Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyczepka rowerowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyczepka rowerowa. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 lipca 2018

Droga rzadko uczęszczana

Wielbiciel wersji książkowej "Serii niefortunnych zdarzeń" - w mig zrozumie o co chodzi w tym tytule. To droga, której nie należy wybierać z własnej woli, a do poruszania się po niej zmuszeni są tylko tacy pechowcy jak sieroty Baudelaire. Ja jednak w przeciwieństwie do Lemony'ego Snicketta nie mam zamiaru nikogo zniechęcać przed wybraniem tej pętli spośród tras rowerowych oferowanych w ramach Kaszubskiej Marszruty - tej trzydziestodwukilometrowej pętli konarzyńskiej, która tylko miejscami nie jest "komfortowa", co tu oznacza "super utwardzona, nie piaszczysta, taka w sam raz dla rowerowej szkoły podstawowej".


Od początku wycieczki mogliśmy podziwiać fascynujące zjawisko cyrkulacji wody w przyrodzie, które jak sama nazwa wskazuje polega na cyrkulacji wody w przyrodzie. Z całego zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie mieliśmy do czynienia ze skraplaniem, czyli ostatnią fazą zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie, która polega na tym, że cyrkulująca w przyrodzie woda skrapla się i czyni nasze ciała mokrymi, zziębniętymi i marzącymi, by wydostać się spod działania zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie czyli wrócić do ciepłego domu. Ale na ciała działa zjawisko - powtórzmy, gdyby ktoś miał problemy z zapamiętaniem - cyrkulacji wody w przyrodzie, na ducha już nie. A duch w naszej piątce był na tyle mężny, by stawić czoła zjawisku cyrkulacji wody w przyrodzie.


Mam nadzieję, że powyższy opis zjawiska cyrkulacji wody w przyrodzie uśpił wszystkich czytelników, więc nikt się nie dowie, jak świetna jest trasa rowerowa zaczynająca się w Konarzynach i jak pojedziemy nią następnym razem też żadnych cyklistów tam nie spotkamy. Zresztą aż do półmetka, przez ponad dziesięć kilometrów jazdy, widzieliśmy tylko panią na skuterku, panią wyprowadzającą krowę na pastwisko i policyjny radiowóz. A przejechaliśmy przez kilka wioseczek, położonych nad rzeczką Chociną. Jakby okolica poddała się działaniu Meduzoidalnego Mycelium. Oczywiście takie pustki miały też swoje zalety. Krzaczki jeżyn i malin przy piaszczystym trakcie uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców - musiały one wystarczyć dzieciakom zamiast obiecanych lodów, bo sklepu nie było widać na horyzoncie. Nie przeszkadzało to widać harcerzom, który swój obóz rozbili po dwóch stronach drogi, blokując ją tablicą "Wstęp wzbroniony".



Poruszając się przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, mieliśmy więcej pod górę, ale dzięki temu kilka trudniejszych piaszczystych podjazdów pokonaliśmy nie ostatkami sił, a jeszcze dość wypoczęci. To znaczy starsze dzieciaki naciskały mocno pedały, a ja z młodszymi pchałem rowery (i przyczepkę rowerową) na szczyt.



Na trasie czekał nas jeden trudniejszy odcinek. Trzeba było przejechać ok. 500 metrów dość ruchliwą trasą Chojnice - Bytów, gdzie pędziły TIR'y - taką kaszubską wersją Parszywej Promenady. Można by mieć zatem pretensje do twórców Marszruty, dlaczego tutaj wzorem innych odcinków, nie poprowadzono szutrowej ścieżki wzdłuż asfaltu. Ale biorąc pod uwagę liczbę spotkanych przez nas rowerzystów ...


