Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rowery. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rowery. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 13 września 2015

Ninja-GO!

Końcówka lata to dla naszej Ninki czas debiutów. Jeszcze niedawno odbywała swoją pierwszą daleką wycieczkę w mało znane okolice Kazimierza Dolnego, a w ostatni weekend sierpnia miała doświadczyć trudów i radości wyprawy rowerowej. Dla całej naszej rodziny miało to być pożegnanie wakacji - ostatnia letnia przygoda przed szkołą i zwykłym kieratem. Najpierw niezbyt długa przejażdżka na rowerach, ognisko z pieczeniem kiełbasek, a na koniec powrót "jeżynową drogą", jak ów szlak nazwały nasze córki, gdy dwa tygodnie wcześniej odkryliśmy idealny cel planowanej wycieczki - polanę piknikową "Zimne Doły" przy stawach w Żabieńcu pod Piasecznem. 
Jako że Nina ledwie skończyła 6 tygodni, planowaliśmy zapewnić jej najlepsze z możliwych rozwiązań - amortyzowaną przyczepkę rowerową z hamaczkiem. Musieliśmy jeszcze pogodzić różne potrzeby - Łucja miała jechać sama na rowerze tak długo jak się da, wiadomo było jednak, że prędzej czy później przesiądzie się do przyczepki, a rower wyląduje w bagażniku. Najlepszą odpowiedzią na te potrzeby (ze względu na pojemne miejsce na bagaż) byłby Croozer Plus 2, ale ponieważ w naszym przypadku porzekadło "szewc bez butów chodzi" jest niemal non stop aktualne, tak było i tym razem. Croozera porwali jacyś klienci, a nam został Burley D'Lite z leżaczkiem Weber. Też dobre rozwiązanie, ale jednak przy takim maluchu budziło moje wątpliwości. Webera ciężko zamontować, bo jak to uniwersalna wkładka  - pasuje do wszystkiego, ale tak naprawdę do niczego idealnie. Kombinowaliśmy więc z odpowiednim podwieszeniem, by małej zapewnić jak najbardziej poziomą pozycję.


Przetestowaliśmy je podczas krótkiego spaceru na lody i okazało się, że niezbędna będzie również pożyczona z fotelika MaxiCosi wkładka dla niemowlaka - coby było bardziej miękko i główka na boki nie latała. Gdy efekt nas wreszcie zadowolił, mogliśmy ruszać w drogę. 

 Do naszej rodzinnej ekipy dołączyli jeszcze znajomi - Kuba z małymi rowerzystami: Łucją i Jędrkiem oraz Manią w przyczepce. Szybko zarysował się jasny podział - czołówka peletonu, czyli starsze dzieciaki, które nie przerywając wesołych rozmów śmigały szybciej niż dorośli, następnie długo, dłuuuugo nic i oto wreszcie wyłania się z zza zakrętu powolny ogon, czyli mała Łucja, trochę większy Jędrek i motywujący ich rodzice. Ogon powolny, ale wytrwały i konsekwentny, dotarł nawet dalej niż się spodziewaliśmy. 


 Tak oto przejechaliśmy przez Ursynów i Las Kabacki, a dalszą część naszej 15-to kilometrowej drogi "ogon" spędził już w przyczepkach, a ich rowerki podwieszone do rączek przyczepek. Choć starszaków też trzeba było czasem zmotywować smakołykami, dłuższym postojem czy odpowiednim słowem, to przyjemna droga wśród pól asfaltowymi bocznymi drogami nie stanowiła dla nich problemu. Na miejscu zaś czekało nas pałaszowanie kiełbasek upieczonych na własnym ognisku, wycieczka na wieżę widokową i powrót "jeżynową drogą", gdzie każde z dzieci ufarbowało sobie uśmiech na fioletowo. 

 
Ninja sprawdziła się jako rowerowe niemowlę, choć podobnie jak podczas jazdy samochodem włączała syrenę podczas zbyt długich przystanków. Widocznie kocha szybkość. Swój debiut rowerowy przypłaciła jedynie piaskiem we włosach i oczach (Picie przydałby się dłuższy błotnik...). 




piątek, 22 maja 2015

Jura rowerowo

Na szczęście Jura to nie tylko skały. Tereny te są na tyle różnorodne, że osoba nie wspinająca nie musi bezczynnie tkwić na kocu z wzrokiem utkwionym w plecy i podeszwy wspinacza, lecz może wypuścić się na zwiedzanie okolicy na przykład rowerem. Taki rekonesans pozaskałkowych atrakcji zrobiliśmy i my w majowy długi weekend.
Oczywiście zabrakło dla nas przyczepki rowerowej - cóż szewc bez butów chodzi, więc jak niepyszni zapakowaliśmy do auta fotelik rowerowy, co wiązało się z dwoma problemami logistycznymi: gdzie podczas wycieczki pomieścimy pięć kurtek przeciwdeszczowych (prognozy nie zapowiadały się korzystnie, a my nie mamy sakw) i jak Łusia zaśnie w foteliku.


