Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skałki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skałki. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 listopada 2018

Trzy morały z Brodów

Dziewczynki na obozie wspinaczkowym, Franek u dziadków ogląda mundialowe mecze. Co więc mają zrobić rodzice jednej trzylatki z początkiem lipca? Odpowiedź arcyłatwa - spakować namiot, kąpielówki, crashpady, resztę szpeju i jechać na najbliższe podwarszawskie kamyki czyli do Adamowa. 

Niepomni wydarzeń sprzed dwóch lat (opisaliśmy je tutaj - klik!) zagłębiliśmy się w zielony las, ale brak leśniczego nie odczarował tej miejscówki. Godnie zastąpiły go bowiem martwa sarna leżąca pod skałami, kleszcze, komary i gęstwina pełna ścieżek donikąd. Oczywiście gdyby lepiej nam wyszły wstawki, to może na powyższe nie zwrócilibyśmy uwagi, ale jak wspinanie nie idzie, to i wokół wszystko jest nie tak - smród rozkładającego zwierzęcia zabija, kleszcze są wielkie jak szczury, komary gryzą niczym osy, drzewostan urasta do rangi bezkresnej puszczy. Nieprędko tu wrócimy ...  Stój, nie rozpędzaj się, szybko przecież wrócimy, bo w pobliskich Brodach Iłżeckich otworzył się nam worek z szóstkami (drogami o wycenach 6A i wzwyż), więc jeszcze kilka weekendowych wyjazdów - nie będziemy mieli tam co robić i przeprosimy się z Adamowem :).

Już od rana przewaga Brodów nad Adamowem bije nas po oczach. Parkujemy sto metrów od głazów, przy asfaltowej drodze, a nie na leśnym dukcie wśród świeżo ściętych pni - gdybyśmy tego zapragnęli, moglibyśmy zagrać w siatkówkę plażową, pogrillować, połowić ryby albo się poopalać na czystej plaży nad Zalewem Brodzkim. W tej chwili myślimy jednak o wspinaczce, więc doceniamy, że większość boulderów leży w zasięgu rzutu kamieniem, są one niezwykle różnorodne: dwa okapy, przewieszenia, połogi, klasyczne piony, dużo oblaków, krawądek i klam, a nawet ponad cztero i półmetrowy highball - każdy znajdzie więc coś dla siebie, na przykład Ninka znajduje drogę na półeczkę, gdzie wkrótce przysypia. A my mamy skały wyłącznie dla siebie, podpowiadamy sobie patenty, spijamy sobie z ust słodkie słówka - nie ma to jak wspólna pasja i romantyczne wspinanie tylko we dwoje, które zakłóca jedynie widok śmieci i porozbijanych butelek.

W porze obiadowej pora się wreszcie wykąpać na strzeżonym kąpielisku w pobliskich Starachowicach, jeszcze burger i krótki wypad do sanktuarium w Kałkowie. Tam urzekają nas widoki  na Zalew Wióry - ten ma kształt tyranozaura, podczas gdy Brodzki - diplodoka oraz Góry Świętokrzyskie z klasztorem na szczycie. W promieniach zachodzącego słońca kończymy szczęśliwie rozpoczęte przed południem projekty i w chwale zwycięzców zjeżdżamy na nocleg w Przystani Wodnej Brody. Tam patrząc poprzez spokojny zalew na majaczący Wielki Blok - tę kwintesencję rejonu z prawie czterdziestoma drogami na czterech ścianach, planujemy jakim problemom wspinaczkowym stawimy czoła jutro i trzymając się za ręce poddajemy się takim umoralniającym marzeniom:

JAK EMERYTURA TO TYLKO WE DWOJE, W KAMPERZE, NA BALDACH W BLO.


