Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zamki. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 8 maja 2012

Piątek

Długiemu weekendowi udało nam się wyrwać z gardła tylko jednodniowy (piątkowy) wypad za miasto. Ale za to jak intensywny! Rysunek Frania najlepiej oddaje różnorodność tej wycieczki, bo czegóż tam nie było. Pałace, konie, strzechy, zamki, kolegiaty i diabły. A wszystko w samym środku Polski.

piątek, 8 kwietnia 2011

„Czy jesteśmy już w innym kraju?” 1

Coraz trudniej jest dziecku wytłumaczyć, czym są inne kraje. Kiedyś był na to czas podczas stania w kolejce na granicy. A teraz? Zwalniasz trochę na autostradzie, a tu inny kraj. Przechodzisz przez rzeczkę i bęc – inny kraj.

Ale zanim dojechaliśmy do naszej zachodniej granicy mieliśmy przed sobą wiele atrakcji, a także dotkliwych rozczarowań. Największym z nich okazał się wjazd kolejką gondolową na Stok Izerski, bądź precyzyjniej brak możliwości takiego wjazdu ze względu na „przerwę techniczną”. Oczywiście zemściło się na nas zbytnie zaufanie do administratorów strony internetowej tego ośrodka narciarskiego. Całe szczęście, że dzieci nie widziały naszej wściekłości, smacznie spały w fotelikach samochodowych po przejeździe przez Góry Izerskie.
Kolejna atrakcja też mogła się okazać niewypałem, ale dzięki bezczelności i odwadze Justy (silnie kontrastującej z moją postawą w tej konkretnej sytuacji) stała się przygodą. Otóż słynny „filmowy” zamek Czocha okazał się twierdzą trudną do zdobycia dla dwójki turystów z dziećmi. Zbyt mała liczba chętnych do zwiedzania powodowała, że przewodnikowi nie opłacało się odejść od kawiarnianego stolika., choć już na wstępie popełniono błąd wpuszczając nas do środka. Bo czy dla takich barbarzyńców jak my napisy typu „wejście tylko dla gości hotelowych” są zaporą uniemożliwiającą penetrację zamkowych zakamarków? Tylko skrzypienie schodów zdradzało naszą obecność, gdy wchodziliśmy na wieżę, na której w filmie „Gdzie jest generał?” schowała się kompania esesmanów. Rozpościerał się stamtąd widok na zalew Leśniański i fragmenty zamku, skrzętnie ukrywane przez wszystkie ekipy filmowe. Na szczęście nikt nas nie zobaczył, w hotelu nie było zbyt wielu gości, czemu nie ma się co dziwić i mogliśmy udać się jeszcze dalej na zachód.


Nysa Łużycka jako rzeka graniczna lepiej wygląda na mapie niż w rzeczywistości. Na przykład w Zgorzelcu/Gorlitz kilkadziesiąt sekund marszu przez most dzieli Zgorzelczan od pięknie wyremontowanej starówki, schludnych, wypucowanych chodników, a Gorlitzan od tanich papierosów i wódki. Ale trzeba przyznać, że idzie „nowe” z zachodu, tuż przy moście granicznym odbudowywany zostaje Plac Pocztowy ze znakiem milowym poczty saskiej Augusta II. A to oznacza, że jesteśmy coraz bliżej Drezna.

środa, 6 kwietnia 2011

Wypadek

Wielokrotnie przekonaliśmy się podczas naszych rodzinnych wycieczek, że nie wszystkie atrakcje, które planujemy udaje się zrealizować, nie wszystkie typowane na dziecięce hity, spełniają pokładane w nich nadzieje. Ale na szczęście pojawiają się też atrakcje "z zaskoczenia", nieprzewidziane, takie super przygody znikąd. Coś takiego przeżyliśmy drugiego dnia w Kotlinie.

