Pokazywanie postów oznaczonych etykietą roztocze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą roztocze. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 21 marca 2019

Siwa Dolina

Wybiegam ze tomaszowskiego stadionu w ciemny las jako pierwszy na dystans pięciu tysięcy metrów. Tłum wiwatuje, a ja mijam tablicę z rozgałęzieniami tutejszych szlaków. Byle nie pomylić drogi, byle nie pomylić drogi. A teraz łyżwą po dość płaskim terenie. Miarowo, w rytmie, noga za nogą. Trasa dobrze oznaczona, ale ciągle się waham, czy dobrze skręcę? Nie ma organizatorów na trasie, poprzestali na wysłaniu ratraków przed zawodami. Nie ma co o tym myśleć, po kilometrze zaczynam długi zjazd. Byleby nikt mnie nie wyprzedził na zakręcie. Zakręt w lewo, zakręt w prawo i już wyjeżdżam na otwartą przestrzeń. To ta Siwa Dolina. Wypłaszczona i wydłużona biała przestrzeń, a po dwóch stronach na przeciwległych stokach - las. Wygląda to jak rzymski hipodrom, ale czasu brak na te rozmyślania. Teraz kawałek po płaskim i zaraz zacznie się kolejny podbieg. Tym razem organizatorzy się nie postarali, wszyscy zawodnicy brną w kopnym śniegu, lecz ja na początku mam najgorzej. Nie dość, że stromo, to narty się zapadają. A potem zjedź z takiej góry. Pęd, a tu jedna gałązka może zaprzepaścić lata przygotowań. Ufff, znów jestem na dole. Znów Siwa Dolina. I znów pod górę. Nie ma czasu aby odpocząć, bo przecież zjazd to też walka o życie, a nie chwila relaksu. I ponownie hipodrom, sto metrów szybkiej przebieżki po płaskim i kolejny podbieg, zjazd i podbieg. Już nie mogę. Wreszcie dość płasko, a nawet nieznacznie w dół. Rozpędzam się, mijam kolejne rozgałęzienia. I co to? Tak stromy zjazd? Krawędzie ledwo wytrzymują, jeszcze chwila i kolana nie wytrzymają. Ledwo nie wpadam w jakąś latarnię, a tu kolejna niespodzianka. Taki sam stromy podbieg. Nie, podbiegiem nie można tego nazwać, ale spinam się, to już ostatnie metry. Wbiegam na stadion, ledwo dyszę, tłum wiwatuje, polskie flagi łopoczą, już zaraz, zaraz, będzie Mazurek Dąbrowskiego, jeszcze kilka krooooków, jeeeszzczeee jeeedeen i jeeeeesszczeeee jeeedeeeen, coś mnie spowalnia, już ledwo się ruszam, odwracam się, bo zaraz mnie wezmą, tuż przed metą, odwracam się i widzę, dlaczego już ledwo ciągnę, dlaczego nie mam sił ...

... to Ninka w przyczepce narciarskiej, a za nią cała reszta naszej rodziny podziela moje zdanie, że Tomaszów Lubelski to mekka dla narciarzy biegowych (zwłaszcza dla tych, którzy mają zacięcie sportowe czy zawodnicze).








https:/travelito.pl/thule-chariot-cross-plozy.html

piątek, 16 sierpnia 2013

Klątwa "Czarnej Perły"


Podczas pierwszego pobytu na Roztoczu, wzgórza Szczebrzeszyńskiego Parku Krajobrazowego wydały się nam znakomitym terenem na rowerową przejażdżkę. Cóż, opisana poniżej wycieczka pokazała nam dobitnie, że malownicze wzgórza z szachownicą pól i lasów niestety nie są w stanie odwrócić uwagi dzieciaków od nawierzchni i podjazdów. No i dopadła nas chyba tytułowa klątwa.


Długo szukaliśmy jakiejś sensownej trasy rowerowej w poprzek wzniesień, (nasza mapa ich nie uwzględniała), wreszcie dość przypadkowo znaleźliśmy „Czarną Perła” – szlak dla rowerzystów przebijający się przez pasmo wzgórz między dolinami Wieprza i Gorajca (na mapie zaznaczono też inny – prowadzący traktami sprzed pięciuset lat, ale nie byliśmy skłonni z niego skorzystać). Pełni nadziei, że jak ktoś wyznacza drogę dla rowerów, to nawet taki o kołach 16 cali zdoła go bez problemu pokonać, ruszyliśmy pod górę. Szybko okazało się jednak, że po tej trasie więcej przejeżdża traktorów niż jednośladów, a mijane oznaczenia, kierunkowskazy, strzępki biało-czerwonej taśmy zwiastowały, że sporadycznie organizowuje się tam zawody MTB. Na reakcję dzieciaków nie trzeba było długo czekać.