Żółte murallowe koszulki jarzą się we wrześniowym słońcu. Do sprawnego boulderowo machovskiego składu (więcej o tym świetnym wyjeździe tutaj - klik!) dołącza się Franek, oczywiście by spędzić ten czas przy komórce i książce, podczas gdy Ninka prezentuje wszystkim balda swojego autorstwa, a my brodzcy eksperci pokazujemy dziewczynom i Marcinowi najprostsze piątkowe drogi na rozgrzewkę. Te niestety nie padają łupem Igi, Róży i Łucji, więc postanawiają przenieść się na skałę, gdzie działamy my. Jak z piątką nie poszło, to może szóstka wejdzie? I rzeczywiście "Szerszenie 6A" są dla nich łatwiejsze niż najprostsze linie na "Marynie". Dla Łucji to życiówka! 
Po szybkim sukcesie dziewczynki dostrzegają dwunastometrowy trawers "Przerwa na pół litra". Prawie nie nadążam za przekładaniem crash padów, tak szybko jedna za drugą chce spróbować tego siłowego balda. I choć żadnej nie udaje się to w jednym ciągu, to Igunia pyta, gdzie kończy się ta droga. Tam wysoko, na tym highballu - odpowiadam i nim się spostrzegam, już jest prawie pięć metrów nad ziemią. Róża też próbuje, ale strach robi swoje, w połowie drogi wycofuje się rozpłakana. Widać, że nie jest zbyt trudno (samo wyjście do góry, to najprostsza czwórkowa propozycja Brodów), więc dajemy się ponieść ambicji, najpierw ja, potem Justa, a na końcu tata Igi ... i wtedy właśnie wydarza się wypadek. Złamana noga. Szpital. Operacja.
Marcin, cały czas jesteśmy z Tobą i trzymamy mocno kciuki za pomyślną i szybką rehabilitację!

Morał z tego przerwanego w pół taktu wyjazdu narzuca się sam:
NIGDY NIE ZAPOMINAJCIE, ŻE BOULDERING TO EKSTREMALNY SPORT .


"Dojeżdżacie, czy zwątpiliście po drodze?" - tak w listopadowy poranek Justa pisze do sekcyjnych kolegów, z którymi ustawiliśmy się na wyjazd do Brodów. Pytanie nie jest bezpodstawne. Na świeżo otwartej obwodnicy Radomia mży, wycieraczki pracują wytrwale, skała na pewno będzie mokra, krucha i łamliwa, a przecież trener Marek orzekł - "uważajcie, żebyście nie połamali chwytów, bo nie da się ich naprawić".

Jurek, Kamil i Michał podjeżdżają punktualnie. Od narzekań nie zmniejszy się wilgotność powietrza, więc chwytamy za crashpady i ruszamy pod skały. Tam rozgrzewkowe próby na "Przerwie na pół litra" - tam można się bezpiecznie wspinać, bo to trawers poniżej przewieszenia, więc chwyty suche, a ten, który miesiące temu się poruszał, teraz leży na ziemi pod Wielkim Blokiem. Potem jest jak na sekcji u Marka - wszyscy pilnują swojej kolejki wbijania się w drogę, nie ma przestojów, wstawki idą sprawnie jedna za drugą, po udanej próbie przybijamy sobie "żółwiki", doping i magnezja roznoszą się po zamglonym lasku, a w powietrzu delikatna mżawka miesza się z testosteronem.

Na pierwszy ogień idzie "JK" o wycenie 6B+ na głazie o wdzięcznej nazwie "Kibel". Podkoszulki i bluzy szurają po crashach (to przecież niski dach - woda tam niegroźna), ciało napięte na maksa, daleki ruch i głośny plask o materac. Pierwsza drogę przepatentowuje Róża - wystarczy dołożyć rękę do jednej klameczki, wsadzić tu ("o tu!") nogę i potem pozamiatane, kolanko na małą półkę, wyparcie się na oczyszczonym z liści szczycie kamyka i mina triumfatora "kto to powtórzy?". Dorosłym różnie to już wychodzi ...

Kolejna droga w okapie pokonuje dziewczynki z powodu zbyt dalekich - jak na nie - ruchów (mnie zresztą też, "słabe rozciągnięcie" - jakby powiedział trener), ale reszta świetnie sobie radzi na "Pustynnej Burzy" i choć o wejściu na samą górę ze względu na mokrą skałę można w tych warunkach tylko pomarzyć, to następnym razem większości z naszej grupy powinno się to udać, czego Wam - Justu, Michale, Jurku, Kamilu życzę, dziękując przy okazji za super wyjazd, z którego morał płynie taki: 

ZŁY WARUN NIESTRASZNY ZAPALONYM ŁOJANTOM.

