środa, 2 maja 2007

Załamanie w podróży

U nas małe załamanie w podróży, bo niestety Franiak się przeziębił. Trochę kaszle i ma temperaturę, więc zatrzymaliśmy się dziś na kolejny dzień w San Cristobal, by go wykurować. Po dniu kuracji i odpoczynku jest mu lepiej i jutro ruszamy dalej - do Palenque.

A wczorajszy dzień był męczący nawet dla nas, więc pewnie on tez się zmęczył... Wybraliśmy się do kanionu Sumidero, gdzie właśnie obserwowaliśmy owe krokodyle. Kanion zadziwiający, dwie prawie pionowe ściany, a w dole rzeka... krokodyle, jakieś ptaszyska, czaple białe, czy inne no i wodospady wyschnięte...


Niestety, by tam dotrzeć musieliśmy zjechać drogą, która na całej swej długości nie miala chyba kawałka bez zakrętu... ledwie powstrzymaliśmy wymioty. A na dole czekał na nas 40-stopniowy skwar tropikalnego miasta.

Mam jeszcze info dla koleżanek muzealniczek, że podobnie, jak w Ameryce Płd. tutaj byłby dla nich raj. Szczególnie jeśli chodzi o stroje ludowe. Są one w ciągłym użyciu i do kupienia za grosze w porównaniu z eksponatami z Warszawy. Każda wiocha ma swój na dodatek. Niestety fotosów nie mam fajnych, bo by mnie zgniłymi bananami obrzuciły.

Bonus zdjęciowy



To taki mały bonusik, dla tych co jednak czytają:)

wtorek, 1 maja 2007

Sin titulo

Nikt prawie nas nie czyta, nikogo nie obchodzi co robimy, tak? (oprócz Julii, której chwała za to, że nam taką rewelację zapodała. Szkoda, że nie za 2 tygodnie ta impra na Zocalo...). Jeśli jest inaczej, to gdzie komentarze, co?

Dziś były krokodyle i wymioty, ale zdemotywowaliście nas do pisania o szczegółach. Może jutro w Palenque nam przejdzie...

poniedziałek, 30 kwietnia 2007

Zapatystland

Dla Julii info. Dziś buszując po indiańskich artesaniach kupiliśmy Ci ponczo, oryginalne, mam nadzieję, że nie za bardzo....

Byliśmy dziś w małej wiosce w okolicy San Cristobal de Las Casas, gdzie w miejscowym kościele, a raczej budynku kościelnym wypełnionym kapliczkami świętych Indianie odprawiają półpogańskie obrzędy. W kościele brak tabernakulum czy innych katolickich atrybutów, jest za to igliwie na podłodze, na którym całymi rodzinami rozsiadają się Indianie, stawiają różnorakie świeczki, ustawiając je w wymyślne konstrukcje, jedzą i śpiewają modły. Za zrobienie zdjęcia można dostać w mordę, więc nie go zrobiliśmy. Za zdjęcia na pobliskim targu zostałam obrzucona kapslami.

Mam jeszcze jedno nowe doznanie. Moja natura etnografa starła się dziś z naturą matczyną. Gdy jechaliśmy collectivo do owej wioski siedziałam obok dwóch Indianek z dwójką dzieci. Nie mam nic przeciwko Indiankom i ich dzieciom, wręcz przeciwnie. Jako etnograf darzę je sympatią, a nawet trochę mnie fascynują, ale cieszyłam się, ze Franito siedział z przodu z Pitą, bo dzieciątka indiańskie były przeraźliwie brudne i miały ślady ospy na twarzy. No więc Franka bym przy nich nie posadziła. Niech zapoznaje się z bliska z innością, jak będzie nieco starszy.

Czy nasz synek coś będzie miał z tej podróży? Oczywiście, dostał dziś w prezencie zapatystę na filcowym koniu i grzechotkę z tykwy. No i jeszcze kolorowe portki.

Poza tym staliśmy się od wczoraj obiektem do zdjęć. Miejscowi robią nam je z ukrycia, tak jak ja Indiankom. Ciekawi jesteśmy zarówno dla tubylców, jak i innych turystów.

a zdjęcia stąd nie wiem, czy będą kiedykolwiek, bo tutejszy inter to jakiś żółw.

sobota, 28 kwietnia 2007

Oaxaca czytaj Łahaka

W Oaxace też deszcz i zamieszki. Przynajmniej zagrożenie zamieszkami, bo na ulicy stała cała chmara policjantów uzbrojonych w gaz łzawiący, pały, bron długą (nie dla wszystkich starczyło pałek, niektórzy mieli kije).