A zaczęło się zupełnie niewinnie od nieudanego wypadu do Muzeum Zabawek w Karpaczu. Muzeum zastaliśmy zamknięte, więc malowniczą droga przez przełęcz ruszyliśmy w kierunku zamku Chojnik - naszego kolejnego punktu programu.
Spokojna droga przez las budzący się z zimowego snu, piękne widoki na zakrętach i... 15m oblodzonej nawierzchni. Tylko tyle i aż tyle, bo nam wystarczyło by ześlizgnąć się do rowu. Na szczęście jechaliśmy wolniutko i dachowania nie było :) Samochód jednak zawisł w niewygodnej pozycji i ani drgnął. Jak tu wybrnąć z takiego ambarasu? Na szczęście nasza drużyna musiała wyglądać na wybitnie nieporadną, bo szybko znaleźli się pomocni kierowcy z pojazdem 4x4, który poradził sobie z naszym problemem. Akcja ratunkowa skłoniła Franka do wręcz histerycznego śmiechu, Róża też dobrze się bawiła, a wszystkim wokoło udzielił się ów groteskowy nastrój. Tak oto mrożąca krew w żyłach przygoda urosła do rangi topowej atrakcji wyjazdu. Doczekała się nawet artystycznej dokumentacji:


Po wszystkim ruszyliśmy - rodzice ze zszarganymi nerwami, a dzieci w szampańskich humorach - zdobywać zamek Chojnik.
Wycieczka z dnia poprzedniego dowiodła, że z naszych maluchów są nieźli piechurzy. Na nowym szlaku okazało się, że im teren trudniejszy, tym większa frajda. Omszałe kamienie i liczne korzenie na stromym zboczu były dla Franka i Róży (która ciągle wychodziła z nosidła) dodatkową atrakcją, a my podsycaliśmy ich zapał opowieściami o rycerzach i księżniczkach, które mieszkały na zamku Chojnik. Zwiedzanie obiektu było już wielką przygodą, a w powrotnej drodze wyobraźnia dzieci pracowała na pełnych obrotach. Patyki stały się mieczami, a Róża całej rodzinie przydzieliła role - księżniczek i rycerzy.





Pełen wrażeń dzień zakończyliśmy spokojnym spacerem wśród pałaców w Łomnicy. Zgrabne budynki, rozdzielone dolinką rzeki, mieszczą obecnie hotele i pensjonaty. My w zadbanych ogrodach tych posiadłości szukaliśmy oznak wiosny. I znaleźliśmy.






poniedziałek, 10 maja 2010

Mury w Muzeum Raju

Dzień drugi. Jaskinia Raj-Chęciny-Tokarnia-Kielce.

Nagromadzenie atrakcji w jednym miejscu zdecydowanie większe niż w Bałtowie. Tym bardziej, że tu królowały autentyki. A więc odległość z Jaskini Raj do zamku w Chęcinach wynosiła nie więcej niż 5 km, a z tamtejszej wieży obserwacyjnej było wręcz widać chałupy w skansenie w Tokarni.




Ale zacznijmy od tego, że niespodziewanie udało nam się wejść do jaskini. Bo na tydzień wcześniej nie znalazło się żadne wolne miejsce, aby je zarezerwować. Tak więc zgodnie z radą przyjechaliśmy wcześnie, i skorzystaliśmy z tego, że ktoś nie dotarł. Sama jaskinia - nie za duża - mocno zmieniona, by otworzyć tam ruch turystyczny, ale imponująca przez liczbę wystających z sufitu stalaktytów. Franio co prawda bał się ciemności, a Róża nie zważając na protesty rodziców nurzała ręce w wodzie zbierającej się jakby na ryżowych tarasach, ale oboje mieli okazję (i zabawę) zgasić światło w jaskini. Dzięki czemu cała gromadka turystów mogła obcować, choć przez chwilę z absolutną ciemnością.
Trudno mi ocenić, czy rzeczywiście ta jaskinia jest najwspanialszym naturalnym cudem Polski, bo brak mi punktu odniesienia, musimy więc zeksplorować jeszcze kilka jaskiń, by docenić walory Raju. Niesamowity był dla mnie natomiast kontekst. Ta perełka nie znajdowała się w romantycznym krajobrazie pełnym dziwnych skalnych kształtów, dzikiej przyrody, tylko pod małym skalistym wzgórku, pośrodku jak najbardziej swojskiego, mazowieckiego sosnowego lasku.

Co do Chęcin trudno się wypowiadać. Zamek jakich wiele, mimo że przechadza się po nim duch. Najlepiej prezentuje się z daleka. Frankowi podobał się chyba najbardziej z naszej czwórki, ale i tak nie zaliczył go do największych atrakcji wyjazdu. Wciąż jesteśmy napaleni (obaj z Francikiem) na Krak de Chevaliers, ale z drugiej strony jak go zobaczymy, to tylko Malbork wywoła w nas efekt ŁAŁ.

