Pokazywanie postów oznaczonych etykietą spływ. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą spływ. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 21 lipca 2020

Czterdzieści mgnień wiosła

Ten spływ (a raczej jak się w międzyczasie okazało - po części hydrotrekking) został perfekcyjnie przygotowany. Buty snorkelingowe do brodzenia po kostki w rzece - zakupione. Wodoodporna torba na aparat i komórkę - nabyta. Kamizelka dla Franka - również. Trasa kilometrowej przenoski przez pola i las - sprawdzona wcześniej, podobnie jak miejsce lądowania na końcu naszego jeziora. Stresik zaczął się dopiero po przeczytaniu, że spływ górnym biegiem Zbrzycy (to niewielki czterdziestokilometrowy dopływ Brdy) należy do przeżyć ekstremalnych, a jej okolice obfitują w bagna.
Ale nic to. Wyruszyliśmy dość wcześnie, aby w porze obiadowej spotkać się w najbliższej miejscowości wypoczynkowej z dziewczynami, którym nie byłem w stanie powiedzieć, ile spływ potrwa. Czy dwie godziny? Czy też czterdzieści? Miało to być mniej więcej dziesięć kilometrów przez po części nieeksplorowane przez kajakarzy obszary lądowe. Być może za ludzkiej pamięci nikt takiej trasy nie przebył ...


Po przyjemnej czterdziestominutowej, rozgrzewkowej przepływce na południowy kraniec jeziora, do pokonania mieliśmy dział wód. Dmuchaniec należało przenieść z dorzecza Wdy do dorzecza Brdy. Na szczęście osiem kilogramów to dla nas żaden ciężar, upał też jakoś specjalnie nie doskwierał, więc kilometr piaszczystej drogi przebyliśmy szybko. Problemy zaczęły się przy zejściu do kolejnego jeziora. Zwalone drzewa, stromizna, kłujące krzewy, a cały brzeg porośnięty trzcinami. Takie piętrzyły się problemy. Efekt - Franka spodnie utytłane w błocie. I przygnębiający widok - świetne miejsce do wodowania - oddalone czterdzieści metrów od pola naszej bitwy.


Przesmyk między jeziorami Małym i Wielkim Sarnowicze z początku przypominał rzeczkę leniwie wijącą się wśród podmokłych łąk. Aż ktoś usypał sobie drogę do domu letniskowego, ciek wodny umieścił w czterdziestocentymetrowej rurze i za tą przeszkodą zaczęło się pierwsze podczas tego dnia bagno. Krok za krokiem prowadząc kajak wśród labiryntu połamanych gałęzi zapadałem się głębiej, bąbelki powietrza bulgotały, smród uderzał w nozdrza ...
Nieświadomi przyszłych doświadczeń przestraszyliśmy się tej niecodziennej dla kajakarza sytuacji i ruszyliśmy dalej przez łąkę. Kolejne jezioro stanowiło krótkie interludium między jednym trzęsawiskiem, a drugim. Wypływ Zbrzycy z jeziora ukryty był w trzcinach, a dalej co rusz leżało zwalone drzewo (gdybym je liczył, naliczyłbym pewnie z czterdzieści), momentami nie opłacało się ciągle wchodzić i wychodzić z pneumatyka, lepiej już było go ciągnąć, brodząc po wodzie (niestety głębszej niż po kostki), bądź nieść wzdłuż brzegu.


Bardzo powolnym tempem zmierzaliśmy w stronę morza, a tu co chwila dzwoni Justa, gdzie jesteśmy, bo one już zebrały jagody i dojeżdżają do Dywanu. Tam się spotkaliśmy i okazało się, że młyn w Dywanie to kompletne przeciwieństwo tego w Pełku, koło którego przechodziliśmy kilkanaście minut wcześniej. Tu - zadowoleni letnicy pijący kawę na altance na stawie młyńskim, tam - zrujnowane budynki oraz zardzewiałe tryby i auta, czekające na czterdziestu złomiarzy. Ale jedno i drugie miejsce odrealnione - leżące w głębokiej dolinie o stromych zboczach - warte przyjechania na dłużej.



