy nam kompletnie puściły, kiedy w wybranych przez nas z przewodnika guesthousach nie było już miejsc, a naciągacze prowadzili nas do obskurnych nor, zagrzybionych i na ostatnich pietrach. "Niedobrze mi się robi na sama myśl, że miałbym spędzić noc w takim pokoju" - mówiłem sobie, a nie należę do zbyt delikatnych. Ale chcąc, nie chcąc musieliśmy gdzieś przenocować, bo skoro świt mieliśmy kupione bilety na pociąg do Agry - naszej ziemi obiecanej, skąd teraz piszę i gdzie spędzimy w miłym hoteliku 2 lub 3 noce.
Dodatkowo dzieciom przemęczonym podróżą i stresem nie przeszły problemy żołądkowe i Franek zaznaczył bardzo dokładnie swoją obecność w hotelu. (Będą musieli pierwszy raz w życiu chyba umyć podłogę, bo nawet w dość przyzwoitych hotelach [w takich przede wszystkim śpimy] jak się przejdzie kilka kroków na bosaka, ma się zupełnie czarne stopy. Sprzątanie po gościach polega na tym, że się zmiata śmieci taką miotełką z twardej trzciny).
Kiedy dotarliśmy do Kanaanu czyli naszego wymarzonego hotelu z najlepszym widokiem z tarasu na Taj Mahal, mieliśmy nadzieję, ze to koniec mordęgi. Dzieci się w końcu wyspały, zjadły, bawiły się, ale zemsta maharadży dopadła Justę, która śpi sobie teraz, podczas, gdy ja bloguję.
Ale lokum mamy przednie - bamboo room - w stylu kolonialnym, tyle ze pod nim znajduje się agregat prądotwórczy, bo w Indiach jak w Polsce dwadzieścia lat temu na porządku dziennym są przerwy w dostawie prądu. A więc agregat pewnie warczy. Nie zmienia to jednak faktu, ze Taj Mahal jest boskie. Co prawda jedyną dzisiejszą przechadzką był spacer na dach, z którego zdjęcia przedstawiam poniżej.




Franek oczywiście jak zobaczył Taj Mahal, to krzyknął, któż by tego nie zgadł, krzyknął "Taj Mahal"!

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Wąski Tour


Francik wpadł w zachwyt. Z parowozu mógłby nie wysiadać. Ani pieczenie kiełbasek, ani gra w piłkę, czy badmintona, ani spacer po lesie czy polach nie były w stanie zwyciężyć z możliwością postania w gorącym wnętrzu ciuchci, potrzymania szpadla z węglem, przymierzenia czapki kolejarza bądź wchodzenia na wysokie, niebezpieczne stopnie lokomotywy. A te wszystkie atrakcje czekały na niego i blisko setkę innych dzieciaków po godzinnej jeździe po tak wąskim torze, że maszynista był zmuszony redukować prędkość niemalże do zera na zakrętach, aby nie doprowadzić do tragedii.


 Oczywiście nic nie jest takie różowe, jak się zdaje na początku. Przejazd kolejką wąskotorową z Piaseczna do Tarczyna i z powrotem to dość droga atrakcja (oczywiście gdy się podzieli sumę przez ilość przebytych kilometrów to wyjdzie, że mega droga), ale można bardzo łatwo tego uniknąć. My niestety wiemy to dopiero teraz, ale piszemy tu, aby się podzielić swym pomysłem na cut cost.
Mianowicie nie należy parkować na terenie stacji kolejowej w Piasecznie (cena wycieczki spada wtedy o 10 zł) oraz nie należy się wybierać w dwie osoby dorosłe w podróż (cena wycieczki spada wtedy jeszcze o 25 zł). Druga osoba zmotoryzowana jest w stanie dojechać do miejsca piknikowego samochodem i na przykład wrócić ciuchcią, wtedy koszty wypadu zmniejszają się o połowę, i można je przeznaczyć na przykład na piwo ...

