Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyczepka rowerowa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą przyczepka rowerowa. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 czerwca 2014

Łydki na Barbie

Zaczęło się od awantury i na awanturze się zakończyło; zmieniali się tylko protagoniści. Ale co było pomiędzy tymi dwoma - nic nie znaczącymi z dzisiejszej perspektywy - wydarzeniami, warte jest odnotowania.
Najpierw padło pytanie, "czy spakowałeś kaski". Dalej nie trzeba opisywać, co działo się w samochodzie pędzącym pustą drogą do Narwiańskiego Parku Narodowego. Brak kasków był dotkliwy, bo na tę kilkudniową wycieczkę zabraliśmy ze sobą rowery, fotelik i przyczepkę rowerową z pedałami Weehoo i-Go, a żadne z dzieci nie miało dobrej ochrony w razie upadku.Co mieliśmy więc robić, wrócić do Warszawy, siedzieć w naszej agroturystyce? 
Nie takie mieliśmy przecież plany, a w realizacji planów wyjazdowych często jesteśmy wyjątkowo konsekwentni. Pozostało nam tylko poprosić dzieci o jazdę bez szaleństw, samemu też nie szarżować i ruszyć w drogę. 

Zanim dotarliśmy do pierwszej atrakcji pałacu hetmana Jana Klemensa Branickiego w Choroszczy dorwała nas ulewa. Na szczęście na naszej drodze znalazł się we właściwym momencie przystanek autobusowy, więc udało nam się nie zmoknąć, a także odkryć rosyjskojęzyczną tablicę, którą ufundowali mieszkańcy Zaczerlan w podziękowaniu za ocalenie życia cara Aleksandra III z zamachu w 1888 roku.

Szybkie zwiedzenie letniego rokokowego pałacyku na wysepce stanowiło tylko przygrywkę do tego, co czekało na nas później, gdy posileni "najlepszym kebabem w mieście" ruszyliśmy, by przeprawić się ponownie przez Narew. 

Kilkukilometrowa kładka turystyczna ze Śliwna do Waniewa przez mokradła i cztery promy przez koryta rzeki, które samemu przyciągało się do siebie za pomocą łańcucha to był hit wyjazdu. Dzieciaki szalały z radości, biegały po kładkach, wprawiały w ruch promiki, czuły się jak kapitanowie tych wodnych jednostek. Cud, że się nie potopili - Róża o mało się nie skąpała. Oczywiście nie opuścili tego miejsca, dopóki im nie przyrzekliśmy, że na pewno tam wrócimy jeszcze raz.

 
Końcówka wycieczki, jak to zwykle z nami bywa, obfitowała w momenty dramatyczne. Nasz pierworodny musiał wzbić się na szczyty heroizmu - Róża odmówiła definitywnie dalszej jazdy na rowerze - i pędzić ostatnie sześć kilometrów w szaleńczym wyścigu za znikającym słońcem. Na liczniku miał już ponad czterdzieści kilometrów, gdy więc dotarliśmy do szutrowej drogi, gdzie przestały śmigać koło nas TIR'y, poprosiliśmy Różę, by dała bratu odpocząć. A ona tymczasem zrobiła nam dziką awanturę i ostatnie kilkaset metrów pchała rower przed sobą, przez co spóźniliśmy się na mecz Francja-Szwajcaria ...

No dobrze - ktoś dociekliwy zapyta - ale skąd taki tytuł tego postu. 
Cóż ... dla Łucji prom to "łydka", a Róża myliła ciągle Narwi z Barbie.

niedziela, 2 lutego 2014

Biegówki z dziećmi dla średniozaawansowanych


Zima wreszcie uderzyła i mrozem i śniegiem, co postanowiliśmy wykorzystać. Jako że już jakiś czas temu zakupiliśmy do naszej wypożyczalni przyczepki z płozami na wyprawy biegówkowe, zniecierpliwieni wypatrywaliśmy śniegu... Teraz gdy się doczekaliśmy, rzuciliśmy się zachłannie do Lasu Kabackiego, biorąc ze sobą aż dwie karoce dla dzieciaków. Trzeba przyznać, ze już sam dojazd do lasu to karkołomne przedsięwzięcie, bo musimy załadować do samochodu dwie przyczepki: Chariot Cougar 1 oraz Nordic Cab, dwie pary nart i kijków, niezbędne akcesoria i jeszcze standardowy ładunek - trzech mało współpracujących pasażerów. Tak więc już na start dotarliśmy zmęczeni ;)




Krajobraz zaśnieżonego lasu dodawał jednak energii. Piękna chwili nie psuła nawet świadomość, że oto wyprzedza nas każdy z licznych narciarzy na trasie. Obciążeni przyczepkami nie byliśmy w stanie śmigać jak oni, ale i tak daliśmy radę nawet łyżwą pojeździć, a dzieciaki nie narzekały na tempo kuligu jaki im urządziliśmy. W połowie przejażdżki zatrzymaliśmy się na mini zimowy piknik z ciastem i gorącą herbatą, a dzieci wykorzystały ten czas na wcielenie się w rolę koni pociągowych. 





