Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tygrysy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą tygrysy. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 28 listopada 2011

U Czerwonych Khmerów

Co prawda tytuł już zdradza, gdzie jesteśmy, ale zanim napisze coś o nowym miejscu i o tym jak tu dotarliśmy podzielę się starymi zdjęciami i starymi wrażeniami.

Oto obiecane zdjęcia ze spotkania dzieciaków z kociakami:




W Tajlandii najprzyjemniejszym miejscem jak dotąd było Chiang Mai, ze względu na klimat - zarówno ten pogodowy, jak i atmosferę miasta. Mniejsze znacznie niż przytłaczający Bangkok, bekpakerskie nadal, więc przyjazne (łatwo np oddać pranie, z czego skorzystaliśmy;)), ale uliczki są malutkie, ciche, klimatyczne, miasto zamiera w ciągu dnia (wszyscy ruszają na organizowane wycieczki i trekkingi), a budzi się wieczorem. Bangkok jest molochem, bardzo efektownym (sto lat za Azjatami jesteśmy), ale przytłaczającym, głośnym, okropnym. Khao San Road to hałaśliwa imprezownia, pełna naganiaczy i sprzedawców (choć dużo mniej nachalnych niż Turcy i Hindusi), zupełnie nie w naszym stylu. Tak więc żałujemy, że w Chiang Mai spędziliśmy jedynie 3 dni. I żałujemy, że do Bangkoku przyjdzie nam jeszcze wrócić.

Tajlandia, musimy przyznać, na razie nas nie zachwyciła. Jest ładna, estetyczna, przyjazna, widać że wiedzą jak dogodzić turystom, ale to nie jest taka "egzotyka". Ten kraj jest zbyt bogaty, by nas zaskakiwać. Riksze już widzieliśmy gdzie indziej, nie zaskoczyło nas nic oprócz tego super-hiper metropolitarnego centrum Bangkoku. Ale jest pięknie, ciepło, mają bardzo smaczne jedzenie (nawet, a może szczególnie, na ulicy), ale już widzimy, że to co nas naprawdę kręci to jednak taka Kambodża.

Tu mała dygresja matczyna - okazało się, że w tak cywilizowanym kraju jak Tajlandia pieluchy, słoiczki to jednak dobro luksusowe. Są powszechnie dostępne jedynie w małych ilościach (pieluchy) i bardzo drogie. Lub wcale (słoiczki). By nabyć dużą pakę pieluch udaliśmy się do owego mega wypaśnego centrum. A i tam znaleźliśmy tylko jeden słoiczek, który miałby znamiona obiadku (nie składa się wyłącznie z owoców). Rodzin z dziećmi jest tu bardzo dużo, choć tak liczna jak nasza nadal stanowi lekką sensację.

A jak dotarliśmy do państwa Khmerow? Hm, mieliśmy podróżować 2 środkami lokomocji, a skończyło się na 5... Najpierw busik sprawnie zabrał nas z Khao San, po drodze dzieciaki zaliczyły wymioty, ale dotarliśmy do granicy. Potem pickup do bardziej granicznej granicy, potem na piechotkę przez wszelkie urzędy (po drodze 3 red bulle dla Khmera - ważniaka jako podziękowanie za przepuszczenie nas z dzieciakami szybciej bokiem), potem autobusik do postoju taksówek (jako typowe burżuje wykupiliśmy droższą i wygodniejszą opcję z taksą od granicy), potem taksa, a na koniec riksza po mieście. I tu nas wrednie oszukano. Pan, który albo dostał comission od hotelu, albo nie chciało mu się jechać do naszego świetnego, wypaśnego hotelu z basenem, ściemnił, że uwaga, tamta cześć miasta jest zalana. Daliśmy się nabrać i mieszkamy w nieco tańszym i nieco starszym hoteliku, ale też z basenem. Ale jak to Polacy, postanowiliśmy sprawdzić, czy tamten hotel rzeczywiście jest zalany. Oczywiście ani śladu powodzi w tamtej części miasta. Ale nasz hotel nie ma już miejsc, więc się nie przeniesiemy. Za to jutro mamy szansę powiedzieć naszemu naciągaczowi, co o nim myślimy, bo chce przyjechać zabrać nas na wycieczkę do Angkor. Takiego! Jutro dzień kondycyjny, a mamy tutaj internet za darmo, wiec potem napiszę jak nam się widzi Kambodża (love).