Zdopingowani przez dziewczyny ruszyliśmy na ostatni trudny odcinek - z Dywanu do jeziora Dywańskiego. Ilość pni w wodzie znowu nas zaskoczyła. Szuraliśmy po konarach dość często, wokół fruwało czterdzieści ważek, ale jezioro ukazujące się za zakrętem nie oznaczało kolejnej mordęgi, a wręcz przeciwnie upragniony relaks i wypoczynek. Przeciwnie niż na "klasycznym" spływie kajakowym.



Do Somin dopłynęliśmy w diametralnie różnych humorach. Ja uśmiechnięty, choć zmęczony wiosłowaniem i umorusany po pachy jak dziecko, Franek narzekający na pobrudzenia, podrapania, a także pogryzienia pijawek, gdy musiał na chwilę wejść do Zbrzycy.


czwartek, 2 lipca 2020

Kryzys wieku średniego

Podobno - bo sam jeszcze nie znam takich przypadków - niektórzy faceci dotknięci kryzysem wieku średniego kupują sobie motor, paralotnię, sportowy samochód, bądź odnajdują nową "kobietę życia". Ja natomiast zażyczyłem sobie jako prezent na czterdzieste urodziny dmuchany (pneumatyczny brzmi lepiej) kajak.


Bo cóż da więcej wolności? Lekkie to bardzo, da się przenieść (nawet samemu) od jednego dorzecza do drugiego - nawet na głowie, a od pociągu do źródła, od ujścia do autobusu - na plecach (ma specjalne szelki). Z takim kajakiem żadna mielizna nie groźna, bo najwyżej poniesie się go, brodząc po kostki w wodzie. Napompowanie trwa kilka minut, a wiosłowanie mniej męczy niż pedałowanie. Poza tym szlaki wodne są o wiele gęstsze niż rowerowe - świat staje się szerszy. Witaj nowa nadziejo!


Na pierwsze wodowanie wybrałem oczywiście Świder, bo mimo bliskości tej rzeczki od Warszawy, nie został on jeszcze przez nas przepłynięty w całości. Poprzednim razem (bagatelka 5 lat temu) pokonaliśmy odcinek w górnym biegu, do Wólki Mlądzkiej, o czym piszę tutaj.

Spływ sprzed kilku dni okazał się jednak inny niż zwykle i to pod wieloma względami. Nie dość, że z Frankiem odpłynęliśmy prosto z plaży, gdzie wylegiwały się dziewczyny, to wysoki stan wody upodabniał Świder to znacznie większej rzeki, niż jest w rzeczywistości. Miał być on w pełni samodzielny, bez żadnych rad w stylu: "przed drugim mostem jest przenoska z lewej strony", "przez ten jaz spokojnie przepłyniecie, nie trzeba się bać kamieni". Szykowała się prawdziwa przygoda.



Szybki nurt nas porywa, kajak się chybocze, a tu zwalone drzewa. Ciągłe drżenie serca. Ciągła ucieczka przed pytaniami. Czy nie nadziejemy się na schowany pod wodą pień? Czy to szurnięcie nie przedziurawi kajaka? Czy nie zamoczymy elektroniki? Czy jedno wiosło nam wystarczy do trudnych manewrów? Czy brak kamizelek ratunkowych nie okaże się skrajną nieodpowiedzialnością? Ile będzie trwał ten stres? Czy dopłyniemy do Wisły? Ile razy będziemy musieli wysiadać? Dlaczego schodzi powietrze z jednej komory? Dziura czy niedopatrzenie?