wtorek, 28 sierpnia 2018

Poduszkowcy


- A Państwo gdzie się wybierają?
Miłą konwersację z Marcinem - tatą Igi, koleżanki z murallowej sekcji wspinaczkowej przerywa pytanie wysiadającego z samochodu strażnika Parku Narodowego Gór Stołowych. Jesteśmy kilkadziesiąt metrów przed granicą polsko-czeską. Na plecach mamy crashpady, więc nie da się ukryć, co zamierzamy robić, odpowiadamy więc zgodnie z prawdą, że idziemy za granicę na baldy.
- A gdzie Państwo zaparkowali samochody?
Nieświadomi podstępności pytania odpowiadamy, że niedaleko przy drodze, na poboczu, przy wylocie leśnej drogi, na której końcu się teraz znajdujemy. To jest jednak, właśnie ta najgorsza możliwa odpowiedź, bo okazuje się, że na terenie Parku nie można parkować poza wyznaczonymi miejscami, a tamtejszy parking, mimo że chętnie używany przez boulderowców, według straży PNGS, jest dziki. Nic nie pomagają tłumaczenia, że inne samochody też tam stoją, że rok temu tam właśnie stawialiśmy samochód i nie było żadnych problemów.
- W takim razie zapraszam z powrotem do samochodu, tam straż leśna wystawi Państwu mandaty!
Schodzenie ze spuszczonymi głowami, w całkowitym milczeniu, przerywa głos strażnika, łączącego się przez krótkofalówkę z kolegami:
- Mam tu tych poduszkowców od samochodu na drodze na Ostrą Górę!

***********





Na starcie lewa noga uniesiona wysoko i oparta o małą dziurkę, druga noga na tarcie - nie ma żadnego stopnia. Dwie ręce w klamie, która przestanie działać, gdy zrobi się daleki ruch do wielkiej dziury niczym wyjętej z sera ementaler. Na dodatek trzeba podnieść tyłek z crashpada, bo to sit down start. Nie jest łatwo, a przecież dziewczynie z filmiku przyszło to jakby bez większego trudu. Schodzi próba za próbą. Podniesienie z ziemi trwa ułamek sekundy, w tym czasie trzeba wykonać ruch, utrzymać chwyt startowy i pilnować nóg, by nie dotknęły crasha, bo będzie dab i uczciwość nakaże przerwanie wspinaczki. Wreszcie kilkanaście prób później udało się wszystko zsynchronizować! Całe ciało napięte, nogi napierają na skałę, dokładka do dziury. Teraz już z górki! Strzał do krawędzi, potem wstanie na półeczce do lekkiego połogu, sięgnięcie do topu, prawa noga wysoko, mantla plus wyjście z nogi i koniec. Radość, krzyki. Pierwsze 6B padło w skałach. Jak sobie jednak z tym problemem boulderowym poradzą pozostali zawodnicy. Na przykład Róża ma własny patent. Używa stopnia jako chwytu, haczy piętę w startowej klamie, potem w napięciu przestrzał do ementalera. Udało się! O nie, wujek nie zdążył filmować tego pierwszego ruchu? To schodzę! Na szczęście, po chwili robi jeszcze raz ten trudny ruch i kończy balda, tym razem na potrzeby Instagrama. Fitness na Kontenerze wpisany do kapownika.

***********




Na trzy dni wspinania potrzebny jest jeden dzień odpoczynku czyli we wspinaczkowej nowomowie - restowy. Skoro atrakcje polskiej części Gór Stołowych mamy już zaliczone, można zacząć poznawać stronę czeską. Gdy wodzę palcem po mapie w sali restauracyjnej DW "Szczelinka" w Pasterce,  wpada mi w oko nazwa "Božanovský Špičák". Pewnie będzie to ten szpiczasty wierzchołek, który widzieliśmy przedwczoraj po drodze z Radkowa. To tam chyba znajduje się huśtawka na punkcie widokowym. Gdy już jesteśmy na szczycie okazuje się, że wszystko pokręciłem. Moje pragnienia dotyczyły pobliskiej Koruny. Bożanowski Szpiczak to po prostu niższy odpowiednik polskich płaskich szczytów. W lesie rosnącym na stoliwie - porozrzucane skały o dziwacznych kształtach. Kotka, kowadła, wielbłądy, żółwie, a nawet waran. Nie zrobią większego wrażenia po labiryntach skalnych, które już zwiedziliśmy. Lekki zawód rekompensuje widok na oba Szczelince i Skalniaka (to tam kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu jest baldowy raj), Pasterkę oraz Zalew Radkowski, gdzie za kilka godzin się wykąpiemy.