Pierwszego dnia wyjazdu wybraliśmy się na dwie wycieczki rowerowe. Najpierw ośmiokilometrową pętlą wzdłuż Warty, która w okolicach Mirowa i Mstowa przebija się przez wzgórza, tworząc swój Jurajski Przełom. Malowniczą trasę poprowadzono częściowo brzegiem rzeki, przypominającej nam leniwie płynący Świder. Jednak w przeciwieństwie do mazowieckiej rzeczki, tuż przy drodze wyrastało wysokie wzgórze. Nie był to oczywiście Przełom Dunajca, ale jakaś przygrywka jak najbardziej. Na trasie widzieliśmy też konie, sanktuarium św. ojca Pio na Przeprośnej Górze, z rozległym widokiem na Częstochowę i Jasną Górę. Ze szczytu czekał nas zjazd po kamieniach do doliny rzecznej, na której końcu stała Balikowa Skała (jest tam osiemnaście dróg wspinaczkowych o skali trudności od VI+ do VI.5, jakby od razu dodała Justa), tworząca wraz z położoną po przeciwnej stronie rzeki skałą Jaś i Małgosia - Mirowską Bramę. Trasa okazała się świetna na rozgrzewkę.

Po obiedzie zaplanowaliśmy bowiem pętlę wokół Złotego Potoku, który tak podbił nasze serca zimą. Szczególnie chcieliśmy zaliczyć atrakcje, których nie udało nam się zobaczyć poprzednim razem czyli pałac Raczyńskich nad stawem Irydion oraz zamek Ostrężnik. Na mapie wypatrzyliśmy ponad dwudziestokilometrowy czarny szlak rowerowy, wiodący na początku przez lasy, potem przez wioski: Bystrzanowice, Gorzków i Ludwinów, a na końcu przez Ostoję Złotopotocką - tam też pojechaliśmy. Róża standardowo okazała się mistrzynią kolarstwa szosowego i kompletną przeciwniczką jazdy po szutrowych, a zwłaszcza piaszczystych drogach - w dodatku pod górę. Ze zjazdami nie było w jej wykonaniu lepiej, bo nie miała na tyle dużo siły, by przy dużej prędkości wyhamować. Dobrze, że pozostałym uczestnikom wycieczki dopisywały humory, zwłaszcza że pan Ferdek spod sklepu monopolowego kupił im po lizaku.

Już w połowie drogi widzieliśmy, że trzeba skracać trasę - zamek Ostrężnik odpadł jako pierwszy. Potem chcieliśmy zakończyć wycieczkę przy słynnej pstrągarni, ale przekorne dzieciaki wolały jechać ze mną po samochód, a nie czekać ze zmęczoną Justą (nie wiadomo jak długo), aż przyprowadzę auto. Więc pojechaliśmy asfaltem w dół Wiercicy aż do Złotego Potoku, który odkrył przed nami swoje prawdziwe oblicze - sezonowego kurortu, gdzie tłumy nie tylko zajadają się pstrągami, ale też ochoczo spędzają czas nad stawem Amerykan.

Następnego dnia Justa odmówiła wsiadania na rower, co dzieciaki gorąco poparły - dzień minął więc spacerowo. Spontanicznie wybraliśmy za cel naszej wędrówki widoczną z okien naszego pokoju górę Zborów. 
Po porannej mszy, uświetnionej przez gościnne występy strażackiej orkiestry dętej, zwiedziliśmy z przewodnikiem Jaskinię Głęboką. Wbrew naszym (ok, moim) obawom nie było tłumu chętnych i z wybiciem godziny 11stej zaopatrzeni w kaski zagłębiliśmy się w czeluści Góry Zborów. W jaskini czekały na nas standardowe atrakcje, które zapewnia przewodnik: gaszenie światła, historie związane z kapaniem na głowę, brak przeciskania się, pogłębione przejścia, by nie trzeba było się schylać, dużo betonu, schody, poręcze ... Ale były też pozytywy: nietoperze, światło z baterii słonecznych oraz fakt, że dzieci się nie bały.