Łkanie Frania niosło się po bukowym lesie, przeszkadzając w śnie najmłodszych, które po trzech dniach prób znalazły wreszcie odpowiednią pozycję. Marcinek po prostu bezceremonialnie położył się na naszej córce. Po kryzysowym kwadransie naszym oczom ukazały się widoki na dolinę Gorajca i szachownicę pól rozłożonych na otaczających ją wzniesieniach.




Mieliśmy nadzieję, że najgorsze za nami, tym bardziej, że pozostał nam kilkukilometrowy downhill po wertepach, przerwa na lody/piwo, a potem dziesięć kilometrów po asfalcie. Zagadkę stanowił tylko ostatni odcinek – powtórne przebicie się przez Górę, tym razem bez wytyczonej ścieżki dla rowerów. Z początku myśleliśmy, że to dobrze. Ale już na asfaltowym podjeździe z Róży kompletnie uszło powietrze (nawet tygrysek nie motywował), zapomniała o niedawnych sukcesach i wydobywała z siebie głos, by płakać lub pytać „jak daleko do domu?”.  Potem było już tylko gorzej, zarośnięta ścieżka, piasek, wiele odcinków, gdzie trzeba było prowadzić rower, brak miejsca na przejazd przyczepki (dwie wąskie koleiny i wysoka trawa pośrodku). Humory uczestników lawinowo spadły, a my nadal nie zjeżdżaliśmy do Wywłoczki.


Gdy skończył się ostatni downhill wąwozem lessowym, większość uczestników powiedziała na kolejną rowerową wyprawę - „pas” i oczywiście jestem osamotniony w sądzie, że ta wycieczka była najciekawsza spośród całego wyjazdu. Na moją korzyść mogą świadczyć jedynie załączone zdjęcia.


środa, 14 sierpnia 2013

Kajakiem w dół Wieprza

Na osiemnastokilometrową trasę spływu wybrała się tylko nasza rodzina, bo Marcinek ciężko sobie radził podczas próbnej przepływki kajakiem na Kępie Potockiej. My nie mieliśmy pojęcia, czy Łusia nie będzie przypadkiem marudzić, bo testów nie przeprowadzaliśmy. Wieprz miał być jej pierwszą rzeką. Dla jej rodzeństwa – drugą, ale niespodziewanie o wiele ciekawszą niż Wda. Powodów było bez liku:

 
- niezbyt wysokie progi wodne dodające naszemu kajakowi niezłego przyspieszenia,
- ostre zakręty,w których rzadko się wyrabialiśmy,
- wysokie brzegi, a za nimi malownicze wzgórz,
- mnóstwo konarów i zwalonych drzew, które o mało nie spowodowały wywrotki,
- mielizny, wymagające wyjścia z kajaka i mocowania się z nim
- krótka i nieuciążliwa przenoska,
- no i przede wszystkim relaks, gdyż nie trzeba było namęczyć się wiosłem, bo prąd Wieprza wartki.





A jak sobie radziły dzieciaki? Franek świetnie wymachiwał pagajem, Różę wiosłowanie niespecjalnie interesowało, a Łuśka połowę trasy przespała (resztę spędziła na rączkach). A wszystko to było możliwe w otwartej kanadyjce, gdzie mieliśmy dużo miejsca - trzy ławeczki - dzieciaki starsze siedziały na środkowej, szturchając się pagajami, Łusia z kolei znalazła miejsce na drzemkę w dziobie na kapokach. Cztery godziny szybko nam minęły - na tym odcinku Wieprza trudno było się nudzić, a koniec spływu wyznaczono w Szczebrzeszynie prawie pod pomnikiem słynnego chrząszcza. 


Intensywny dzień kończyliśmy kąpielą w stawach Echo i spacerem o zachodzie słońca na Piaseczną Górę. Co prawda widok nie jest z jej szczytu tak pocztówkowy, jak z pobliskiej Bukowej Góry, ale za to czuć tam górski klimat. Pod zarośniętym buczyną karpacką szczytem rozłożyła się hala (brakowało tylko owiec), a widok na zalesione wzgórza Roztoczańskiego Parku Narodowego i dolinę Wieprza (gdzie schował się Zwierzyniec, którego obecność zwiastowały wśród drzew jedynie dwa kominy) przypominał Beskid Niski.

Szosą w górę Wieprzu

Cel: Krasnobród i kąpiel w zalewie.
Trasa: w całości asfaltem.
Spodziewany dystans: 42 km.