W skansenie w Tokarni nas rasowych (fachowych i w ogóle) specjalistów etnografów nic specjalnie nie zachwyciło. Może poza domostwem wiejskim, które miało wewnętrzny dziedziniec, bo stodoła, chlew i stajnia stanowiły 3 pozostałe boki czworokąta. Ciekawość naszą wzbudził też dwór szlachecki z drewna, lecz podmurowany (Frania natomiast poruszył fakt, że trzeba było tam założyć kapcie). A najbardziej przejście od części reprezentacyjnej, która wyglądała rzeczywiście wyrafinowanie do części służebnej, niczym nie różniącej się od chałupy chłopskiej.


Na koniec pełnego dnia wrażeń upewniliśmy się, że miasto Kielce, nie jest interesującym wielce.

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Rycerz i Róża nad Liwcem

Kiedy Francelot stał się fascynatem rycerstwa, tego żadne z nas nie pamięta. Nie było to zbyt dawno, bo na Kaszubach Froland kazał sobie dzień w dzień (wieczór w wieczór) opowiadać bajki o smokach i rycerzach. O wizycie w zamku w Golubiu Justa wspomniała wcześniej - może on właśnie stanowił katalizator? W każdym razie ja (jako dobry ojciec) wynalazłem informacje o najbliższym Warszawy turnieju rycerskim i tym sposobem pojechaliśmy w zeszłą sobotę do zamku w Liwie. Frawisza w przeciwieństwie do innych dzieci był dobrze do turnieju przygotowany - miał własny miecz, więc aby przeistoczył się tamże w prawdziwego Lancelota wystarczyło kupić mu hełm. W pełnym rynsztunku Fristan czuł się tak pewnie, że starał się zaczepić i sprowokować do walki jakiegoś innego rycerzyka (oczywiście z jego kategorii wiekowej), aby upokorzywszy go, okazać mu na koniec miłosierdzie. Niestety żaden mięczak nie podjął rękawicy ...


Różolda piszczała natomiast na widok konnicy (lub raczej samych koni). Ogólnie zabawa dość przaśna, mało rycerzy, a walki wyglądały bardziej na zapasy misiów niż popisy fechmistrzów. Ale radość dzieci bezcenna.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Jak idealnie dojechać na wakacje?

Nam się udało. Ale tylko raz. Tu znów hołd dla mego męża - tak to idealniutko wymyślił, że nie było wyprowadzającego mnie z równowagi smęcenia dzieciaków podczas jazdy. Recepta - dobrze rozplanowane przystanki na ciekawe zwiedzanie.
Pierwszym na naszej trasie na Kaszuby był Sierpc. Jako etnolodzy wstydziliśmy się, a raczej ja się wstydziłam (Pita od kiedy skończył studia obnosi się na każdym kroku ze swą hm... niechęcią do wszystkiego co etnologiczne), że mijając wielokrotnie nie wstąpiliśmy. A warto.

Skansen okazał się być urządzony jak prawie funkcjonująca wioska. W każdej zagrodzie "gospodyni" która dogląda żywego dobytku - królików, kóz, kur, krów, a dodatkowo pełni funkcję mini przewodnika. Krajobraz sielski anielski.Stwierdziliśmy, ze wioski dawniej były o wiele ładniejsze niż teraz. Chyba dlatego, że były bliżej natury - drewniane chaty łatwiej wtapiają się w krajobraz, bardziej malowniczo zarastają malwami, a piaszczyste drogi też pozostają w większej harmonii z otoczeniem niż asfaltowe. I nie chodzi mi tu o to jak bardzo są "eko" - wzięte z natury, a raczej o kolorystykę. Dzieciaki były zachwycone zwierzakami, nam się miło spacerowało i dwie godziny minęły niezauważalnie. Potem obiadek i dzieciaki w samochodzie spały spokojnie 2 godziny.