 
 

Po wyjściu z jaskini zaczęła się nasza wspinaczka na szczyt. W interesujący sposób dba się w tym rezerwacie przyrody, by ostańce nie ukryły się pod gęstwiną krzaków. Raz do roku wypuszcza się na stoki ekologiczne kosiarki czyli kozy i owce, które skutecznie zapobiegają forestacji. Dzięki tym wypasom wspinacze mają dogodne warunki do zmagań ze skałą, a zwykli śmiertelnicy - rozległą panoramę na okoliczne wzgórza oraz zamki w Mirowie i Bobolicach. Justa tęsknym wzrokiem wodziła za łojantami, starającymi się zająć każdy wolny kawałek skały. Na szczęście tylko dzieciaki posmakowały wspinaczki na małe dwumetrowe kamienie. Miło i niespiesznie spędzony był to czas.



Na koniec (po obiedzie i lodach w Żarkach) zostawiliśmy sobie szukanie zamku Ostrężnik, choć byliśmy świadomi, że nie warto wyprawiać się tam dla kilku kamieni. Za to jaskinia Ostrężnicka, wyglądająca jak dwa płuca sprawiała wydawała się godna eksploracji. Niestety ponownie nie dane nam było tego miejsca zobaczyć. Okazało się, że skierowałem naszą grupę na złe wzgórze. Klątwa trwa. Cóż mamy zatem cel na kolejny wyjazd!


sobota, 21 czerwca 2014

Przez Wzgórza Świętojańskie

Moim ulubionym terenem na wycieczki rowerowe są wzgórza. Lubię oglądać pofałdowania terenu. Nawet pchanie roweru po piasku mi nie przeszkadza, bo na górze czekają punkty widokowe, z których można zobaczyć całą okolicę. Niestety mało kto z rodziny podziela moje zainteresowanie. Gdy więc znalazłem szlak rowerowy przez Wzgórza Świętokrzyskie w Puszczy Knyszyńskiej radość mieszała się z obawą, czy nie skończy się na takiej histerii jak w Szczebrzeszyńskim Parku Krajobrazowym rok temu. Co miałem więc zrobić? Systematycznie zmniejszałem zaplanowaną trasę wycieczki. Skróciłem ją z czterdziestu kilometrów do dwudziestu, a i to - jak się później okazało - było dwukrotnie dłuższym dystansem niż przebyty w rzeczywistości.

Zaczęliśmy w Królowym Moście, by już na pierwszym kilometrze natknąć się na długi piaszczysty podjazd. Zgodnie z miejscową legendą, to napoleońscy saperzy rozkopali tutejszy pas wzgórz w najniższym punkcie, by łatwo mogła tędy przejść armia zmierzająca na Moskwę. Czy armaty toczyły się po tej drodze sprawnie, tego miejscowi nie zapamiętali, nam było dość ciężko, tym bardziej, że po opuszczeniu głównego traktu musieliśmy wspiąć się wąską ścieżynką (normalna przyczepka rowerowa nie dałaby rady, a Weehoo przecisnęło się bez problemów) wśród pokrzyw i jeżyn kilkadziesiąt metrów przewyższenia pod górę. 


Ale jak już się znaleźliśmy na grani, jazda okazała się przepyszna. Minimalne wzniesienia, utwardzona droga, od czasu do czasu polany z widokiem na duży obszar puszczy, a przede wszystkim brak jakichkolwiek turystów - a była przecież sobota. Niestety to niewielkie zainteresowanie może świadczyć o porażce miejscowego samorządu, który stworzył tę ścieżkę przy kilkumilionowym wsparciu UE, a także wybudował na najwyższym wzniesieniu Wału Świętojańskiego wysoką wieżę widokową. z której widok jest świetny, bo nie dość, że polodowcowa morena góruje siedemdziesiąt metrów nad okolicą, to jest jeszcze wyższa od drzew.


Dość przypadkowo szczęśliwie dobraliśmy kierunek wycieczki. Bo zjazd na północ był bardzo długi i dość łagodny, w przeciwieństwie od krótkiego i stromego podjazdu z południowej strony. Niestety ten najprzyjemniejszy fragment wycieczki przerwały dwa wydarzenia. Najpierw wypadek - przewróciłem się na krzewy malin w kopnym piachu, a razem ze mną Franek w jednokołowej przyczepce, która nie chroni niestety dziecka przez upadkiem. Kolejny incydent miał bardziej dalekosiężne skutki. Ulewa, przed którą ukryliśmy się w młodych świerczkach, tak dała nam się we znaki, że kompletnie przemoczeni (tym razem nie było w pobliżu żadnego lepszego schronienia) postanowiliśmy dać sobie na dziś z rowerami spokój i pokonać dalszą drogę samochodem.