***********



Ręce po trzech dniach wspinu odmawiają posłuszeństwa, a crashpady mocno ciążą. Niosę Ninę w nosidle, plecak i crasha. Justa - dwa, a ostatni - Róża. Marcin z Igą niestety musieli wyjechać wcześniej, ale my nie musimy wstać o szóstej do pracy, możemy więc dojechać do domu o północy. Mięśnie bolą, a w głowie kotłują się myśli. Jak trzeba było się ustawić, by ta klameczka trzymała? Niezrobione baldy świdrują mózg, a rozmyślanie o zrobionych przynosi satysfakcję. Walka zresztą też. Zjechane niemal do krwi opuszki palców, skrwawione kostki, obtarcia i zadrapania to znak, że nawet gdy droga okazała się zbyt trudnym przeciwnikiem, białej flagi nie wywieszaliśmy. To nasz najlepszy boulderowy wyjazd. Cyfra padła, również dzięki świetnemu przygotowaniu wstępnym - wybraniu potencjalnych "robialnych" dróg, ściągnięciu filmików, wydrukowaniu topo, gdyby internet nie działał i stworzeniu własnej mapki, by nie zgubić się w tej gęstwinie głazów. Roztrząsanie sukcesów i porażek nie trwa długo, bo już widać nasz samochód. W sumie dobrze, że nie parkujemy na drodze z Karłowa na Ostrą Górę (to tam, gdzie strażnicy, "poduszkowcy" i groźba mandatów - dla nas na szczęście skończyło się na upomnieniu, bo byliśmy "grzeczni"), bo do klasycznych skał machowskich, gdzie łoiliśmy czyli do Muchołapki, Monstrum i Kontenera mielibyśmy o wiele dalej. A tak dwadzieścia minut niezbyt stromą ścieżką i już docieramy na - ponownie "dziki" - parking przy wejściu w las zielonego szlaku na Błędne Skały, między szpitalem dla dzieci "Orlik" (tam można zaparkować całkowicie legalnie), a Bukowiną Kłodzką. 

***********


środa, 16 maja 2018

Rule maker

 

6b, 6c, a może i coś więcej? Jakieś fajne wstawki? Banieczki? Naoglądaliśmy się pięknych zdjęć i filmików z prilepskich baldów, więc spragnieni wspinania rano drugiego dnia podróży budziliśmy się w serbskim Niszu, a o 16.00 macaliśmy już pierwsze macedońskie głazy.  I już od tego pierwszego dotknięcia skóra-skała stało się jasne kto tutaj ustala zasady. Mała podpowiedź - nie my. Twardo, ostro, wysoko. Wieczorny rekonesans przetasował priorytety. Więc jutro z przewodnikiem baldowym zarysujemy plan na nowo...

 

 
Z przewodnikiem, ha ha. Zapomnieliśmy chyba, że to Bałkany. Kto był ten wie. Jedyny kiosk, który miał go sprzedawać okazał się być zamknięty. Od pół roku. Oczywiście zero info o tym na stronie słoweńskiego wydawcy. Rzeczywistość bałkańska upominała się o dostosowanie do swoich zasad, które stanowią, że jak masz problem, pomoże ci w nim drugi człowiek, wystarczy się przełamać, pointegrować, poprosić, wpaść na kawę. Tak też zrobiliśmy, skrzętnie wykorzystując cudowne zrządzanie losu, że u naszych gospodarzy zamieszkali jedyni oprócz nas obecni w Prilepie przyjezdni wspinacze - grupa Słoweńców. Krótka wizyta, miłe boulderowe pogaduszki i już po godzinie zaopatrzeni w fotograficzną kopię przewodnika mogliśmy eksplorować rejon Baba Low.