Czekamy na jakikolwiek komentarz, bo nawet nie wiemy, czy ktoś to czyta?

niedziela, 27 listopada 2011

Tygrysiątka w akcji

Zaległa relacja z wczoraj: tygrysy były. Dla dzieciaków niestety dwumiesięczne (wielkości Timona), a dla starszych ogromniaste. Strachu nie było wcale, no może Róża na początku miała wątpliwości czy wejść do klatki, ale gdy zobaczyła jak milusio Franek pieści się z tygrysiątkami, natychmiast również nabrała ochoty na przytulenie małej bestii. Natomiast my mogliśmy podrapać po brzuchu prawdziwego władcę dżungli, a raczej klatki, bo nie wiemy czy zna jakiekolwiek inne życie. Tygrys taki śmierdzi jak stary dywan, ale futerko ma całkiem przyjemne. Wąsy twarde i tak na oko 30cm. Kłów nie sprawdzaliśmy.






Zdjęć dzieci nie ma na razie. Nie dlatego, że zostały pożarte (zdjęcia, nie dzieci), a dlatego, że nie mogliśmy wejść z dzieciakami do klatki (poskąpiliśmy na dodatkowy bilet dla nas) i wynajęliśmy nieco taniej profesjonalnego fotografa. Może wkrótce z płytki się uda wrzucić, ale tu inter fatalny.

Po tych spotkaniach z drapieżnikami udało nam się jeszcze odwiedzić dwie świątynki.


Potem był już tylko nocny pociąg (najlepszy jakim jechaliśmy podczas wszystkich naszych podróży).
Łucja co prawda nie dała spać całemu wagonowi, ale tylko przez godzinkę ;)

sobota, 14 listopada 2009

Wolny jak tygrys

A więc tak. Strasznie jesteśmy tu nieogarnięci, albo też taki jest ten kraj. Zawsze myślałem, że park z tygrysami - do którego mieliśmy jechać - Ranthambore National Park jest na kompletnym uboczu, będzie wielki problem, żeby się tam dostać i w ogóle. A okazało się, że wszystkie pociągi z Agry do Jaipuru zamiast jechać najkrótszą możliwą trasą, jeżdżą kompletnie naokoło przez wrota do krainy tygrysa. Co mieliśmy więc zrobić? Wysiedliśmy w połowie trasy z naszej ekstra super pierwszej klasy sypialnego pociągu, w nadziei ujrzenia tygrysów. Ale tam niespodzianka - strugi deszczu, zimno, wszyscy w zimowych czapkach, zmarznięci i zdezorientowani. Safari po parku (jeepem) załatwiliśmy sobie przez hotel (a ich commision był wysokości ceny biletów na 3 godzinną jazdę po dżungli) i spokojnie przespaliśmy całe deszczowe popołudnie. Na tygrysy wybraliśmy się za to prawie jak na polowanie - skoro świt. Franek był podekscytowany, choć z drugiej strony trochę się bał. Czy było czego, nie wiem. Nasz jeep nie miał żadnych krat, po parku chodzili strażnicy parkowi tylko z kijami. Ale żeby nie było, ktoś podobno widzi tam tygrysy (my jak się już pewnie domyślacie tygrysa nie ujrzeliśmy). Widzieliśmy natomiast wiele zwierząt stanowiących pożywienia dla tygrysa (antylopy, jelenie), ptaków sporo (w tym dziko żyjące pawie, co stanowiło ciekawy widok), małpy, krewniaka tygrysa czyli leoparda, a na koniec ślad stopy tygrysa.

Na poniższym zdjęciu leopard idzie trawersem skały. Mimo że go na żywo widziałem, jak się poruszał nijak nie mogę go znaleźć na fotografii. Jak nasz przewodnik wypatrzył go z takiej odległości z pędzącego jeepa, będzie dla mnie na zawsze zagadką.


Sam park nie jest zbyt duży, a mieszka w nim dwadzieścia kilka tygrysów. Podzielony jest na 5 stref, do których wjeżdża każdego dnia określona (pewnie i tak zbyt duża) liczba jeepów i otwartych ciężarówek. Każda z tych stref okrąża ogromne wzgórze skalne, na którym rozlokował się Fort Ranthambore, u którego podnóża tutejszy maharadża urządzał polowania. Niby w parku miała być dżungla, ale raczej to zarośla z wyrastającymi od czasu do czasu niesamowitymi drzewami. Jeep (oczywiście on najbardziej podobał się Frankowi) raz piął się cicho po skale, raz przejeżdżał przez wyschnięty potok, ale tygrysy (zmokłe poprzedniego dnia) albo schowały się do innych stref, albo do swoich jaski, albo chciały nam zrobić na złość. Najbardziej z faktu nieujrzenia tygrysa nieukontentowana była Justa, Fran skwitował "szkoda, że nie widzieliśmy tygrysa" i skupiał się na pozytywach: jeepie bez dachu, innych zwierzętach. W dodatku nasz synek chyba zrozumiał ideę wolności - tygrys na wolności mógł się nam pokazać lub nie, to był jego wybóor - nie nasz. Po trzech godzinach safari czyli o 10 strasznie niewyspani, ale bardziej lub mniej szczęśliwi wróciliśmy do hotelu, by wyruszyć w dalszą podróż. Tym razem naprawdę do Jaipuru.