 
 
Gdy udało nam się pokonać niebezpieczniejszy odcinek, zaczęła się rowerowa bajka. Następne kilkanaście kilometrów czarnego szlaku poprowadzono po prostu wąską asfaltową drogą. Z początku się tego obawiałem, ale obawy już po pierwszym kilometrze się rozwiały. Droga ta była rzadko uczęszczana. Nie tylko przez rowerzystów, ale też przez kierowców. Dzieciaki mogły sobie spokojnie jechać tyralierą środkiem asfaltu wzdłuż łąk, pól i lasów, żartować, gadać, przekomarzać się i nie zakłócał im tego żaden samochód. No dobrze, czasami zakłócał - na dziesięć kilometrów trasy minęło nas około sześciu aut. Nadal niestety nie dostrzegaliśmy sklepu, ani lodów, a te już bardzo by nam się przydały, bo zjawisko cyrkulacji wody w przyrodzie przeszło już dawno w kolejną fazę czyli parowanie. Szczególnie mocno parowało Jezioro Kiełpińskie i tam też zaskoczyło mnie miejsce postoju dla rowerzystów. Wiata, jak to wiata, ławeczki, jak ławeczki. Widok ładny na jezioro. I papier toaletowy w ToiToi - był to zaiste Wychodek Zaskakująco Schludny.

poniedziałek, 24 lipca 2017

Kaszuby czyli Saltkrakan

W tym roku minęły dwie okrągłe (dziesiąte) rocznice. Pierwszą ogłosiliśmy wszem i wobec (wyprawa z siedmiomiesięcznym Frankiem do Meksyku), a drugą zupełnie ukryliśmy. Im głośniej mówiliśmy o naszych spektakularnych, zagranicznych wyjazdach, tym bardziej przemilczaliśmy fakt, że mamy takie miejsce na Ziemi (pięć kilometrów piaszczystą drogą do najbliższego, małego sklepiku, a dziesięć do lepiej zaopatrzonego), gdzie jeździmy rok w rok od dziesięciu lat - siedzimy tam w jednym miejscu zwykle przez tydzień: grając w gry planszowe i karciane, narzekając na pogodę, skacząc na bombę do zimnego jeziora, bądź płynąc na jego drugi brzeg, zbierając grzyby i jagody, robiąc codzienne obchody wśród zwierząt, objadając się świeżymi mlecznymi przetworami, czy grzejąc się przy ognisku. Teraz więc nadszedł czas, by przyznać, że Kaszuby to nasze Saltkrakan - kraina, gdzie czas płynie (na wykonywaniu najprostszych czynności) wolniej  i do której zawsze można beztrosko powrócić.
 
Oczywiście uważny czytelnik naszego bloga mógł zapamiętać kilka wpisów, wzmiankujących o naszej kaszubskiej miejscówce, z której mogliśmy robić bliższe czy dalsze wypady po północnej Polsce. Z nich opisaliśmy drobną część, bo tylko idealny dojazd na miejsce, spływ Wdą, spacer po Borach Tucholskich, zjazdy po wydmach w Słowińskim PN oraz zwiedzanie ujścia Wisły. Jedynie w czeluściach naszej pamięci pozostało zwiedzanie: zamków w Malborku, Kwidzynie, Radzyniu Chełmińskim, Kruszwicy; starówek w Gdańsku, Toruniu, Bydgoszczy, Grudziądzu (w tym roku); portów (i plaż) w Gdyni, Darłowie, Ustce, Łebie i na Helu. Nie wspominając oczywiście o kaszubskich mega-atrakcjach, jak Wdzydze Kiszewskie, zamek w Bytowie, góra Wieżyca, czy gockie kręgi w Węsiorach. Aby więc zrehabilitować Kaszuby wspomnę, co zrobiliśmy tam i w okolicy w tym roku.