Następny przystanek był przygotowany specjalnie z myślą o Franku, który ostatnio ma fazę na zamki, rycerzy, smoki, miecze itp. Zamek w Golubiu-Dobrzyniu miał spełnic jego oczekiwania. Niestety zamkiem zarządza PTTK, co do czasu umknęło naszej uwadze. A to wieeeele zmienia. Na początek zwiedzania podstarzały ale nadal rubaszny przewodnik serwuje 20-to min film o zamku (w trakcie Fran z 10 razy na całą salę "Nie chcę film, jest nudny"), potem obowiązkowo po kolei wszystkie wystawy - pseudoetnologiczna, drobna archeologia ziemi dobrzyńskiej i dopiero kilka gablot z hełmami i mieczami. Czy zamek polecamy? Ja nie, ale Pita zapewne tak. Jednak dzięki temu przystankowi mieliśmy kolejne cudowne 2 godziny jazdy w błogim spokoju.
Na koniec zdesperowanym i zastraszonym podróżniczą gehenną z dzieciakami polecam lekturę:
Rady porady
Może pomoże choć troszkę.

środa, 13 maja 2009

Natura vs Kultura

Oczywiście, ze już wróciliśmy. I to dawno. No ale wiadomo - w ciągu dnia to matki czasu nie mają, a jak mają to go wykorzystują na relaks, a nie na pisanie bloga. Wieczorem zaś trzeba poświęcić cenne godziny na romanse z mężem, niebezpieczne w dzień prasowanie, przekopać się przez nowe ofery na Allegro i nowe posty na forum.

Ale czas na relację też wyłuskałam :)
Wyjazd w skali 1-10 (opcja dla Polski) oceniam na 6/7. Pełen punkt w ocenie oderwały chmary komarów, które rzuciły się na nas jak na świeże mięso, beztrosko wkraczające na ich teren.
Fran wrócił z twarzą poznaczoną ukąszeniami - jak po ospie. Chmary komarów
udokumentowałam

Info na które wszyscy czekają - nie nie spotkaliśmy Palikota. Ale i tak spore tłumy zwiedzające Kozłówkę w piątek 1 maja sprawiły, że wnętrz pałacu nie obejrzeliśmy. Z zewnątrz natomiast prezentował się tak

Większość wyjazdu upłynęła nam pod hasłem "natura versus kultura". Spacerując po kładkach szlaków Poleskiego Parku Narodowego dyskutowaliśmy jak to człowiek najpierw "uprawia" krajobraz, potem go porzuca, pozwala mu zarosnąć nieco, a następnie stwierdza, że to świetne, dzikie i naturalne miejsce, doskonałe na park narodowy. Nie zrozumcie mnie źle. To w żadnym razie nie jest krytyka! W końcu prawdopodobnie dżungla amazońska przeszła ten sam proces, a to przecie najdziksza dzikość na świecie i kwintesencja triumfu natury! Z PPN jest podobnie. To pozostałość stawów, "uprawnych" bagienek i jezior. Czasem trzeba by się cofnąć do XVIII czy XIXw by zobaczyć owego bagiennego rolnika, ale on tam był! Nasze mieszczuchowe umysły zafascynowała gąbczastość bagien. Druga niecodzienna rzecz - dziwne uczucie jakie daje wkraczanie na ten podmokły teren po kładce. Tak jakby nas tam do końca nie było, tylko spacerujemy nad i obok.







Mój mąż ma niezwykłą umiejętość wyszukiwania miejsc nikomu nie znanych, albo prawie nikomu, a na pewno nie mi. Zazwyczaj okazują się one być albo mega niewypałem (jak na tym wyjeździe wieża gdzieśtam, której nawet nie uwieczniliśmy na zdjęciach) albo super atrakcją, jak zamek w miejscowości Krupe, który niniejszym prezentuję.




Mimo, że często narzekam na te ukryte atrakcje, to w sumie jestem Picie wdzięczna. Bez mego prywatnego kaowca zwiedzałabym sztampowo i wielu miejsc bym w ogóle nie poznała. Zresztą na tym wyjeździe sztampowo też było - Lublin i Kaplica Św. Trójcy na przykład. Ale nie żałujemy. Dzieci szczęśliwe i pięknie udokumentowane :) Czasem Pita musiał nosić oboje na raz (jedno w nosidełku na stelażu, drugie w chuście), ale robił to chętnie w ramach wyrabiania kondycji przed męskim wyjazdem w góry. Na koniec nasze sielankowe maluchy. W tle jeden z hajlajtów naszej wycieczki - pałac Potockich w Radzyniu Podlaskim.