Zadziwia nas tutejsza zdolność do oszczędzania i samozaparcie. Cieszyliśmy się, że mamy tylko jedno dziecko w podróży, bo obok nas jechali dziś w autobusie (5 godzin, droga przez góry) Meksykanie z trójką maluchów na kolanach. Spotkaliśmy dziś Rosjanina, który mieszka tu od lat, ale oczywiście chciał pogadać po swojemu i pogadał co nieco.




Jak widać, dwie godziny rano i wieczorem oglądaliśmy kolonialne miasta, jeszcze nie mamy dość.

Kto jest dobry z botaniki, to niech nas oświeci co do tutejszych roślinek, bo my rozpoznaliśmy tylko agawy, a rodzajów kaktusów jest tu wiele.

Franek mimo uzbrojenia w daszek, parasol do wózka, silny krem, zdołał opalić sobie poliki. Poza tym jak zwykle wesoły. Chyba nie zauważył, że zmienił kontynent.

piątek, 27 kwietnia 2007

Piramidalnie

Wczoraj - Piramida Słońca - trzecia największa na świecie.



Dzisiaj - Tenacapa w Cholula - druga największa na świecie.


Jutro ... Piramida Cheopsa. Pita - wniebowzięty piramidomaniak.

Franito znosi to wszystko z mniejszym lub większym spokojem, nieco pojękuje czasem, ale nie więcej niż w domu. Generalnie zajmuje się tutaj podrywaniem wszystkiego co się rusza. Idzie mu świetnie. Wszyscy są nim zachwyceni. Na wczorajszym śniadaniu został dosłownie porwany przez panie obsługujące, których było jak zwykle za dużo. Zniknął nam z oczu, zwiedził sobie zaplecze, zobaczył z bliska, czym nas trują i wrócił zupełnie innym wejściem i na rękach innej pani. Nie wiem, czym wzbudza taki zachwyt. Chyba jest po prostu inny niż tutejsze dzieci. Dzisiaj podczas obiadu przygrywali nam do tortilli dwaj mariachi. Tak Frankowi się spodobali, że wygrywał im rytm na swojej ulubionej butelce. Tak tym rozczulił ojca, że na chwilę zapomniał o swoim wrodzonym, skąpstwie i hojnie ich wynagrodził.


Teraz jesteśmy w pięknym mieście Puebla. Będziemy tu niestety za krótko, bo ważniejsza była piramida :P (to do Pity). Jutro Oaxaca.
Śpimy w różnych hotelikach. Raczej przyjemnych. Nasz wczorajszy pokój w Meksyku był niesamowity - wielgaśny. Większy niż nasze mieszkanie i 3x wyższy.
Jadamy wszystko, no i niestety wszystko jest ostre piekielnie. Próbowaliśmy już słynnego mole poblano - pikantnego sosu z czekolada. Myślałam, że jako że to czekolada to będzie raczej słodki, ale nic z tego.... na ostry smak pomaga chleb i piwo.
No i nareszcie jesteśmy znów w świecie, gdzie pół litra soku świeżo wyciśniętego z pomarańczy kosztuje dolara...

PS. Donosimy, że współczynnik spowolnienia podróży z powodu Franka wynosi 1,5.

środa, 25 kwietnia 2007

Muzeum w mieście Meksyk

Kolejny dzień deszczu. Na szczęście spędziliśmy go w muzeum. Ale za to w jakim muzeum!
Na razie ja opowiem o ekspozycji etnograficznej, bo Pita nie czuje się jeszcze gotowy, by odpowiednio przekazać, co przedstawiała ekspozycja archeologiczna.


Ta etnograficzna to na podobnym poziomie co obecna nowa w naszym, warszawskim muzeum. Tyle, że ta powstała 40 lat temu:) No i ma dodatkowo mnóstwo filmów nawet całkiem ciekawych. I jest świetnie sprzężona z wystawą archeologiczną - na dole archeologia z danego regionu, na górze etnografia.


Kamień Słońca Azteków okazał się być podestem do walk wojowników przeznaczonych na ofiarę. Duże wrażenie zrobiły też na mnie (Pita) posągi z Tuli, freski z Teotihuacan, no i majański grobowiec. Niestety całe złoto już dawno pokradli Hiszpanie.
Większe wrażenie zrobiły na mnie oznaczenia metra. Pod wielkim rysunkiem symbolizujacym poszczególną stację metra (Montezuma - pioropusz, Chapultepec - konik polny, Isabel - karawela itp) znajdują się maluteńkie napisy. A na każdej stacji taki sam symbol obok napisu.

A no i jeszcze widzieliśmy Voladores. Ładne to.