Po obiedzie poszwendaliśmy się po Supraślu, skoro Muzeum Ikon zamknięto na kilka minut przed naszym przyjściem, a potem zgodnie z obietnicą daną dzieciakom pojechaliśmy na "kładki".


Nadal ciągnięcie łańcucha, skoki na promy, przeciąganie liny, otwieranie bramek, bieganie po kładkach im się nie znudziły. Szczęśliwe doszły prawie do połowy doliny rzecznej, skąd musieliśmy szybko wracać, bo zbliżał się pierwszy gwizdek meczu Niemcy-Ghana.



piątek, 20 czerwca 2014

Łydki na Barbie

Zaczęło się od awantury i na awanturze się zakończyło; zmieniali się tylko protagoniści. Ale co było pomiędzy tymi dwoma - nic nie znaczącymi z dzisiejszej perspektywy - wydarzeniami, warte jest odnotowania.
Najpierw padło pytanie, "czy spakowałeś kaski". Dalej nie trzeba opisywać, co działo się w samochodzie pędzącym pustą drogą do Narwiańskiego Parku Narodowego. Brak kasków był dotkliwy, bo na tę kilkudniową wycieczkę zabraliśmy ze sobą rowery, fotelik i przyczepkę rowerową z pedałami Weehoo i-Go, a żadne z dzieci nie miało dobrej ochrony w razie upadku.Co mieliśmy więc robić, wrócić do Warszawy, siedzieć w naszej agroturystyce? 
Nie takie mieliśmy przecież plany, a w realizacji planów wyjazdowych często jesteśmy wyjątkowo konsekwentni. Pozostało nam tylko poprosić dzieci o jazdę bez szaleństw, samemu też nie szarżować i ruszyć w drogę. 

Zanim dotarliśmy do pierwszej atrakcji pałacu hetmana Jana Klemensa Branickiego w Choroszczy dorwała nas ulewa. Na szczęście na naszej drodze znalazł się we właściwym momencie przystanek autobusowy, więc udało nam się nie zmoknąć, a także odkryć rosyjskojęzyczną tablicę, którą ufundowali mieszkańcy Zaczerlan w podziękowaniu za ocalenie życia cara Aleksandra III z zamachu w 1888 roku.

Szybkie zwiedzenie letniego rokokowego pałacyku na wysepce stanowiło tylko przygrywkę do tego, co czekało na nas później, gdy posileni "najlepszym kebabem w mieście" ruszyliśmy, by przeprawić się ponownie przez Narew. 

Kilkukilometrowa kładka turystyczna ze Śliwna do Waniewa przez mokradła i cztery promy przez koryta rzeki, które samemu przyciągało się do siebie za pomocą łańcucha to był hit wyjazdu. Dzieciaki szalały z radości, biegały po kładkach, wprawiały w ruch promiki, czuły się jak kapitanowie tych wodnych jednostek. Cud, że się nie potopili - Róża o mało się nie skąpała. Oczywiście nie opuścili tego miejsca, dopóki im nie przyrzekliśmy, że na pewno tam wrócimy jeszcze raz.

 
Końcówka wycieczki, jak to zwykle z nami bywa, obfitowała w momenty dramatyczne. Nasz pierworodny musiał wzbić się na szczyty heroizmu - Róża odmówiła definitywnie dalszej jazdy na rowerze - i pędzić ostatnie sześć kilometrów w szaleńczym wyścigu za znikającym słońcem. Na liczniku miał już ponad czterdzieści kilometrów, gdy więc dotarliśmy do szutrowej drogi, gdzie przestały śmigać koło nas TIR'y, poprosiliśmy Różę, by dała bratu odpocząć. A ona tymczasem zrobiła nam dziką awanturę i ostatnie kilkaset metrów pchała rower przed sobą, przez co spóźniliśmy się na mecz Francja-Szwajcaria ...

No dobrze - ktoś dociekliwy zapyta - ale skąd taki tytuł tego postu. 
Cóż ... dla Łucji prom to "łydka", a Róża myliła ciągle Narwi z Barbie.