Obawiałam się po obejrzeniu zdjęć z takich wycieczek, że "piknik" jest wyjątkowo tandetną imprezą, na której nie będziemy mogli się odnaleźć. Na szczęście miło się rozczarowałam. Polana piknikowa idealnie nadaje się do uprawiania rodzinnych sportów, atmosfera była zdecydowanie miła, towarzystwo też. Zarząd imprezy udostępnia za darmo sprzęt typu piłeczki, rakietki i lotki badmintonowe, skoczki. Warto jednak zabrać samemu tego typu ekwipunek. Przyda się też kiełbasa, którą można będzie upiec na ognisku. Jedyny element, który trzeba będzie ścierpieć to biesiadna muzyczka puszczana przez cały czas pikniku. Ale i ona ma swój weselny urok.

niedziela, 31 lipca 2005

Na dachu pociągu


Opustoszałe, prawie nieoświetlone po zmroku ulice w centrum miasta. Na każdym rogu stoją policjanci – bynajmniej nie po to, by kierować ruchem. Mieszkańcy pośpiesznie się przebiegają wśród zabytkowych domów w stylu kolonialnym. Tak powitało nas miasto Riobamba w środkowym Ekwadorze. Nie znaleźliśmy się tu jednak przypadkiem. Jutro o świcie wsiądziemy do pociągu, by przeżyć zjazd pociągiem z Nariz del Diablo – jedną z największych atrakcji tego andyjskiego kraju.

***

Budowa kolei łączącej dwa największe miasta Ekwadoru – nadmorskie Guayaquil i położone wysoko w górach Quito - zaprzątała w XIX wieku umysły wielu inżynierów. Było to dla nich nie lada wyzwanie. Różnica wysokości między tymi miastami to prawie trzy kilometry. Ale tak naprawdę największy problem stanowiło sforsowanie jedenastokilometrowego odcinka Sibambe – Alausi. Stromizny i przepaście w tym miejscu wydawały się nie do pokonania, aż wreszcie wykorzystano prosty pomysł Ernesta Malinowskiego, który wiele lat wcześniej wybudował kolej andyjską w Peru. Pociąg, wspinając się po stromym zboczu, wjeżdża na specjalne bocznice, łączące tory rozmieszczone na różnych wysokościach góry.
Amerykańscy inżynierowie doprowadzili kolej do Alausi w 1902 roku, po sześciu latach pierwszy pociąg dotarł do stolicy. My odbywamy podróż w przeciwną stronę. Z Riobamba zjedziemy na południe.
Wraz z promieniami wschodzącego słońca ponad piętrowymi domami zaczyna majaczyć ośnieżony wierzchołek Chimborazo. Ten wulkan - najwyższy szczyt w Ekwadorze nie czuje się w tej okolicy osamotniony. po chwili pojawiają się na horyzoncie kolejne wulkany  Na szczęście poranny spokój w mieście zakłócają jedynie turyści z plecakami, a nie erupcje wulkanów. Cudzoziemcy zdążają na nieco opustoszałą stację kolejową, skąd raz na dwa, trzy dni odchodzi pociąg do Alausi. Kasa, gdzie kupujemy bilety to mała szopa znajdująca się wewnątrz zrujnowanego budynku stacji sprzed stu lat. Ostry kontrast do tego widoku stanowią same – bardzo ładnie wydrukowane – bilety okolicznościowe, a zwłaszcza ich cena.
Oczywiście idziemy w ślady wszystkich zagranicznych turystów i nie zaglądamy do wagonów, tylko od razu wdrapujemy się na dach. Czekają tam już na nas zarezerwowane poprzedniego wieczoru poduszki dodające choć odrobinę komfortu naszej wielogodzinnej wojaży na dachu. Nieliczni Ekwadorczycy wsiadają do wagonów, dziwiąc się, co może być pociągającego w niewygodnej jeździe na dachu, skoro to samo widzi się zza szyby. Alternatywą wyłącznie dla turystów jest nieco groteskowa, kolorowo pomalowana, w zamyśle komfortowa ciuchcia. Podróż owym wehikułem, jakby bezpośrednio przeniesionym z Disneylandu, trwa o dwie godziny krócej, a odbywa się ją siedząc w wygodnych fotelach. Czy jednak nie dla ekstremalnych przeżyć zdecydowaliśmy się zobaczyć Nos Diabła?
 