Wolność na swoją cenę, dlatego łatwiej było znieść te stresujące momenty rejsu. Ale otrzymaliśmy też swoją nagrodę - dotarliśmy cało do królowej polskich rzek. I planujemy w tym sezonie znacznie dłuższe wypady, bo te cztery kilometry po Świdrze nie zaspokoiły naszej żądzy przygód.


poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Świdrujemy

Świder to nasza ulubiona podwarszawska rzeczka. Dzieciaki uwielbiają w niej brodzić, nurkować, wybierać z dna glinę oraz zepsute komórki, spływać z nurtem na krokodylu. Czas by pokazać im ten ciek wodny z podkładu kajaka. Nie było z tym trudności, bo nad Świdrem działa sporo wypożyczalni kajaków, oferujących szereg najróżniejszych opcji spływu, spośród których wybraliśmy trasę Dobrzyniec - Wólka Mlądzka. By sobie poradzić z trójką rozbrykanych dzieci (Ninoczka z Justą zostały w domu) potrzebny był drugi dorosły. Na szczęście Marek zgodził się na wyprawę z młodszym pokoleniem.
Już po kilkunastu minutach okazało się, że Świder to nie lada wyzwanie dla początkujących kajakarzy. Przebycie pierwszych zwalonych drzew wywołało spazmatyczny płacz Łucji, która oznajmiła, że chce aby "pan już po nas przyjechał".
Potem nie było wcale łatwiej. Środkowy odcinek Świdra, w odróżnieniu od spokojnych piaszczystych mielizn koło Józefowa, to niemalże górska rzeka, najtrudniejsza jaką do tej pory płynęliśmy nie tylko z dziećmi. Miały być trzy przenoski, a zaliczyliśmy ich dwukrotnie więcej. Dwa jazy, jedna tama, dwa zwalone konary, których nie dało się przebyć, ani górą, ani dołem oraz zbyt wartki nurt pod mostem. Zresztą nie tylko te przeszkody nie pozwalały się nam nudzić. Sporo było jeszcze konarów, na które wpływaliśmy. Raz bałem się, że kajak przełamie się wpół, jak Marek go ściągał z konara. Nie da się też policzyć kamieni, na które wpadliśmy, mimo usilnych prób uników oraz slalomu między nimi. Na szczęście oszczędzone nam zostały wymijania innych kajaków, bo na trasie spotkaliśmy tylko dwa kajaki. To całkiem inaczej niż w weekend, kiedy przy przeszkodach podobno tworzą się korki.



Humory jednak wszystkim dopisywały, 5,5h rejsu minęło szybko, tylko Łusia bała się najróżniejszych rzeczy: wody spadającej z wioseł, konarów, kamieni szurających po dnie, wywrotki, czy pirackich okrzyków dobiegających z drugiego kajaka. Na szczęście przez długie momenty zapominała o trwodze i razem z resztą dobrze się bawiła.

Cały czas nie możemy się odważyć na spływ kilkudniowy. Przeraża nas pakowanie namiotu i całego majdanu dla nas wszystkich. Może za rok?

środa, 14 sierpnia 2013

Kajakiem w dół Wieprza

Na osiemnastokilometrową trasę spływu wybrała się tylko nasza rodzina, bo Marcinek ciężko sobie radził podczas próbnej przepływki kajakiem na Kępie Potockiej. My nie mieliśmy pojęcia, czy Łusia nie będzie przypadkiem marudzić, bo testów nie przeprowadzaliśmy. Wieprz miał być jej pierwszą rzeką. Dla jej rodzeństwa – drugą, ale niespodziewanie o wiele ciekawszą niż Wda. Powodów było bez liku:

 
- niezbyt wysokie progi wodne dodające naszemu kajakowi niezłego przyspieszenia,
- ostre zakręty,w których rzadko się wyrabialiśmy,
- wysokie brzegi, a za nimi malownicze wzgórz,
- mnóstwo konarów i zwalonych drzew, które o mało nie spowodowały wywrotki,
- mielizny, wymagające wyjścia z kajaka i mocowania się z nim
- krótka i nieuciążliwa przenoska,
- no i przede wszystkim relaks, gdyż nie trzeba było namęczyć się wiosłem, bo prąd Wieprza wartki.