W kolejny weekend postanowiliśmy również Frankowi dać szansę potrenowania jazdy na biegówkach. Choć nie były to jego pierwsze próby, i tak zaskoczył nas swoją formą. Z łatwością dotrzymywał mi kroku, a obciążony przyczepką Piotr nie miał z nim szans. Pod koniec wycieczki zmęczony narciarzyk postanowił skorzystać z opcji pomocniczej naszej przyczepki. 




Na następne wyjście zaplanowaliśmy biegówkowy debiut Róży. Tak formuje nam się rodzina biegaczy i jedynie Łucji przypadnie jeszcze rola balastu. 

wtorek, 8 października 2013

Do bunkrów przez błota i piachy

Wśród lasów i wydm Mazowieckiego Parku Krajobrazowego stawiałem u boku rodziców pierwsze kroki jako młodociany turysta, potem przez długie lata za cele najbliższych naszych wycieczek stawialiśmy zupełnie inne rejony. Teraz nadchodzi chyba czas na powrót do matecznika.



Lasy otwockie to nie tylko wyżej wspomniane sosny i piaszczyste wzgórza, ale również śródleśne jeziorka, z których jedno stanowiące "Rezerwat na Torfach" stało się pierwszą atrakcją tej jesiennej wycieczki. Samochód zostawiliśmy na parkingu przy dyrekcji Parku i po kilkunastominutowym spacerze, podczas którego dzieciaki zaopatrzyły się w zapas patyków, znaleźliśmy się na długim, drewnianym pomoście. Umożliwił nam on dotarcie do samego jeziora, poprzez mokradra, szuwary i powalone drzewa. Tam na platformie widokowej - łabędzie, kaczki, niebieska toń wody, jesienne słońce - czego można chcieć więcej od październikowego spaceru ... Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy poprzestali na tym sielskim obrazku, nie dodając do niego potu, nerwów i znoju.



Pokrzepieni kanapkami i gorącą herbatą z termosu ruszyliśmy w bardziej ambitną trasę. Do bunkrów na Dąbrowieckiej Górze miała nas doprowadzić tzw. Czerwona Droga; utwardzony przez Niemców - podobno gruzem ze zburzonej Warszawy - dojazd przez sosnowy las do fortyfikacji na wydmach. Gruz jednak tylko od czasu do czasu wystawał spośród złocistego piachu; przydał się więc zestaw trekking do przyczepki rowerowej, bo nie wyobrażam sobie pchania wózka po takiej nawierzchni przez pięć kilometrów. A ciągnięcie to całkiem inna historia. Oczywiście zanim dotarliśmy do bunkrów, wielokrotnie dopadało nas zwątpienie i tylko mojemu (nadludzkiemu) uporowi nie wycofaliśmy się, będąc sto metrów od celu, ukrytego wśród pobliskiego pasma wydm.





Niemieckie bunkry z 1944 zachowały się w dość dobrym stanie. Wnętrze jednego z nich zostało świetnie odtworzone, łącznie z pryczami, amunicją, plakatami, frywolnymi zdjęciami pań z epoki i z ruchomymi śluzami przeciwgazowymi. Jakby niemieccy żołnierze wyszli właśnie na przepustkę i pozostawili placówkę nieobsadzoną. Drugi jest w fazie odkopywania, zapewne wkrótce i on zapełni się ekspozycją.






Choć wracaliśmy w rytmie grających nam kiszek, powrót przysporzył nam znacznie mniej nerwów. Wiedzieliśmy już doskonale jaki dystans dzieli nas od samochodu, a dzieciaki odliczały kolejne skrzyżowania leśnych dróg.