niedziela, 5 października 2008

Wycieczki równoległe

W pierwszą samochodową wycieczkę objazdową zabraliśmy Różę, gdy miała niespełna dwa miesiące. Za cel wybraliśmy północne Mazowsze (a przynajmniej tę część na północ od Warszawy) i postanowiliśmy dzieciom pokazać zamek w Ciechanowie, pałac w Opinogórze i najdłuższy rynek miejski w Pułtusku.
Po powrocie zorientowałem się, że Franka pierwszy wyjazd (nie prowadziliśmy jeszcze wtedy tego bloga) wyglądał bardzo podobnie. Też na jego trasie znajdował się zamek, pałac i zabytkowe miasteczko (tylko w trochę innej kolejności). Dlatego opiszę te dwie wycieczki równolegle.


Niby podobne, a jednak różne. Z Franiem wybraliśmy się w pierwszą podróż, jak miał prawie trzy miesiące. Z Różą już się tak nie cackaliśmy i zrobiliśmy to ponad miesiąc wcześniej, narażając ją na całodzienną wycieczką samochodem na dystansie ponad dwustu kilometrów. Dla pierworodnego wzięliśmy "wisiadło" (jego małe kończyny zwisały bezwładnie spod piersi ojca) i wózek z gondolą, dla córki - chustę, podtrzymującą ją w pozycji embrionalnej (a przy okazji potencjalnie duszącą) i fotelik samochodowy na ramie wózka. Ale dość już o sprzętach, czas coś napisać o atrakcjach.


Zamki w Ciechanowie i Czersku (bo tam właśnie zawieźliśmy na początku Franka na początek jego podróżniczej drogi), to najlepsze na Mazowszu przykłady średniowiecznych fortec. Zachowane wieże, na które można wejść, cały (lub prawie cały) obwód murów obronnych, to upadabnia do siebie te zamki. Różne są tylko widoki. W Czersku oglądamy położoną niżej rozległą dolinę Wisły z charakterystycznymi sadami, natomiast w Ciechanowie - podmokłe łąki, wśród których wzniesiono książęcą siedzibę, a także pobliskie zabudowania.


Pałace w Otwocku Wielkim i Opinogórze są nieporównywalne. Barokowe mieszkanie marszałka Bielińskiego miało gości zaszokować swym bogactwem i przepychem. Krasińscy przeciwnie; ich siedziba to romantyczne ustronie, dokąd mogli uciec od politycznych i salonowych intryg, z małym neogotyckim pawilonem mieszkalnym na niewielkim pagórku, położonym pośrodku obszernego parku, gdzie Franciszek rozgarniał zżółtłe liście swoją kaczką, a Różyczka spała w najlepsze.

Obie wycieczki (z 2006 i obecną) kończyliśmy spacerem po mazowieckich miasteczkach. W Górze Kalwarii obeszliśmy rynek i szybko pojechaliśmy do domu na obiad. Gdybyśmy w ten sam sposób zwiedzili Pułtusk mielibyśmy wielki problem, bo wkrótce po wyjeździe z miasta utknęliśmy w dwugodzinnym korku w okolicach Serocka i Zegrza. Na szczęście nie byliśmy na czczo, pułtuski rosół nieźle nas rozgrzał.

poniedziałek, 21 kwietnia 2008

Siedem dolnośląskich cudów

Co tu kryć jesteśmy zachwyceni Dolnym Śląskiem!

Takie nagromadzenie zabytków, tak blisko siebie położonych, w dodatku pobliskie góry, różnorodność niezwykła, można i na rower, i na paralotnię, no i na trekking. Spędziliśmy tam tydzień, a i tak zwiedziliśmy tylko część najsłynniejszych pomników historii. Moglibyśmy spędzić i drugi, a poziom atrakcji tylko nieznacznie by się obniżył. A do tego czuliśmy egzotykę. W niektórych małych miejscowościach czas się jakby zatrzymał w 1945 roku, brakowało zupełnie nowszej zabudowy, obskurnych reklam, część niezasiedlonych domów powoli zamieniała się w gruzy, a od czasu do czasu jechało się brukowymi ulicami. No i w co drugiej wsi ogromne zdewastowane pałace ...