Pociąg rusza, co dla kilku „dachowych” sprzedawców jest sygnałem do rozpoczęcia pracy. Przed naszymi oczami przewijają się paczuszki z bananowymi i patatowymi chipsami, banany w cieście, zapiekane pierożki i nieodzowne loli, czyli lizaki dla dzieci, które mają czekać przy torach na przejazd pociągu i rzucane im słodycze. Sprzedawcy balansują na środku dachu pociągu, z trudem omijając porozkładane poduszki, plecaki i samych turystów. Obnoszą swój towar nieustannie kursując między początkiem, a końcem składu. Maszynista najwidoczniej nie przejmuje się rzeszą turystów na dachu i wędrówkami sprzedawców, a może wręcz przeciwnie – stara się dostarczyć nam intensywnych wrażeń. Pociąg szybko rozwija prędkość, przy której wiatr hula w naszych uszach i wywiewa gdzieś upał poranka. Ale ze spokojem przyjmujemy te uroki jazdy na dachu – w końcu sami tego chcieliśmy. Monotonię podróży przerywają dopiero dzieci, które podbiegają do torów, gdy tylko zobaczą z daleka nasz pociąg. Są to zwykle maluchy – cztero-, pięciolatki, które jeszcze nie muszą być w tym czasie w szkole. Zwracają w stronę pociągu umorusane buzie i ręce i krzyczą pierwsze angielskie słowo, jakie poznały: - Loli, loli!!! Cały pociąg wyciąga pochowane smakołyki - bombony oraz oczywiście loli i zaczyna się nieformalny konkurs pod tytułem „kto rzuci celniej i bliżej dziecka”. Zadanie to nie jest wcale łatwe, zważając na to, że pociąg jedzie z prędkością 30km/h a maluchy nie fatygują się bliżej jak na 10 metrów od torów.

Pierwszy dłuższy postój wypada w Guamote, gdzie właśnie odbywa się fiesta. Miasteczko pełne jest Indian w kolorowych ponczach, chustkach, kapeluszach. Na dachach powiewają flagi w kolorach tęczy. To symbol andyjskich Indian. Jego pochodzenie tłumaczy się w Ekwadorze złączeniem różnych wspólnot indiańskich, które przedstawionych przez poszczególne kolory, w jeden ruch polityczny. Jednak najprawdopodobniej jest to symbol starszy niż jakiekolwiek partie polityczne; nie wykluczone, że to jeszcze artefakt z epoki Inków. Podobne flagi powiewają między innymi w peruwiańskim Cuzco i w miejscowościach boliwijskich, choć ich znaczenie tłumaczy się tam inaczej niż w Ekwadorze.
Indianie zebrani na stacji bacznie przyglądają się turystom, a turyści z nie mniejszym zainteresowaniem Indianom, bo mają na co patrzeć. Dzieciaki na szkolne mundurki narzuciły obowiązkowe poncha – przeważnie wzorzyste w jaskrawych, nasyconych kolorach, tak charakterystycznych dla estetyki tutejszych Indian. Dzieci, które nie chodzą do szkoły miały możliwość przywdziać strój w pełni tradycyjny. Czerwonym poncho towarzyszą granatowe bądź zielone spódnice, a stroju dopełnia obowiązkowy męski kapelusz. Te typowe stroje ludowe nie są bynajmniej dziełem rąk ich właścicieli. Indianie zaopatrują się w nie w specjalnych sklepach, gdzie w równych rządkach wiszą szale, poncha, szerokie wełniane spódnice i koszule. Ceny owych części garderoby są, jak na dochody tutejszej ludności, astronomiczne. Dlatego też większość Indianek posiada jedną bądź dwie spódnice, w których chodzi bez przerwy. Dopełnienie tradycyjnego stroju stanowią okazałe złote kolczyki, ozdoba również droga.


Żywe kolory strojów Indian to jedynie część feerii barw w Guamote. Wszystkie domy centrum miejscowości, które bezsprzecznie stanowi dworzec kolejowy, są pomalowane w odważne zestawienia kolorystyczne. Drewniano-gliniane konstrukcje w stylu kolonialnym przyciągają wzrok krwistą czerwienią, seledynem i granatem. Jakże różnią się te budynki od większości domków widzianych przez nas w dalszej części podróży. Małe chatki z cegły adobe, zwykle nie otynkowane, swymi ziemistymi barwami nie wyróżniają się znacznie z otoczenia.
Kolejny etap naszej niezbyt spiesznej podróży biegnie przez tereny pustynno-bezludne. Pamiątką po tym odcinku są nasze mocno przykurzone ubrania. Przestajemy się jednak dziwić, że tutejsze dzieci są tak umorusane. Kaktusy i agawy to jedyne formy życia, które widzimy przez te kilkadziesiąt minut, zanim nie przebijemy się ciasnym wąwozem do zupełnie odmiennej scenerii.
Teraz pociąg sunie wśród pól zawieszonych wysoko nad naszymi głowami. Jesteśmy coraz bliżej gwałtownego spotkania Andów z dolinami u ich podnóża – coraz bliżej Nosu Diabła. Dlatego często mamy okazję oglądać duże różnice wysokości, strome zbocza wcinają się w głębokie doliny, pełne strzelistych eukaliptusów, a podróż torami przyklejonymi do stoku daje przedsmak emocji, które czekają na nas na ostatnim etapie przejażdżki. Szachownica pól tnie wzgórza na kolorowe plastry. Kilka odcieni zieleni, brązów i żółci – wszystko mieści się na jednym wzniesieniu, ponieważ tutejsze poletka są niewielkie i okupują każdy wolny kawałek – od podnóża aż do szczytu.