Peleton prędko rozbił się na dwie grupy. Ucieczką kierował Daniel - towarzyszył mu Fran - w ogonie trzymały się trzy dziewczyny plus ja z przyczepką. Do pierwszej lotnej premii dojechaliśmy jednak wspólnie, a że był to mini-skansen „Zagroda Guciów” dzieciaki zakupiły sobie pamiątkę … zęby rekina. Szybko ruszyliśmy dalej, bo późna pora uniemożliwiła nam zwiedzanie tego etnoprzybytku. Droga wiła się cały czas bardzo malowniczą i niezbyt szeroką doliną Wieprzu, ograniczoną z obu stron niewysokimi, zalesionymi wzgórzami. 

Sama wizyta w Krasnobrodzie nie należała do najbardziej udanych. Zalew przywitał nas zimną wodą (w porównaniu z „ciepłą zupą” ze zwierzynieckich stawów Echo), długo czekaliśmy na obiad, zabrakło nam czasu na zwiedzenie nadwieprzańskiego kurortu. Tym bardziej, że nasze liczniki wskazywały przejechane tego dnia 25 kilometrów, a byliśmy dopiero w połowie drogi (wracaliśmy tą samą szosą). 




Co będzie jeśli Róża osłabnie z sił? Zacząłem obmyślać plan awaryjny.  Hmmm. Przypniemy gdzieś jej rower, ona usiądzie na dodatkowym foteliku, który zabraliśmy, by najmłodsze dzieci (wciąż szukały najlepszych pozycji do drzemki w przyczepce) miały urozmaicenie w podróży, a potem ja samochodem wrócę po zostawiony jednoślad. 


Ale nasza niespełna pięciolatka nie dała okazji do realizacji tego świetnego planu B, zyskując przy okazji przydomek „Maja Włoszczowska” i podziw wśród pozostałych uczestników wycieczki za przejechany dystans pięćdziesięciu kilometrów w ciągu jednego dnia. Oczywiście nie obyło się bez dodatkowej motywacji (prócz smakołyków). Justa jej obiecała, że jak tylko wrócimy do naszej agroturystyki będzie mogła przejechać się z Jackiem  po zakupy przyczepką rowerową. W sumie bardziej to sprzyjające miejsce na randkowanie, niż gnanie na rowerku obok fotelika, którym podróżuje równolatek.

PS. Kilka dni później znów zawitaliśmy do Krasnobrodu. Wtedy też udało mi się zrobić poniższą panoramę – widok z Chełmowej Góry.

Roztoczańska rozgrzewka


Ten wyjazd miał wyglądać całkiem inaczej. Pierwotny plan zakładał wędrówkę Centralnym Szlakiem Rowerowym Roztocza, z noclegami na trasie. Ostatecznie wraz ze znajomymi (Daniel, Gosia z Jackiem i Marcinkiem) zdecydowaliśmy się na pobyt stacjonarny, we wsi zwanej Wywłoczka. Co prawda Franek i Róża uwielbiają swoje rowery, ale żadne z nich przed wyjazdem w okolice Zwierzyńca nie przejechało dystansu dłuższego niż dwadzieścia kilometrów. Dlatego początkowo nie wiedzieliśmy, na co ich stać. 

Na pierwszą z planowanych wycieczek wybraliśmy szumy nad rzeką Szum i Górecko Kościelne. Liczyłem, że dystans nie przekroczy dwudziestu kilku kilometrów, a wyszło … trzydzieści osiem. 

Sama droga była ciekawsza niż cel, do którego docieraliśmy. Zaczęło się od podziwiania stada koników polskich pasących się na groblach wśród stawów Echo, przejazdu świetnie utrzymaną (i płatną) żwirowaną drogą rowerową przez zwierzyniecki, bujny las. Pierwszy (poważny) przystanek na naszej trasie to osada śródleśna Florianka, gdzie wpierw czekaliśmy na ulewę pod deszczochronem, by wreszcie przetrwać ten prysznic pod starą lipą obok stajni koników polskich. Po odpoczynku przyszedł czas na sen młodszych dzieciaków w przyczepce. Trudno im było znaleźć wygodne oparcie na głowę, więc doszło do rękoczynów i każde starało się zdobyć przestrzeń życiową pięściami, a wszystko to w strumieniach błota spod koła roweru. 