środa, 21 sierpnia 2013

Dzień kontrastów

Tym razem to nie był mój pomysł na wycieczkę. Ja planowałem prawdziwą (innymi słowy morderczą) rowerowo-górską wspinaczkę z okolicach Soliny, ale na szczęście szybko dałem się Juście przekonać, że najbardziej wysunięty skrawek Polski wart jest odwiedzin. Tym bardziej, że poprowadzono tam jedyną w Bieszczadzkim Parku Narodowym trasę rowerową. Sam dojazd do miejsca rozpoczęcia właściwej wycieczki był niezwykle ciekawy i malowniczy, bo za szybami samochodu ukazywały się po jednej stronie połoniny z Haliczem i Krzemieniem na czele, a po drugiej pomniejsze ukraińskie szczyty i meandrujący San. Najpierw szosa (z początku asfalt z ubytkami, potem droga szutrowa) wiodła kilkanaście kilometrów przez bezludne pustkowie, gdzie wśród nieprzebytych borów, torfowisk, łąk pozostałych po wysiedlonych wioskach, królowali drwale. W końcu dotarliśmy do byłej wioski Bukowiec, gdzie obecnie umiejscowiona jest najdalej wysuniętą placówkę BdPN, w której pracownicy sprzedający bilety muszą się czuć jak na zsyłce. Nie ma tam tłumów, tylko pojedynczy turyści, a wokół wilki, niedźwiedzie i rysie.


Trasę rowerową poprowadzono mocno wyekspoatowaną asfaltową drogą. Franek już od pierwszych metrów podjazdu zaczął narzekać na dziury i luźno leżące fragmenty nawierzchni. Tego dnia miał zdecydowanie mniejszą motywację, bo pozwoliliśmy Róży wymościć sobie miejsce w przyczepce. Po pokonaniu niecałych czterech kilometrów, szlak zboczył z szosy na polną drogę pośród łąk i prowadził dalej  do cmentarza - jedynej pozostałości po wsi Beniowa. Musiała ona być dość spora, zważywszy na wielkość nekropolii, położonej kilkadziesiąt metrów od - biegnącej na Sanie - granicy. Niesamowity spokój i ciszę zakłócił tylko wesoły gwizd ukraińskiego pociągu zmierzającego pewnie ze Lwowa do Użhorodu, co zburzyło nasze mniemanie, że jest to najbardziej oddalone od siedzib ludzkich miejsce w Polsce.





Nie był to oczywiście koniec przygód. Bo na naszej drodze powrotnej stanął potok, który pokonaliśmy idąc po kamieniach, bo mostek był na przyczepkę za wąski. Niestety w korycie strumienia zaczynał się kolejny morderczy podjazd. Po raz drugi Franek wpadł w histerię, która przeszła dopiero, kiedy zobaczył jak długi zjazd czekał go w nagrodę za podjęty trud.




Nie chciałem opuszczać tego magicznego miejsca.  Na pewno tu wrócimy, tym razem pieszo, by dojść do źródeł Sanu i na sam szczyt trójkąta koło przełęczy Użhockiej. Ale nawet sama powtórka z rowerami by wystarczyła, jako że trudno zapomnieć o tym bezgranicznym spokoju, dzikiej niezmąconej przyrodzie, widokach na majestatyczne szczyty, poczuciu samotności i zupełnego odcięcia od cywilizacji (oczywiście celowo pomijam pociągi). Zdjęcia niestety tego nie oddadzą.

   
W sumie z rowerowym przejazdem uwinęliśmy się bardzo szybko, bo pętla Bukowiec - Beniowa - Bukowiec miała około ośmiu kilometrów. Mieliśmy więc sporo czasu, by ochłodzić się w Zalewie Solińskim. Wybraliśmy (mulistą jak się okazało) zatokę w miejscowości Chrewt, by potem pojechać na przechadzkę po zaporze. Kontrast z Beniową był porażający, bo Solina powitała nas tłumem na deptaku, swądem zapiekanek, przekleństwami przechodniów, badziewnymi pamiątkami na straganach... Spokój ducha częściowo odzyskaliśmy, dopiero zwiedzając o zmroku cerkiew w Równi. Mimo późnej pory, była to jedyna świątynia na tym wyjeździe, do której udało się nam wejść. W dodatku zostaliśmy oprowadzeni i pozwolono nam wejść na chór przez małe (niczym dla krasnoludków) drzwiczki . Nasz przewodnik tłumaczył, że wyższe przejście psułoby architektoniczną bryłę trzech niezależnych kopuł.
Tego dnia to się działo!