1. Gdańsk i Europejskie Centrum Solidarności
Gdańsk to wielki plac budowy, od naszej ostatniej wizyty na Starówce tyle się zmieniło ... Przez przypadek na przykład zawędrowaliśmy do oddanego w tym roku do użytku mostu zwodzonego. Ale główną atrakcją było Centrum Solidarności. Okazało się, że dla Franka, Róży i Łucji to strzał w dziesiątkę. Audiobooki, w które się zaopatrzyliśmy miały dwie wersje: dla dzieci oraz dorosłych, więc nieletni siedzieli zasłuchani w historię małej Wiktorii, której milicja zabrała tatę. Problem stanowiła tylko Ninka, biegająca wokół kabin suwnicy, milicyjnego stara, okrągłego stołu czy sejmowej mównicy. Mi nie udawało się przystanąć, więc ekspozycję chłonąłem patrząc głównie na aranżacje przestrzeni, a te robiły wrażenie. Białe schody donikąd jako zwieńczenie "karnawału Solidarności", ściana z plakatami wyborczymi z czerwca '89, żółte kaski zwisające z sufitu i rozświetlające mrok pierwszej sali, czy kończący wystawę napis "Solidarność", złożony z białych i czerwonych karteczek, na których zwiedzający mogli opisać swe wrażenia. Poczułem się jak w mega-interaktywnym bangkockim Museum of Siam, które opisaliśmy w tym wpisie - co oznacza dla mnie (laika, jeśli chodzi o takie miejsca) światowy poziom.







2. Kaszubska Marszruta
Gdy zaczął siąpić deszcz, dopadło mnie załamanie. Nie miałem mapy szlaku (mały jpg, który oglądałem w komórce mi nie wystarczał), nie zaplanowałem zawczasu trasy, byłem odpowiedzialny za większą grupę niż zwykle, w dodatku Łucja zaczęła narzekać od samego wejścia do samochodu, że nie chce jechać na rowerze. Ale skoro przejechaliśmy już kilkadziesiąt kilometrów samochodem, nie mogliśmy się wycofać. Na parkingu pod Urzędem Miejskim w Brusach podjąłem brzemienną w skutkach decyzję. Pojedziemy dalej na południe do Męcikału i zrobimy najkrótszą możliwą pętlę - długości 19 kilometrów, przez Mylof. Trasa nie okazała się niestety zbyt urokliwa. Najpierw szutrową drogą wzdłuż Brdy (bez specjalnych widoków), potem mało uczęszczaną drogą asfaltową przez bór (z przystankiem na poziomki - pycha!), a na końcu specjalnie wybudowaną ścieżką wzdłuż ruchliwej drogi. Ogólnie nie było warto jechać aż tak daleko z przyczepką rowerową, by pokonać tak zwykłą trasę. Jedyny plus - mamy już mapę, bo odpowiedzialna osoba pojawiła się w Urzędzie, kiedy wracaliśmy do domu. W przyszłym roku więc tu wrócimy i pokonamy bardziej malownicze odcinki!


3. Wycieczka za jezioro
Słońce świeciło, nie trzeba było pakować rowerów na dach samochodu, humory dopisywały, całość trasy dokładnie zaplanowana - tak rozpoczęta wycieczka nie mogła się nie udać. Długo myśleliśmy, że na drugim brzegu jeziora nie ma nic ciekawego. Tylko las. Aż nagle się okazało, że sąsiednia gmina przygotowała infrastrukturę dla rowerzystów, pokrywając większość swej powierzchni ścieżkami rowerowymi - zdatnych nawet dla przyczepek rowerowych. Trzeba było tylko po piachach przejechać wokół jeziora.
Gdy znaleźliśmy się po wielu godzinach i przejechaniu 23 kilometrów na drugim brzegu, patrząc na pomost i dom naszych gospodarzy, mieliśmy prawo być zadowoleni, do domu mieliśmy jeszcze z 5 kilometrów (znaleźliśmy tam całą reklamówkę maślaków), ale do tej pory dzieci bawiły się na placu zabaw w mini-kurorcie Sominach, zjadły zapiekanki w Studzienicach i wygłupiały się na asfaltowej drodze przez środek lasu, po której nie przejechał przez godzinę żaden samochód. Łucja tam szalała. Jechała szczęśliwa slalomem po utwardzonej nawierzchni. Jakby zapomniała, że miała w nogach prawie dwadzieścia kilometrów. A najlepsze z tej wycieczki, podobnie zresztą, jak tej na Kaszubskiej Marszrucie, że to dopiero był rekonesans. Dłuższe i ciekawsze szlaki jeszcze na nas czekają po drugiej stronie jeziora.