A jak sobie radziły dzieciaki? Franek świetnie wymachiwał pagajem, Różę wiosłowanie niespecjalnie interesowało, a Łuśka połowę trasy przespała (resztę spędziła na rączkach). A wszystko to było możliwe w otwartej kanadyjce, gdzie mieliśmy dużo miejsca - trzy ławeczki - dzieciaki starsze siedziały na środkowej, szturchając się pagajami, Łusia z kolei znalazła miejsce na drzemkę w dziobie na kapokach. Cztery godziny szybko nam minęły - na tym odcinku Wieprza trudno było się nudzić, a koniec spływu wyznaczono w Szczebrzeszynie prawie pod pomnikiem słynnego chrząszcza. 


Intensywny dzień kończyliśmy kąpielą w stawach Echo i spacerem o zachodzie słońca na Piaseczną Górę. Co prawda widok nie jest z jej szczytu tak pocztówkowy, jak z pobliskiej Bukowej Góry, ale za to czuć tam górski klimat. Pod zarośniętym buczyną karpacką szczytem rozłożyła się hala (brakowało tylko owiec), a widok na zalesione wzgórza Roztoczańskiego Parku Narodowego i dolinę Wieprza (gdzie schował się Zwierzyniec, którego obecność zwiastowały wśród drzew jedynie dwa kominy) przypominał Beskid Niski.

środa, 5 września 2012

Trójkoronny triathlon

Tratwa, rower i wspinaczka jednego dnia? Z trójką dzieci? Być może to przesada. Gdybyśmy byli w Pieninach dwa tygodnie, pewnie rozbilibyśmy to na kilka dni, a że spędziliśmy tam tylko przedłużony weekend, trzeba było się streszczać, co zresztą dla dzieci nie okazało się być trudnym doświadczeniem, gdyż przeżywały poznanie swych nowych bohaterów - flisaków. Franek już zapowiada, że na bal karnawałowy przebierze się za flisaka (kapelusza zażyczył sobie jako pamiątki, resztę wyposażenia tj. dżinsy, białą koszulę, tyczkę posiada, a niebieskiej haftowanej kamizelki nie potrzebuje, bo nasz sternik też jej nie miał), Róża natomiast najchętniej przebrałaby się za flisacką księżniczkę, gdyby takie istniały ...

Jak widać dzieciakom bardziej podobają się ludzie ubrani inaczej niż my (nie ma dla nich różnicy czy to Sikhowie, buddyjscy mnisi, czy górale spieszący w swych tradycyjnych strojach rano na flis) niż spektakularne widoki z rejsu przełomem Dunajca, zabawne dykteryjki i zagadki naszego flisaka-gawędziarza, które łatwiej było im znieść dzięki moczeniu rąk w zimnej, bystrej wodzie.

Powrót ze Szczawnicy do Sromowców Niżnych, gdzie mieszkaliśmy zaplanowaliśmy pierwotnie busikiem, ale gdy tylko dowiedzieliśmy się o możliwości wypożyczenia rowerów i przyczepki od razu zapaliliśmy się do pomysłu wracania drogą wijącą się wzdłuż dziesięciokilometrowej trasy, którą spływaliśmy. Miny nam zrzedły, jak zobaczyliśmy stan przyczepek do wypożyczenia. Na dziesięć - tylko jedna (firmowa marki Kiddy Van) nie miała dziur w plastikowych szybkach, przetarć w materiale, ton piasku w środku, ale nie chciano nam jej wypożyczyć, ze względu na nietypowe mocowanie do roweru. Aby nas zachęcić do wybrania innej, wypożyczający użył argumentu, że ładowność Kiddy Vana nie powinna przekroczyć 25 kg, choć wyraźnie była na niej napisana całkiem inna wartość. Grunt, że się udało i w szybkim tempie (niestety za prędkim jak na podziwiane widoków), mijając dziesiątki polskich i słowackich tratw, pontonów i kajaków, dotarliśmy na obiad.