środa, 21 sierpnia 2013

Dzień kontrastów

Tym razem to nie był mój pomysł na wycieczkę. Ja planowałem prawdziwą (innymi słowy morderczą) rowerowo-górską wspinaczkę z okolicach Soliny, ale na szczęście szybko dałem się Juście przekonać, że najbardziej wysunięty skrawek Polski wart jest odwiedzin. Tym bardziej, że poprowadzono tam jedyną w Bieszczadzkim Parku Narodowym trasę rowerową. Sam dojazd do miejsca rozpoczęcia właściwej wycieczki był niezwykle ciekawy i malowniczy, bo za szybami samochodu ukazywały się po jednej stronie połoniny z Haliczem i Krzemieniem na czele, a po drugiej pomniejsze ukraińskie szczyty i meandrujący San. Najpierw szosa (z początku asfalt z ubytkami, potem droga szutrowa) wiodła kilkanaście kilometrów przez bezludne pustkowie, gdzie wśród nieprzebytych borów, torfowisk, łąk pozostałych po wysiedlonych wioskach, królowali drwale. W końcu dotarliśmy do byłej wioski Bukowiec, gdzie obecnie umiejscowiona jest najdalej wysuniętą placówkę BdPN, w której pracownicy sprzedający bilety muszą się czuć jak na zsyłce. Nie ma tam tłumów, tylko pojedynczy turyści, a wokół wilki, niedźwiedzie i rysie.


Trasę rowerową poprowadzono mocno wyekspoatowaną asfaltową drogą. Franek już od pierwszych metrów podjazdu zaczął narzekać na dziury i luźno leżące fragmenty nawierzchni. Tego dnia miał zdecydowanie mniejszą motywację, bo pozwoliliśmy Róży wymościć sobie miejsce w przyczepce. Po pokonaniu niecałych czterech kilometrów, szlak zboczył z szosy na polną drogę pośród łąk i prowadził dalej  do cmentarza - jedynej pozostałości po wsi Beniowa. Musiała ona być dość spora, zważywszy na wielkość nekropolii, położonej kilkadziesiąt metrów od - biegnącej na Sanie - granicy. Niesamowity spokój i ciszę zakłócił tylko wesoły gwizd ukraińskiego pociągu zmierzającego pewnie ze Lwowa do Użhorodu, co zburzyło nasze mniemanie, że jest to najbardziej oddalone od siedzib ludzkich miejsce w Polsce.





Nie był to oczywiście koniec przygód. Bo na naszej drodze powrotnej stanął potok, który pokonaliśmy idąc po kamieniach, bo mostek był na przyczepkę za wąski. Niestety w korycie strumienia zaczynał się kolejny morderczy podjazd. Po raz drugi Franek wpadł w histerię, która przeszła dopiero, kiedy zobaczył jak długi zjazd czekał go w nagrodę za podjęty trud.




Nie chciałem opuszczać tego magicznego miejsca.  Na pewno tu wrócimy, tym razem pieszo, by dojść do źródeł Sanu i na sam szczyt trójkąta koło przełęczy Użhockiej. Ale nawet sama powtórka z rowerami by wystarczyła, jako że trudno zapomnieć o tym bezgranicznym spokoju, dzikiej niezmąconej przyrodzie, widokach na majestatyczne szczyty, poczuciu samotności i zupełnego odcięcia od cywilizacji (oczywiście celowo pomijam pociągi). Zdjęcia niestety tego nie oddadzą.

   
W sumie z rowerowym przejazdem uwinęliśmy się bardzo szybko, bo pętla Bukowiec - Beniowa - Bukowiec miała około ośmiu kilometrów. Mieliśmy więc sporo czasu, by ochłodzić się w Zalewie Solińskim. Wybraliśmy (mulistą jak się okazało) zatokę w miejscowości Chrewt, by potem pojechać na przechadzkę po zaporze. Kontrast z Beniową był porażający, bo Solina powitała nas tłumem na deptaku, swądem zapiekanek, przekleństwami przechodniów, badziewnymi pamiątkami na straganach... Spokój ducha częściowo odzyskaliśmy, dopiero zwiedzając o zmroku cerkiew w Równi. Mimo późnej pory, była to jedyna świątynia na tym wyjeździe, do której udało się nam wejść. W dodatku zostaliśmy oprowadzeni i pozwolono nam wejść na chór przez małe (niczym dla krasnoludków) drzwiczki . Nasz przewodnik tłumaczył, że wyższe przejście psułoby architektoniczną bryłę trzech niezależnych kopuł.
Tego dnia to się działo!

piątek, 16 sierpnia 2013

Klątwa "Czarnej Perły"


Podczas pierwszego pobytu na Roztoczu, wzgórza Szczebrzeszyńskiego Parku Krajobrazowego wydały się nam znakomitym terenem na rowerową przejażdżkę. Cóż, opisana poniżej wycieczka pokazała nam dobitnie, że malownicze wzgórza z szachownicą pól i lasów niestety nie są w stanie odwrócić uwagi dzieciaków od nawierzchni i podjazdów. No i dopadła nas chyba tytułowa klątwa.