 


Ambicje tego dnia wzięły jeszcze górę nad rozsądkiem. Jeszcze tliła się w nas nadzieja, że pokonamy te szóstkowe linie, które tak pięknie rysują się na skale, odnajdziemy na nich odpowiednie stopnie, zaginające klameczki, jeszcze ufaliśmy, że te piątki to tylko na rozgrzewkę albo dla dzieci, a nas czeka walka o chwalebne 6c. Cóż, nadzieję zgniotła ostra skała, a ufność rozpłynęła się po śliskiej powierzchni rzekomych stopni. Co nam pozostało? Frustracja i wkurzenie, które zbiorowo czuliśmy? Nie! Spuszczenie z tonu i przypomnienie po co właściwie się wspinamy! Wszak dla przyjemności, a nie cyfry! Mając to na uwadze następne miejscówki wybraliśmy tak, by wspinać się dużo, ale po łatwych baldach.
 
 


Rejon Baza spełnił te oczekiwania. Dużo łatwiejszych, zróżnicowanych piątkowych dróg na kamieniach rozrzuconych tuż obok siebie, kilka szóstek na wypadek gdybyśmy jednak chcieli się z nimi zmierzyć i malowniczo przytulone do siebie dwa głazy, pod którymi rozłożyliśmy swój obóz z widokiem na dolinę Prilepu. Pod jednym z głazów dzieci odnalazły małą wnękę idealną na ich kryjówkę. Tam to Franek rozłożył się z książką gotów spędzić tak najbliższe kilka godzin. My zaś leniwie rozpracowywaliśmy kolejne baldy. Dużo w tym było zabawy, opracowywania własnych pomysłów i wariantów czy wspólnego rozkminiania jak dany bald ma pokonać ktoś o wzroście 115cm ;) Przełamaliśmy się też i po kilku wstawkach pokonaliśmy (dorośli) Kapitana Torpeda (6a). Piękny dzień boulderowy!
 
 



Wiedzieliśmy już na co stawiać i co nas kręci w tym rejonie - jego ogromna zaleta, czyli dziewiczość! Te wszystkie "wolne" głazy, które aż prosiły się o wytyczenie nowych linii i pustki wśród skał. Jedynie "nasi" Słoweńcy zmagali się tu z okrutnym granitem. Kolejny dzień wspinaczkowy poświęciliśmy więc na zabawę na skalnym placu zabaw - kilka łatwych klasyków rejonu ("D'ga") i mnóstwo własnych projektów, które wymyślali wszyscy - Róża nawet dla Niny znalazła wymagającą, ale realną propozycję. Kres naszych zmagań wyznaczył jak zwykle - nie brak zapału, a ból skóry, która w prilepskiej skale ulega szybkiej dewastacji.
 
 




Prawda to więc, że granit tu bezlitosny, prawda że czasem skała kruszy się w rękach, albo jest tak zarośnięta mchem, że bez drucianej szczoty nic nie zdziałasz.  Prawda w końcu, że dostaliśmy porządnie w kość i nie zrealizowaliśmy żadnego z naszych boulderowych marzeń (o cyfrze). Czy warto się było tam pchać? Hm...

Przecież jest jeszcze ta droga pod skały, na której obsrane krowy uparcie zastawiają przejazd aż dziadek - pasterz solidnym kijem nie zgoni ich na bok, te owce, które stadami przebiegają zbocza pod nami, zostawiając co prawda pod niektórymi gazami po sobie pamiątki, ale za to jak malownicze na tle Prilepu rozbłyskającego właśnie wieczornym światłami. Są te domy tradycyjne z czerwonymi dachami i rusztowaniami do suszenia tytoniu, ten meczet w starym centrum - wypalona ruina, pozbawiona dawnej, pamiętanej przez nas wyniosłości, a świadcząca dobitnie, żeśmy w kotle bałkańskim i wiele się tu zadziało między ludźmi gdy nas nie było. Jest pyszna szopska sałatka w odświeżonym centrum i burki, ach! burki na śniadanie! I język macedoński, uliczny chaos, romski bałagan, tavce gravce, żółwie i jaszczurki. Jest monastyr Treskavec, co prawda w remoncie i rozbudowie, ale z cerkwią nie ruszoną, mroczną, zapisaną freskami, ikonami, tak samo zanurzoną w dymie świec i modlitewnej zadumie. Monaster na szczycie zbocza, do którego wtedy wędrowaliśmy szlakiem pielgrzymim wśród rozrzuconych głazów, nieświadomi, że kiedyś spojrzymy na nie innym okiem. Było warto. Nie tylko dla wspinania, a dla tego wszystkiego budzącego poruszenie naszych serc ;)