PS. I muszę na koniec dodać, że te dwie wycieczki rowerowe z dwoma przyczepkami odbyliśmy z Julią i Mateuszem oraz Stasiem i Lilką, którym jeszcze raz chciałbym podziękować za bardzo miłe towarzystwo :).

piątek, 21 października 2016

Rowerowo w 2016 - przegląd

Ten rok miał być przełomowy, jeśli chodzi o nasze podróże rowerowe. Planowaliśmy puścić się jakimś szlakiem na wielodniową wycieczkę, z nocowaniem w namiocie i innymi urokami wędrówki z dobytkiem w przyczepce rowerowej i sakwach. Było to tym bardziej prawdopodobne, że Łucja przesiadła się na większy rower - dokładnie ten, na którym Róża jako jej równolatka była w stanie pokonać 50 km po asfalcie. Ale Łucja to Łucja! Do wysiłku fizycznego, w tym do jazdy na rowerze podchodzi jak do kanapki z szynką czyli z mieszaniną obrzydzenia i niechęci. Dobrze chociaż, że ze wspinaczką jest inaczej ... Ale nie zwalajmy tylko na najmłodszych, wina też leżała po naszej stronie, niezbyt nam się chciało wsiadać na siodełko po pracy na kilku etatach. Koniec końców w tym roku przejechaliśmy na rowerach wspólnie (w stylu wyprawowym) marne 75 kilometrów, o czym będzie poniżej.


1. Puszcza Kampinoska

Do tej pory po Puszczy tylko spacerowaliśmy. I te spacery po piaszczystych wydmach utwierdzały nas w przekonaniu, że Kampinos to nie tereny na rowerowe eskapady. Jednak pewnego weekendu niepomni swej wiedzy i znudzeni ciągłymi wycieczkami na południe od Warszawy postanowiliśmy dać parkowi narodowemu pierwszą szansę. Najpierw zaczęliśmy od wsłuchania się w odgłosy puszczy w dość interaktywnym muzeum w Izabelinie, potem zaparkowaliśmy samochód w Granicy i zapakowaliśmy sprzęt biwakowy do przyczepki dla psa, która posłużyła jako bagażówka i ruszyliśmy szlakiem rowerowym obrzeżami puszczy nad Bzurę. Jechało się przyjemnie, piaskowych odcinków nie było zbyt wiele, więc bardzo sprawnie dotarliśmy do urokliwego kempingu nad brzegiem rzeki. Dzieciaki miały placyk do zabaw, my miejsce na romantyczne patrzenie w gwiazdy, a Ninka zaliczyła swój namiotowy debiut.




Wracać oczywiście nie chcieliśmy tą samą. A że w Puszczy Kampinoskiej jest jeden szlak rowerowy po obrzeżach, byliśmy zmuszeni znaleźć inną drogę powrotną do samochodu. Początkowo droga biegła asfaltem przez kilka wiosek, ale mimo tego tempo nam spadło - Łusia pierwszego dnia musiała dać z siebie wszystko (przejechaliśmy wtedy około 15 km) i chyba potrzebowała dnia odpoczynku, bo teraz nawet po równej drodze i to na początku jazdy - marudziła. Do jej jęków dołączyła reszta, gdy zjechaliśmy z asfaltu i zaczęły się piaski. I to takie piaski, gdzie trzeba było schodzić z roweru, ciągnąć przyczepkę i rower Łucji, której sił brakowało na walkę z grząskim podłożem. Prowadzenie przez kilka kilometrów rowerów, walka z upałem, ogólne zdenerwowanie (w tym płacze Ninki) zabiło całą przyjemność z wycieczki. A była ona bardzo ciekawa, przejeżdżaliśmy przez tereny dawnych, opuszczonych przez mieszkańców wewnątrz-puszczańskich wiosek, po których zostały tylko fundamenty, wejścia do podziemnych spichlerzy oraz drzewa owocowe. Niestety drugiej szansy Puszczy Kampinoskiej długo nie damy ...