Długo szukaliśmy jakiejś sensownej trasy rowerowej w poprzek wzniesień, (nasza mapa ich nie uwzględniała), wreszcie dość przypadkowo znaleźliśmy „Czarną Perła” – szlak dla rowerzystów przebijający się przez pasmo wzgórz między dolinami Wieprza i Gorajca (na mapie zaznaczono też inny – prowadzący traktami sprzed pięciuset lat, ale nie byliśmy skłonni z niego skorzystać). Pełni nadziei, że jak ktoś wyznacza drogę dla rowerów, to nawet taki o kołach 16 cali zdoła go bez problemu pokonać, ruszyliśmy pod górę. Szybko okazało się jednak, że po tej trasie więcej przejeżdża traktorów niż jednośladów, a mijane oznaczenia, kierunkowskazy, strzępki biało-czerwonej taśmy zwiastowały, że sporadycznie organizowuje się tam zawody MTB. Na reakcję dzieciaków nie trzeba było długo czekać.


Łkanie Frania niosło się po bukowym lesie, przeszkadzając w śnie najmłodszych, które po trzech dniach prób znalazły wreszcie odpowiednią pozycję. Marcinek po prostu bezceremonialnie położył się na naszej córce. Po kryzysowym kwadransie naszym oczom ukazały się widoki na dolinę Gorajca i szachownicę pól rozłożonych na otaczających ją wzniesieniach.




Mieliśmy nadzieję, że najgorsze za nami, tym bardziej, że pozostał nam kilkukilometrowy downhill po wertepach, przerwa na lody/piwo, a potem dziesięć kilometrów po asfalcie. Zagadkę stanowił tylko ostatni odcinek – powtórne przebicie się przez Górę, tym razem bez wytyczonej ścieżki dla rowerów. Z początku myśleliśmy, że to dobrze. Ale już na asfaltowym podjeździe z Róży kompletnie uszło powietrze (nawet tygrysek nie motywował), zapomniała o niedawnych sukcesach i wydobywała z siebie głos, by płakać lub pytać „jak daleko do domu?”.  Potem było już tylko gorzej, zarośnięta ścieżka, piasek, wiele odcinków, gdzie trzeba było prowadzić rower, brak miejsca na przejazd przyczepki (dwie wąskie koleiny i wysoka trawa pośrodku). Humory uczestników lawinowo spadły, a my nadal nie zjeżdżaliśmy do Wywłoczki.


Gdy skończył się ostatni downhill wąwozem lessowym, większość uczestników powiedziała na kolejną rowerową wyprawę - „pas” i oczywiście jestem osamotniony w sądzie, że ta wycieczka była najciekawsza spośród całego wyjazdu. Na moją korzyść mogą świadczyć jedynie załączone zdjęcia.


środa, 14 sierpnia 2013

Szosą w górę Wieprzu

Cel: Krasnobród i kąpiel w zalewie.
Trasa: w całości asfaltem.
Spodziewany dystans: 42 km.

Peleton prędko rozbił się na dwie grupy. Ucieczką kierował Daniel - towarzyszył mu Fran - w ogonie trzymały się trzy dziewczyny plus ja z przyczepką. Do pierwszej lotnej premii dojechaliśmy jednak wspólnie, a że był to mini-skansen „Zagroda Guciów” dzieciaki zakupiły sobie pamiątkę … zęby rekina. Szybko ruszyliśmy dalej, bo późna pora uniemożliwiła nam zwiedzanie tego etnoprzybytku. Droga wiła się cały czas bardzo malowniczą i niezbyt szeroką doliną Wieprzu, ograniczoną z obu stron niewysokimi, zalesionymi wzgórzami. 

Sama wizyta w Krasnobrodzie nie należała do najbardziej udanych. Zalew przywitał nas zimną wodą (w porównaniu z „ciepłą zupą” ze zwierzynieckich stawów Echo), długo czekaliśmy na obiad, zabrakło nam czasu na zwiedzenie nadwieprzańskiego kurortu. Tym bardziej, że nasze liczniki wskazywały przejechane tego dnia 25 kilometrów, a byliśmy dopiero w połowie drogi (wracaliśmy tą samą szosą). 