Prawdziwe przygody zaczęły się jednak, gdy zboczyliśmy z asfaltu, by zobaczyć szumy. Niby okolica była całkowicie płaska, ale szlak (jak najbardziej pieszy) poprowadzono w ten sposób, że raz wchodził do wąwozu, którym płynęła rzeka, by po chwili jechać jego krawędzią. Do tego doszły kamienie, korzenie, piasek, przejście przez kładkę nad rzeczką, za wąska ścieżka na przyczepkę, zgubienie drogi i głód. Sytuacja kryzysowa u bram, na domiar złego szumy nie widziane, a słyszane tylko z daleka. Wybawieniem stała się restauracja z placykiem zabaw pośrodku niczego.
Powrót tą samą drogą uchronił nas przed kolejnymi niespodziankami związanymi ze stanem drogi, a „rowerowe” dzieciaki ani nie jęknęły (no dobrze chwilę jęczały), choć wspinaczka bez przerzutek na roztoczańskie wzgórza to nie łatwizna. 


PS. Kilka dni później udałem się nad rzekę Szum, by zobaczyć to, co wcześniej dane mi było tylko usłyszeć. Przeżyłem rozczarowanie, ponieważ widziałem na całej rzeczce jeden szumik i jedno szumiszcze. Tanwia to nie jest!

wtorek, 6 stycznia 2009

Roztoczaki

Ostatnie dni grudnia 2008 roku - nasza skodzina stoi na drobnym śniegu, Franek ma zasikane spodnie, Róża jak to Róża - ryczy, a zamek Krzyżtopór z tego miejsca, jak zresztą ze wszystkich innych, nie wygląda imponująco.

Pierwotny plan zakładał wyjazd sylwestrowy w powiększonym gronie. A i tak skończyło się na tym, że „roztaczaliśmy się” sami, by ostatecznie spędzić cały 31 grudnia na Ursynowie. Oprócz tych niedociągnięć wszystkie atrakcje zostały przez nas zobaczone bądź obchodzone. No może prócz pomnika świerszcza w Szczebrzeszynie, który zobaczyliśmy tylko z pędzącego samochodu.

Jak już wyżej wspomniałem Krzyżtopór rozczarował (przynajmniej mnie). Jest zbyt rozległy jak na ruinę, zdecydowanie mało malowniczo położony – wśród "budek z piwem", przedszkola i kilku domków, pokryty niechlujnymi daszkami, a wreszcie zbyt niebezpieczny dla dzieci. Najlepiej się prezentuje z lotu ptaka, choć to dla turystów widok na razie nieosiągalny.



Sandomierz, Zwierzyniec, Zamość. Nazwy mówią same za siebie. Setki internautów je opisują codziennie od góry i od dołu. Po co więc mnożyć kolejne kilobajty! O Zamościu mogę tyle dodać, że odbudowywane są fortyfikacje, więc dopiero w listopadzie 2009 nie będzie tam rozkopów i rusztowań.
Na Bukowej Górze w Roztoczańskim PN jako świeżo nawróconych (w Puszczy Białowieskiej) miłośników przyrody wprawiły nas w zachwyt zmieniające się wraz z wysokością piętra roślinności. Sosna, świerk i buczyna karpacka prawie w ogóle się ze sobą nie mieszały, następowały jedne po drugich Ale nie dzięki buczynie ta wycieczka zapadła mi tak głęboko w pamięć. Co prawda w przewodniku było napisane, że na szczyt prowadzą schody, ale ... Po pierwsze przewodnik przeleżał już na półce ponad dwadzieścia lat, po drugie nie precyzował ani ilości stopni, ani wysokości wzgórza, po trzecie kto uwierzyłby, że na Roztoczu może być tak wielka góra. Więc okazało się to, co się okazać miało. Róża swoje już ważyła, a wózek od niej z dwa razy więcej. 


































Oblodzone i strome stopnie, podobnie jak ich ilość raczej zachęcały do odwrotu niż do próby wspinaczki. Gdyby nie samotny biegacz, który w połowie podejścia chwycił za wózek i pomógł go dalej tachać nie wiem, czy sama ambicja wystarczyłaby na sforsowanie Bukowej Góry.
Na szczęście trudy zostały nam wynagrodzone rozległym widokiem na okoliczne wzgórza.

Przez dwadzieścia osiem lat życia żadne z nas nie słyszało o szumach na Tanwi, aż nagle stały się jednym z 7 naturalnych cudów Polski. Szkoda byłoby więc będąc w pobliżu nie zaliczyć kolejnej pozycji również z takiej listy.

Szumy to może nie wodospady Iguacu, ale nie można im odmówić uroku :) Malownicze, szczególnie w scenerii zimowej, szumiące naprawdę i rozłożone na całkiem sporym odcinku rzeki. Słońce świeciło, mróz był porządny, ale spacer nad tym cudem Polski to jeden z przyjemniejszych momentów naszego wyjazdu.
Dodam jeszcze od siebie, że wyjazd zimą z maluchami wymaga naprawdę sporych pokładów cierpliwości i samozaparcia. Mi go nieco brakowało i nie wiem czy zdecyduję się powtórzyć taką wyprawę.