 2. Promem do dziadków

W lipcu ruszyła przeprawa promowa między Wilanowem i Wawrem na wysokości naszej ulubionej warszawskiej plaży czyli Kępy Zawadowskiej, co skróciło prawie o połowę dystans z Ursynowa do domu babci i dziadka. Postanowiliśmy skorzystać z tej okazji i po raz kolejny rozbić namiot w ich ogrodzie, wiedząc że nawet najsłabsze ogniwo z naszej drużyny nie zdąży ponarzekać na dystansie mniejszym niż 15 km. Tak też się stało. Najcięższym momentem było jedynie wtaszczenie dwóch przyczepek (tym razem za towarówkę robił Nordic Cab Explorer) oraz pięciu rowerów na stromą, piaszczystą skarpę na wawerskim brzegu. Przez pozostałą część czasu rozkoszowaliśmy się samą jazdą na rowerach, sielskimi krajobrazami, piękną pogodą. Niestety nie dane nam było przedłużyć tych miłych doświadczeń, bo w nocy zaczęło padać, wygnało nas z namiotu i ja, jak niepyszny, musiałem (w strugach deszczu) środkami transportu miejskiego jechać po samochód.






3. Green Velo (Grabarka - Mielnik - Janów Podlaski)

Pierwsza w pełni udana wycieczka rowerowa w 2016 roku! Mogę się jedynie przyczepić do tego, że nie była dłuższa. O przejeździe Green Velo marzyliśmy od zeszłorocznych targów rowerowych, na których obłowiliśmy się dużą ilością map i przewodników, dotyczących tego szlaku. Na pierwszy ogień poszły okolice Podlaskiego Przełomu Bugu. Start w Grabarce pozwolił nam poopowiadać dzieciakom o prawosławiu oraz urokach studenckiego życia, bo tamże prowadziliśmy przecież swoje pierwsze badania etnograficzne. Potem ruszyliśmy świetnie oznakowanym szlakiem do Mielnika, gdzie mieliśmy przenocować. Trasa początkowo prowadziła drogą asfaltową, gdzie nie jeździły żadne samochody, potem szutrową wśród pól, by skończyć się długim, łagodnym zjazdem do wsi Moszczona Królewska, gdzie czekał na nas pierwszy z MORów.



Ninka miała szansę wyjść z przyczepki rowerowej, rozprostować kości, zjeść kabanosa, ja w całkowitej nieświadomości siedziałem bezczynnie, choć w okolicy kłębiły się dziesiątki sowieckich bunkrów do eksploracji, a wszyscy mogliśmy patrzeć na co poszły miliony z Unii Europejskiej. Dalsza droga biegła znów szutrówką wśród pól i lasów, aż w końcu dojechaliśmy do uczęszczanej drogi wojewódzkiej, wzdłuż której brakowało pasa rowerowego, więc zestrachani jechaliśmy poboczem, mijani przez ciężarówki.


Milej zrobiło się w Mielniku, który wywarł na nas bardzo pozytywne wrażenie. Mimo że zabytków pozostało tam niewiele, to miasto położone na wzgórzach ponad doliną Bugu, z grodziskiem, zrujnowanym kościołem, odkrywkową kopalnią kredy nadaje się świetnie na bazę wypadową. Tym bardziej, że funkcjonuje tam przedziwny kemping, zarządzany przez władze gminne. Nie jest on nijak pilnowany, panie pobierające opłatę pojawiają się, gdy zmrok zapada, a płaci się tylko za namiot, bez względu ile osób w nim nocuje! 
Jak pewnie zauważyliście na zdjęciach, te 15 km jechaliśmy bez zbędnego obciążenia, bo nasz plan przewidywał, że ja wrócę się rowerem do Grabarki po samochód. Udało się to sprawnie i nikt nawet nie zauważył mojej nieobecności podczas objadania się pizzą.