Co będzie jeśli Róża osłabnie z sił? Zacząłem obmyślać plan awaryjny.  Hmmm. Przypniemy gdzieś jej rower, ona usiądzie na dodatkowym foteliku, który zabraliśmy, by najmłodsze dzieci (wciąż szukały najlepszych pozycji do drzemki w przyczepce) miały urozmaicenie w podróży, a potem ja samochodem wrócę po zostawiony jednoślad. 


Ale nasza niespełna pięciolatka nie dała okazji do realizacji tego świetnego planu B, zyskując przy okazji przydomek „Maja Włoszczowska” i podziw wśród pozostałych uczestników wycieczki za przejechany dystans pięćdziesięciu kilometrów w ciągu jednego dnia. Oczywiście nie obyło się bez dodatkowej motywacji (prócz smakołyków). Justa jej obiecała, że jak tylko wrócimy do naszej agroturystyki będzie mogła przejechać się z Jackiem  po zakupy przyczepką rowerową. W sumie bardziej to sprzyjające miejsce na randkowanie, niż gnanie na rowerku obok fotelika, którym podróżuje równolatek.

PS. Kilka dni później znów zawitaliśmy do Krasnobrodu. Wtedy też udało mi się zrobić poniższą panoramę – widok z Chełmowej Góry.

Roztoczańska rozgrzewka


Ten wyjazd miał wyglądać całkiem inaczej. Pierwotny plan zakładał wędrówkę Centralnym Szlakiem Rowerowym Roztocza, z noclegami na trasie. Ostatecznie wraz ze znajomymi (Daniel, Gosia z Jackiem i Marcinkiem) zdecydowaliśmy się na pobyt stacjonarny, we wsi zwanej Wywłoczka. Co prawda Franek i Róża uwielbiają swoje rowery, ale żadne z nich przed wyjazdem w okolice Zwierzyńca nie przejechało dystansu dłuższego niż dwadzieścia kilometrów. Dlatego początkowo nie wiedzieliśmy, na co ich stać. 

Na pierwszą z planowanych wycieczek wybraliśmy szumy nad rzeką Szum i Górecko Kościelne. Liczyłem, że dystans nie przekroczy dwudziestu kilku kilometrów, a wyszło … trzydzieści osiem. 

Sama droga była ciekawsza niż cel, do którego docieraliśmy. Zaczęło się od podziwiania stada koników polskich pasących się na groblach wśród stawów Echo, przejazdu świetnie utrzymaną (i płatną) żwirowaną drogą rowerową przez zwierzyniecki, bujny las. Pierwszy (poważny) przystanek na naszej trasie to osada śródleśna Florianka, gdzie wpierw czekaliśmy na ulewę pod deszczochronem, by wreszcie przetrwać ten prysznic pod starą lipą obok stajni koników polskich. Po odpoczynku przyszedł czas na sen młodszych dzieciaków w przyczepce. Trudno im było znaleźć wygodne oparcie na głowę, więc doszło do rękoczynów i każde starało się zdobyć przestrzeń życiową pięściami, a wszystko to w strumieniach błota spod koła roweru. 


Prawdziwe przygody zaczęły się jednak, gdy zboczyliśmy z asfaltu, by zobaczyć szumy. Niby okolica była całkowicie płaska, ale szlak (jak najbardziej pieszy) poprowadzono w ten sposób, że raz wchodził do wąwozu, którym płynęła rzeka, by po chwili jechać jego krawędzią. Do tego doszły kamienie, korzenie, piasek, przejście przez kładkę nad rzeczką, za wąska ścieżka na przyczepkę, zgubienie drogi i głód. Sytuacja kryzysowa u bram, na domiar złego szumy nie widziane, a słyszane tylko z daleka. Wybawieniem stała się restauracja z placykiem zabaw pośrodku niczego.
Powrót tą samą drogą uchronił nas przed kolejnymi niespodziankami związanymi ze stanem drogi, a „rowerowe” dzieciaki ani nie jęknęły (no dobrze chwilę jęczały), choć wspinaczka bez przerzutek na roztoczańskie wzgórza to nie łatwizna. 


PS. Kilka dni później udałem się nad rzekę Szum, by zobaczyć to, co wcześniej dane mi było tylko usłyszeć. Przeżyłem rozczarowanie, ponieważ widziałem na całej rzeczce jeden szumik i jedno szumiszcze. Tanwia to nie jest!