***



Ostatni przystanek przed diabelskim zjazdem to miasteczko Alausi. Podczas krótkiego postoju do pociągu dołącza się bardzo wielu turystów zagranicznych. Wsiada również grupa studentek turystyki – są jedynymi Ekwadorczykami na dachu pociągu. Dla nich jest to wycieczka „szkoleniowa”. Gdy pociąg rusza dziewczęta przez cały czas notują własne spostrzeżenia oraz informacje, które wykłada im usadowiona na poduszce pani profesor. Dzięki takiemu sąsiedztwu mamy darmowego, wykwalifikowanego przewodnika.
Od stacji w Alausi nasza podróż nabiera rumieńców. Nie bez powodu ten odcinek torów budowniczy linii uważali za najtrudniejszy, a motorniczy i pasażerowie za najniebezpieczniejszy. Pociąg rozpędza się zjeżdżając w dół doliny, a ostre zakręty mijamy zdecydowanie zbyt szybko. W żołądku zaczynają pojawiać się motylki, które mnożą się, gdy odważamy się wychylić za barierkę na skraju dachu. Pociąg ledwo mieści się na wąskiej półce wykopanej w ścianie zbocza! Tuż pod jego kołami otwiera się długa droga, jaką musi przebyć nasz wzrok by zajrzeć w głąb doliny. A tory trzeszczą i popiskują pod naporem kilkuset ton naszego pojazdu. Nic dziwnego. Gdy mamy szansę przyjrzeć się im z bliska okazuje się, że podkłady to zwykłe gałęzie i popróchniałe deski. Cud, że wytrzymują kilkanaście razy w tygodniu takie obciążenie. Nitki torów przecinają Nos Diabła na kilku poziomach – ułożone nad sobą jak kolejne warstwy piętrowego tortu. Będąc na najwyższym „piętrze” można zobaczyć kolejne tory leżące kilkadziesiąt metrów niżej, z dołu zaś skała wygląda jak przeorana na różnych wysokościach. Tylko w ten sposób inżynierowie mogli pokonać ten diabelski podjazd. Pociąg pokonując zygzaki, wjeżdża na bocznicę, by następnie zjechać już tyłem na niższy poziom torów. Tym samym nasz wagon znajduje się raz na początku, raz na końcu składu.
 




W Sibambe pociąg zatrzymuje się po fascynującym zjeździe. Tu ukazuje się nam w całej okazałości górujący nad doliną Nos Diabła – wielki, trochę orli. W ciągu godziny pokonaliśmy jedenaście kilometrów i znajdujemy się teraz prawie tysiąc metrów poniżej Alausi. Pod nami zaczynają się już tereny tropikalne. Świadczą o tym kłębiaste, białe chmury zbierające się u stóp doliny rzeki Chanchan, poniżej Sibambe. Nie czuje się już tu w tej małej mieścinie andyjskiego suchego powietrza. Panuje tu upał, a wilgotność powietrza też znacznie się zwiększyła. Nasz postój trwa kilkanaście minut. W Sibambe nic nie przyciąga naszej uwagi. Znajdują się tu tylko ruiny stacji kolejowej i kilku zabudowań, a także groby robotników, którzy zginęli przy budowie tego najniebezpieczniejszego odcinka kolei transandyjskiej.
 
Dalej niestety nie pojedziemy pociągiem. W latach osiemdziesiątych El Nino zniszczył niemal doszczętnie sieć kolejową w Ekwadorze. Odcinek z Riobamba do Sibambe to tylko szczątek dumnej kolei przez Andy. Czeka nas jeszcze powrót tą samą drogą do Alausi ...

 Powyższy tekst po skróceniu i redakcji został wydrukowany pod tytułem "Po diabelskim nosie" 12 listopada 2005 roku, w 45 numerze "Turystyki", sobotniego dodatku do Gazety Wyborczej.