Spośród wszystkich dolnośląskich zabytków, które odwiedziliśmy, wybrałem kilka i sporządziłem listę moich prywatnych siedmiu cudów (kolejność nie ma znaczenia).

1. Gdyby Chełmsko Śląskie było bliżej Warszawy, bez wątpienia Kazimierz nad Wisłą zostałby porzucony przez weekendowych turystów. To przygraniczne miasteczko ma bowiem wielki turystyczny potencjał, pozostaje tylko trzymać kciuki, żeby dotrwało do lepszych czasów w niezmienionej formie, gdy ktoś postanowi wydać trochę milionów na gruntowny remont. Czasu jest coraz mniej, bo część jednej z pierzei kamieniczek na rynku nadaje się już tylko do wyburzenia. A obdrapane tynki kamienic mogą kompletnie odpaść. Poza urokliwym ryneczkiem, z którego jest kilka kroków do kościoła górującego nad miejscowością, największą atrakcją jest jedenaście drewnianych domów tkaczy (to one mi przywiodły na myśl kazimierską zabudowę). Są nadal zamieszkałe i wyglądają jakby je przeniesiono wprost ze skansenu, a stoją przy ruchliwej trasie. Poza tym widoki, wokół nie za wysokie góry, długa dolina, szosy obsadzone drzewami. Nic tylko przywieźć tu rower ...



2. Nie tak długi jak praski most św. Karola, ale również z rzeźbami świętych; równie malowniczo otoczony zabytkami i podobnie pocztówkowy most św. Nepomucena w Kłodzku też trafia na mą listę. Ale z tym zastrzeżeniem, że gdyby nie stał pośrodku urokliwego miasta (pełnego secesyjnych kamieniczek, mniejszych mostków i kładek nad rzeczką), nad którym unosi się - niczym wielki statek kosmiczny - wielka bastionowa twierdza, a prowadził wyłącznie z punktu A do punktu B, napewno nie zwróciłbym na niego uwagi ...


3. Nie taki cel przyświecał tym, którzy zezwolili na budowę protestanckich zborów w śląskich miastach. W najgorszych koszmarach nawet im się nie śniło, że kościoły pokoju w Jaworze i Świdnicy - zbudowane w zawrotnym tempie, niewiele różniące się od wielkich stodół, a w dodatku położone poza ochroną murów miejskich - przetrwają wieki. I że w odróżnieniu od kapiących złotem śląskich opactw cysterskich trafią na listę najcenniejszych zabytków całej ludzkości. Ale to, co zdumiewa najbardziej - jest w środku. Bo z prostotą zewnętrza kontrastuje wnętrze.
Niestety zdjęć nie mamy, bo stwierdziliśmy (niesłusznie), że szkoda robić płatne zdjęcia w Jaworze, skoro zbór świdnicki podobno jest bogatszy w zdobienia, ale niestety się przejechaliśmy, bo tam zakazano w ogóle robienia fotografii. Uwierzcie więc nam na słowo, że poniższa stodoła kryje wielopiętrowe galerie (ostatnie "piętro" prawie pod sufitem), z których każda pomalowana jest w sceny biblijne. I jak tu wierzyć podręcznikom, w których pisano, że dla protestantów obrazy religijne to bałwochwalstwo.



4.Zamek w Książu wygrywa z liczną w tym regionie konkurencją dzięki oryginalnemu położeniu na wyniosłej skale, pośród głębokich parowów oraz przez to że wygląda jak patchwork. Właściciele z każdej epoki odcisnęli na nim swoje piętno, nie niszcząc jednak tego, czego dokonali ich przodkowie. Zamek z frontu nie wygląda zbyt ciekawie można pomyśleć, że to olejny biało-różowy barokowy pałac z mansardowym dachem, ale wystarczy oddalić się kilkaset metrów w bok na specjalny taras widokowy, by podziwiać budowlę w całej jej krasie, z wieżami, pruskim murem, średniowiecznym stołpem. Nas z dziedzińca przepędziły zbyt wysokie (jak na nasze standardy) ceny biletów, więc od razu skierowaliśmy się na platformę, a potem - sprawiając tym wielką radość Frankowi - do pobliskiej stadniny, gdzie nasz pierworodny mógł zarżeć z radości jak źrebię.