Następnego dnia po przeprawie promowej przez Bug turlaliśmy się spokojnie do Janowa Podlaskiego, gdzie Justa z dzieciakami miała spędzić kolejne kilka letnich dni. Łuśkę motywowało do dalszej jazdy liczenie gniazd bocianich w jednej z wiosek. Poza tym sporo było zjazdów, teren lekko pofałdował, co zaowocowało wreszcie jakąś przygodą. Otóż Justa jechała wolno z Łucją, a reszta szusowała po wzgórzach. gdy ostatecznie straciliśmy je z oczu, postanowiliśmy się zatrzymać. I tak czekaliśmy i czekaliśmy, aż wreszcie jeden z wielu spotkanych tego dnia rowerzystów przekazał nam informację od dziewczyn, że spadł im łańcuch. Jak niepyszni musieliśmy wdrapać się na pagórek ...
Tym razem nie musiałem wracać na rowerze po wóz techniczny, bo podwiózł mnie tam Daniel, za co raz jeszcze dziękuję :)


Ogólnie Green Velo mówimy tak! Ten fragment dobrze oznaczony, z licznymi wiatami, poprowadzony drogami bez grama piasku zachęca do eksploracji kolejnych (tym razem bez udziału samochodu) ...

niedziela, 13 marca 2016

Białe szaleństwo

Popularne wyjaśnienie brzmi: globalne ocieplenie. Emisja dwutlenku węgla itd, wszyscy już to słyszeliście więc wiecie. Inna wersja głosi naturalne, cykliczne zmiany w klimacie, tak już bywało w historii świata i teraz też tak będzie. Fakt pozostaje jednak faktem - śniegu w zimę jak na lekarstwo. A my kolejny już rok szukamy zimą i znajdujemy w tym samym miejscu - na karkonoskich wysokich równiach.



Minęły już czasy, gdy baliśmy się zimowych wyjazdów z dzieciakami (a był taki moment, gdy powiedziałam - nigdy więcej!), bo zimno, bo mnóstwo ciuchów, bo zmienianie pieluch i karmienie na mrozie. Może "dorośliśmy", może się jeszcze bardziej znieczuliliśmy, a może po prostu zaczyna grać nasze doświadczenie i wypracowane modele przeprowadzania takiego logistycznie skomplikowanego przedsięwzięcia. W każdym razie nasza zuchwałość rośnie wprost proporcjonalnie do liczby dzieci ;) Oczywiście lata świetlne dzielą nas jeszcze od wyczynów na miarę TrisTrans Saga, ale zimowe zdobywanie umiarkowanych szczytów staje się naszą rodzinną tradycją.


Oczywiście są zasady:
1. odpowiedni sprzęt, z którym niemożliwe staje się możliwe,
2. dobrze skomponowany, zbilansowany pod kątem upodobań smakoszy w przedziale 0-10 lat prowiant,
3. jak najwięcej schronisk na szlaku,
4. realny plan B, czyli wycof.
Przydaje się także punkt 5, czyli dobra forma psychiczna głównych tragarzy oraz ich consensus co do procedury uruchomienia punktu 4.

Karkonosze znów miały nam do zaproponowania odpowiedni szlak, tym razem na Szrenicę. Szlak doskonale łatwy, odpowiednio szeroki i wypłaszczony dla przyczepki rowerowej w wersji trekkingowej, którą miała podróżować Nina, z aż dwoma schroniskami po drodze. Na dodatek pełen wspomnień, bo już niegdyś przez nas "liźnięty" na odcinku do wodospadu Kamieńczyk. Ideał. Jak się okazało wyprawa ta miała niespodziewanie dorzucić do naszych doświadczeń swój mały wkład, który jako nowa atrakcja na pewno na stałe zagości w zimowych wędrówkach.


marzec 2011 (małe to Róża)


luty 2016

Pierwszy odcinek szlaku, bardzo zatłoczony, bo wybierany jako ciekawa i krótka wycieczka z wyraźnym celem - wodospadem, okazał się być najtrudniejszym do pokonania. Kamienista ścieżka była całkowicie oblodzona, co dla Pity ciągnącego przyczepkę stanowiło szczególne wyzwanie. Duch w nas jednak nie gasł. Jakże by mógł? Piękna pogoda, dzieci jeszcze pełne sił i zapału (nawet nadworny spowalniacz - Łucja), dookoła las skąpany w promieniach słońca, co przywodziło nam na myśl wspomnienia z poprzedniej tutaj bytności. No i przede wszystkim on - bohater dnia, czyli śnieg. Coraz więcej tego bohatera panoszyło się na szlaku, co tylko nas mogło cieszyć.