Nudny ten nasz blog na razie, ale to dlatego, ze jesteśmy śpiący, jeszcze nie przestawieni na ten czas. Dziś popełniliśmy błąd i zasnęliśmy o 18.00 (czyli tak jak w domu) no i teraz jest dla nas środek nocy. Biedne, zaśnięte ciałko Franka zwisa bez sił z rąk Pity. Ale on też miał dziś dużo wrażeń. Pierwszy raz w życiu jechał metrem. I to w Mexico City!

Donosimy, że kompletnie brak tu europejskich rysów twarzy na ulicy. Sami Indianie lub Metysi - ale tacy mocno indiańscy.

Dziś w mieście zamieszki tak na dodatek. Od rana kordony policji ubranej jak rycerze średniowieczni na bitwę okupowały ulice przy Zocalo. Czy doszło do starcia nie wiemy.

wtorek, 24 kwietnia 2007

Nareszcie Mexico!

Jesteśmy, u nas 20.15, Ciudad de Mexico powitało nas burzą z piorunami i strugami deszczu.
Franco miał więcej siły niż my, ale i tak już padł.
Miasto jest ogrooooomne i tak jak w Azji jest tu na każdym kroku za dużo ludzi. W dużej co prawda aptece obsługujących pań było kilkanaście.
To, co mi się podoba to sygnalizacja pokazująca, ile jeszcze sekund będzie zielone światło. A na czerwonych światłach panowie buchający ogniem dla rozrywki kierowców.

Pity nic nie rusza. Idziemy spać, bo padamy na twarz.

niedziela, 22 kwietnia 2007

Mały travelito

Ruszamy o 5:13.
30 kg w plecakach + 1 wózek.
3 ludzi w tym jeden malutki siedmiomiesięczniak.
Kilkanaście tysięcy km do przebycia. Kto wie ile?
Kto znajdzie odpowiedź na to pytanie to może coś dostanie....

wtorek, 18 lipca 2006

Ostatnia podróż

Kolejny wpis sprzed założenia bloga.

Warmiński Reszel niesłusznie zasłynął głównie spaleniem ostatniej europejskiej czarownicy (w czasach Napoleona!). My mamy stąd zupełnie inne wspomnienia. Już z daleka zza szyb PKS'u rzuciły nam się w oczy strzeliste wieże jego zabytkowych gmachów, dominujące nad całą pagórkowatą okolicą z powodu położenia miasta na niewysokim, choć stromym wzgórzu. Gdy byliśmy na miejscu, zobaczyliśmy zamek, przerobiony częściowo na luterański zbór; kościół farny w najwyższą w pobliżu wieżą, na którą prowadzą drewniane, strasznie skrzypiące schody, a podczas wspinaczki kręci się w głowie; klasycystyczny ratusz; jezuickie kolegium, a także masywny most gotycki, prowadzący na sąsiednie wzgórze. Ale to nie koniec atrakcji, bo u stóp miasta, wzdłuż strumienia rozciąga się przyjemny park, którym spacerując można się okrężną drogą dostać do innej części miasteczka. Co równie ważne, na niewielkiej, reszelskiej starówce nie ma ani jednego bloku, gdyż zachowała się w całości średniowieczna tkanka miasta.




Z Reszla do Świętej Lipki - najważniejszego sanktuarium maryjnego w północnej Polsce - jechaliśmy kolejnym autobusem wzdłuż kilkukilometrowego traktu wysadzanego drzewami, wśród których do tej pory przetrwały osiemnastowieczne kapliczki. Gdy dotarliśmy na miejsce, mieliśmy jeszcze czas na przechadzkę do pobliskiego jeziora - Święta Lipka położona jest między dwoma akwenami wodnymi - przecież już tuż, tuż są Mazury, dokąd ruszamy po porannej mszy.


Wilczy Szaniec koło Kętrzyna zdziwił nas swym kompletnie niewykorzystanym potencjałem i dużą liczbą zagranicznych turystów, dla których (dla nas zresztą też) nie przygotowano nic więcej ponad spacer wśród olbrzymich schronów. Zwiedzanie mokrych bunkrów bądź wchodzenie na ich szczyty zarezerwowane jest tylko dla tych najodważniejszych ...


Na końcu tej trzydniowej wycieczki spędziliśmy aktywny dzień w Giżycku. Najpierw pływaliśmy rowerem wodnym (sic!) po jeziorze Kisajno, a potem kajakiem po Niegocinie, rozmyślając, że to pewnie nasza ostatnia podróż, bo teraz przez następne lata będą nas czekać wyłącznie pieluchy, smoczki itd.