5. Listę, na której nie byłoby opactwa cysterskiego w Lubiążu trzeba by od razu wyrzucić do kosza. To cud jakich mało. Dwa razy większy od Wawelu (fasada ma długość ponad dwustu metrów!), od tylu lat nieużytkowany potrafi zaskoczyć kilkoma odnowionymi salami, dającymi przedsmak, jak to miejsce wyglądało niegdyś, gdy było domem braci w białych habitach. Z przebogatą i przeogromną Salą Książęcą w wielkim Pałacu Opackim kontrastuje pusta nawa kościoła, ogołocona po wojnie z całego wyposażenia - część wielkoformatowych obrazów najsłynniejszego śląskiego malarza Michaela Willmana wisi do tej pory w kościołach na warszawskiej Starówce. A po tych wnętrzach pałętają się nieliczni turyści prowadzeniu kilka razy dziennie przez przewodnika z wielkim pękiem kluczy. Pod koniec zwiedzania nasuwa się jedna myśl - to miejsce ma kompletnie niewykorzystany potencjał.




6. Wambierzycka bazylika z daleka, z powodu braku wież, nie przypomina kościoła katolickiego. Jej ogromna fasada zdaje się naśladować Świątynię Jerozolimską, prowadzą do niej wysokie schody jak do Świętego Świętych. Nie dość, że bazylika jest świątynią, to mała wioska - Jeruzalem, bo wśród kamieniczek przycupnęły kapliczki, między domami znajduje się pałac Heroda, a każda droga wjazdowa zwieńczona jest bramą. Mieszkańcom trudno chyba przestać myśleć o Męce Pańskiej, skoro nawet idąc na zakupy mijają stacje drogi krzyżowej, a w nich naturalnej wielkości figury Chrystusa, Piłata i innych.
Nad Wambierzycami/Jerozolimą góruje Golgota z kaplicą Ukrzyżowania. Prowadzą tam schody, a wzdłuż nich kolejne stacje drogi krzyżowej. Oczywiście na tym nie kończy się całe założenie kalwaryjskie, bo okoliczne wzgórza obsiane są również najrozmaitszymi kapliczkami, nad którymi unoszą się w oddali płaskie szczyty Gór Stołowych. Dolnośląska Jerozolima to prawdziwa perła ...


Ale co na siódmym miejscu?

Chętnie wstawiłbym tam bazylikę gotycką ze Strzegomia, ale widzieliśmy ją raptem kilka chwil zza szyb samochodu, i choć to wystarczyło, aby jej ogrom i majestat zapisał się mi głęboko w pamięci, nie daje jednak uprawnień na tak daleko posuniętą nobilitację.
Krzeszów? Tylko jeśli chodzi o stan renowacji i położenie wśród niewysokich gór mógłby rywalizować z Lubiążem, w pozostałych kategoriach byłby daleko z tyłu, choć oczywiście i tak dystansuje klasztory z innych części naszego kraju.
A może kopalnia w Nowej Rudzie?  Można w niej przecież przejechać się kolejką wożącą do niedawna górników. Na Górnym Śląsku są pewnie lepsze!
Myślałem też o sztolniach w Osówce, co prawda niewiele tam jest do obejrzenia, ale być może to miejsce kryje wielką hitlerowską tajemnicę? Z zachowanych rachunków wynika bowiem, że na budowę całego kompleksu podziemnych sztolni zużyto miliony metrów sześciennych betonu, ale po zliczeniu wszystkich odnalezionych podziemi tyle nie wychodzi ... Pozostaje zadać pytanie, co to oznacza. Czy olbrzymie malwersacje hitlerowskich dygnitarzy, czy też nieodkryte podziemia, kryjące ... Niestety właściciele skrzętnie pilnują, by nikt nic nie odnalazł i nie zepsuł im dobrze prosperującego interesu, który przyciąga swą tajemnicą.

Hmmm, muszę się jeszcze zastanowić, więc o siódmym cudzie napiszę w kolejnym poście.

Oczywiście gdybym dopuścił Frania do głosu i dałbym mu się wypowiedzieć, to mógłbym usłyszeć, żebym nie pominął Jaworzyny Śląskiej, a dokładnie skansenu parowozów w tym miasteczku, a jeszcze dokładniej kamieni spod podkładów kolejowych, którymi rozkosznie się bawił.