Im wyżej wchodziliśmy, tym nasze (dorosłych) nastroje rosły, w obliczu otwierających się widoków na dolinę i karkonoskie szczyty. Dziecięce nastroje natomiast wyraźnie pikowały. Łucja potrzebowała coraz wymyślniejszych motywacji do wspinaczki, Róża swój entuzjazm zostawiła 100 metrów niżej, Nawet Franek przeżył kryzys, który ewidentnie sygnalizował, że nasz syn zrobił się głodny. I jakoś zapewne w momencie gdy staliśmy nad rozwalonym na śniegu Frankiem, który tak właśnie kontestował nasz pomysł na ten dzień, pojawiło się TO.
- Świst! - Śmignął jeden.
- Świst! - Kolejny. I to z plecakiem.
Zmęczenie z lekka zostało zapomniane, bo oto w dziecięcych głowach zakiełkowało pożądanie. Tym co rozpaliło małe umysły był skromny kawałek plastiku pod siedzeniami mijających nas turystów. Pomysł z którym spotkaliśmy się i skrzętnie wykorzystaliśmy podczas schodzenia ze Śnieżki, tu został rozbudowany o odpowiednie akcesorium. Po szlaku co chwilę zjeżdżali na "jabłuszkach" kolejni wędrowcy, a nasze dzieci myślały już tylko o tym jak skombinować dla siebie taki przydatny drobiazg. Podczas drogi do miejsca postoju (stoliki i ławki niemal cale pod śniegiem!) narzekaliśmy czemu nie zaopatrzyliśmy się we własne egzemplarze na parkingu i przypomnieliśmy sobie ich cenę, wspinając się dalej do schroniska dywagowaliśmy nad ewentualną możliwością zakupu plastikowych skarbów w schronisku i zanim tam dotarliśmy zapadła już decyzja o podjęciu poszukiwań za wszelką cenę. Tak to "jabłuszka" ułatwiły nam osiągnięcie pierwszej bazy, bo mimo że Franek już po przekąsce na szlaku odzyskał animusz, a Łusia wręcz przeciwnie musiała momentami wsiąść do przyczepki, to myśli wędrowców sięgały znacznie dalej niż ich zmęczone nogi.




Posiedzenie w schronisku jak zawsze naładowało akumulatory dzieci. Czy sprawiła to uwielbiana przez nie kuchnia schroniskowa (fasolka po bretońsku, pomidorowa, pierogi, bigos... pychoty!)? Czy trochę ciepła dla zmarzniętych stóp? Czy partyjka piłkarzyków z innymi dzielnymi wędrowniczkami? Dość, że powyżej schroniska po zaśnieżonej drodze wspinaliśmy się już w równym tempie, Tym razem istniała też dodatkowa motywacja - niestety w miejscu posiłku jabłuszka się skończyły. Co oznaczało, że wcześniej BYŁY! Skoro tak, to może do schroniska wyżej nie wszyscy dotarli by wykupić cały zapas plastikowego szczęścia wprost sprzed nosa naszych niedoszłych saneczkarzy? Poza tym - jaki zjazd się szykował z samej góry! Snując takie rozważania spokojnie dotarliśmy do celu - na szczyt Szrenicy.





Tym razem widoczność nie powalała, ale pod nami rozciągał się śnieżny krajobraz i to wystarczyło nam do szczęścia. Poza tym schronisko na szczycie stanęło na wysokości zadania i plastiki były, co z kolei wystarczyło do szczęścia dzieciakom. Po krótkich negocjacjach zgodziliśmy się zakupić 2 sztuki, bo horrendalna cena odstraszyła nas na tyle skutecznie, że byliśmy skłonni podjąć ryzyko katastrofy, którą mógł zwiastować rachunek 3 dzieci : 2 ślizgi. Droga w dół, mimo nieuniknionych w tej sytuacji konfliktów, okazała się głównie feerią pisków i krzyków radości, śnieżnych upadków, gonitw i wyścigów, śmiechu i szaleństwa. I to tempo! Taki mały gadżet a tyle zalet! Odtąd nasz must have!