Trzy Korony wydawały się być w zasięgu ręki, więc niespiesznie ruszyliśmy na szczyt około godziny piętnastej. Gdy w końcu po chwilach zwątpienia tam dotarliśmy, było na tyle późno, że nie musieliśmy stać w kolejce na platformę widokową, z której rozpościerał się spektakularny widok, na wijący się Dunajec, Czerwony Klasztor, nieodległe Tatry, inne nieznane nam szczyty i pasma.

Gofry, lody i piwo w schronisku pod Trzema Koronami zakończyły ten intensywny dzień.

środa, 1 września 2010

Canoeing



Patrząc za okno można już prawie o lecie zapomnieć, ale ja przekornie chcę je wygrzebać z czeluści pamięci mojej i komputera. Tegoroczny nasz wyjazd wakacyjny był krótki, pogoda nie rozpieszczała, na dodatek pojechaliśmy w to samo co zwykle kaszubskie ustronie. Ale ponieważ zawsze staramy się zobaczyć lub zrobić coś nowego, to i tym razem nam się udało.

Nowość number one to spływ. Krótki, bo zaledwie jednodniowy, ale za to pierwszy raz z dziećmi. Wystartowaliśmy z Lipusza, gdzie zaczynają się zwykle spływy Wdą, a skończyliśmy niewiele dalej, bo po około 10km. Dzieci zgodnie stwierdziły, że 5 godzin w kajaku to aż nadto by doświadczyć uroków kaszubskiej rzeczki. Nie mieliśmy więc wyboru i spływ zakończyliśmy w pierwszym możliwym miejscu.
Czas na wodzie nie był jednak czasem straconym, ani też, jak złośliwi mogliby podejrzewać, nieustanną walką ze znudzonymi małymi potworami. Zarówno my, jak i dzieci świetnie się bawiliśmy. Atrakcje zaczęły się już w stanicy - Franko pokochał swoją kamizelkę ratunkową, wybrał dla taty wiosło, które potem chętnie pożyczał i "pomagał" wodować kajak. Róża najpierw była niezwykle dumna ze swej kamizelki, jednak szybko ją szczerze znienawidziła - skutecznie krępowała jej ruchy.


Na rzece początkowo dzieci siedziały jak zahipnotyzowane. Wzięliśmy rodzinne canoe, więc środek naszej jednostki pływającej zarezerwowany był dla maluchów. Po jakimś czasie trzeba było wymyślać już atrakcje. Sama rzeka dostarczyła nieco rozrywki, bo pokonywanie zwalonych drzew, zdejmowanie kajaków z mielizn, czy przepływanie pod mostami jest w sumie bardzo fajne. Trzeba w tym miejscu dodać, że nasz syn zatacza się ze śmiechu gdy nam się coś nieprzyjemnego przydarzy - dostaniemy gałęzią w łeb, wdepniemy w kałużę, coś nas ochlapie. Miał więc ubaw po pachy. Franek ostatnio jest zapalonym, przesadnie ambitnym sportowcem, więc na kajaku chętnie brał wiosło w swoje ręce i cierpiał za każdym razem gdy inny kajak (nawet z obcymi pasażerami) go wyprzedzał.


Róża była zdecydowanie mniej zadowolona z wycieczki. Trochę się bała, więc najchętniej spędziłaby cały spływ na mych kolanach, denerwowała ją kamizelka i wymuszony bezruch. Atrakcyjne było dla niej jedynie wędrowanie pomiędzy kajakami (byliśmy z Mateuszem i Olą) i podjadanie smakołyków. Panience udało się jednak zdrzemnąć na dnie canoe, a pod koniec wyprawy odważyła się maczać ręce w wodzie za burtą, co szybko przerodziło się w ryzykowną zabawę, więc ja również cieszyłam się z rychłego końca spływu.




Nasz rodzinny chrzest rzeczny uważamy za udany. Wnioski wyciągamy.