Wkrótce mieliśmy się jednak przekonać, że ta ostatnia podróż, okazała się tylko ostatnią wycieczką po Polsce bez samochodu ...

piątek, 14 kwietnia 2006

Kosmici w kraju błękitu, bieli i żółci

Na tunezyjskim wyjeździe ALL INCLUSIVE poczuliśmy się jakbyśmy przybyli tu z zupełnie innej galaktyki. I nie chodzi mi o arabską egzotykę. Raczej o współtowarzyszy podróży.
W autobusie wiozącym naszą wycieczkę z lotniska do hotelu usłyszeliśmy bowiem pogadankę rezydentki, jak się mamy zachowywać i co nas może spotkać podczas tego tygodnia. Że najlepiej nie jeść poza hotelem, bo możemy się ciężko pochorować, żeby nie zostawiać cennych rzeczy w pokojach, bo obsługa hotelowa ukradnie nawet majtki, no i oczywiście, aby nie robić zakupów w suku, tylko w państwowym domu towarowym. Nasi współpasażerowie potakiwali głowami, po takich ostrzeżeniach pewnie udali się na medynę w Sousse piątego dnia wyjazdu ...




 

Z naszymi współtowarzyszami spotykaliśmy się potem wyłącznie przelotnie, gdyż każdego dnia gnało nas w inny zakątek tego niewielkiego kraju. Już chwilę po zakwaterowaniu, nie chcą tracić czasu, zaczęliśmy zwiedzanie medyny w Sousse, a kolejne dni (zamiast smażyć się nad basenem) spędzaliśmy w pociągach i busikach wożących nas do największych tunezyjskich atrakcji.



Mogliśmy poczuć się jak gladiatorzy na arenie olbrzymiego amfiteatru w El-Dżem, jak Dydona wypatrująca Eneasza w Kartaginie, jak marabuci w ufortyfikowanych klasztorach w Sousse i Monastirze, jak Sindbad w sukach Tunisu i Kairouan, czy jak rzymscy patrycjusze w niesamowitych muzeach mozaik. Nie wszędzie dane nam było jednak dojechać samodzielnie. Postanowiliśmy więc skorzystać z oferty naszego operatora. Gdy zapytaliśmy o wycieczkę do Douggi, nasza rezydentka była mocno zdziwiona. Powiedziała, że od wielu miesięcy nikt o nią nie pytał, więc wątpiła, czy znajdzie się wystarczająca liczba chętnych ... Oczywiście miała rację, więc następny dzień spędziliśmy na pustej plaży (goście hotelowi preferowali baseny) i dzięki temu daliśmy się przez miejscowych naganiaczy namówić na przejażdżkę na wielbłądach po pustyni, która okazała się gajem oliwnym, ale chociaż wielbłądy były prawdziwe ...





Co skłoniło nas zatem do takiej formy podróży?
W trakcie wyjazdu Juście wyskoczył brzuszek i nie dało się dłużej ukrywać, że podróżujemy we trójkę ...

sobota, 13 sierpnia 2005

Przepis na bitki po andyjsku

Składniki:

2 nowożeńców i ich zdezelowane rowery górskie
7 szalonych nastoletnich Belgów na równie zdezelowanych rowerach
60 km zjazdu uczęszczaną drogą krajową tzw. "Drogą Śmierci" o różnicy poziomów około 3,5 km (z andyskich przełęczy prawie do samiuśkiej dżungli)
ok. 250 samochodów ciężarowych
2 papugi
1 tukan
pollo con arroz
skora garść wraków samochodów na stromych zboczach
wielka szczypta pyłu i kurzu

Czas przygotowania: 6-7 godzin
Porcja dla dwóch osób.


Ubierz nowożeńców w "odblaskowe" kamizelki i załóż im kaski i maseczki na twarze. Następnie przygotowuj ich tak, by nie zdejmowali rąk z hamulców - ich zesztywniałe dłonie nadadzą potrawie posmaku ciężkich andyjskich warunków. Spuść ich 60 km w dół, i na tyle umiejętnie dosypuj pyłu i kurzu, by samochody ciężarowe i nowożeńcy nie zbiły się w jedną masę. (Jeśli tak się już nieszczęściwie stanie, nie potrzeba potem dosypywać kolejnych wraków samochodów).

Zmieniaj temperaturę gotowania, od 10 stopni na początku do 50 - na końcu przyrządzania potrawy. Podczas całego procesu traktuj ich tak, by ich części udowe były cudnie krwiste od trzęsienia, a ręce kompletnie sztywne od trzymania hamulców. Pod koniec gotowania polej obficie piwem.

W innym naczyniu przygotuj Belgów, oni nie potrzebują informacji o hamulcach, bo nadadzą potrawie młodzieńczego szaleństwa i będą gotowi do spożycia dwa razy szybciej niż nowożeńcy.

Zawartość obu garnków połącz na talerzu wraz z tukanem, papugami, pollo con arroz. Podawaj schłodzone, w dżungli jest już i tak dość ciepło. Danie gotowe!