sobota, 5 maja 2007

Piraci z Karaibów

Jak wiemy od Karoliny i z prognoz pogody dla Polski - u was mroźnawo. U nas też źle, ale w przeciwną stronę - tak około 40 stopni na plus. Dlatego dziś wybraliśmy się dla ochłody nad Morze Karaibskie, tam przynajmniej trochę wiało.

Ale zanim tam dotarliśmy przemęczyliśmy się w dramatycznym autobusie nocnym do Meridy. Klęłam strasznie, bo oni tu niestety mają nieźle nawalone w głowach, jeśli chodzi o optymalną temperaturę do spania. Jak obliczyliśmy wynosi ona ok. 30 stopni mniej względem tego, co na zewnątrz. Na dworze było 40 stopni, więc w autobusie klima na ful, by osiągnąć komfort 10 stopni. Podejrzewamy, że w jakiś sposób wysoki standard autobusu jest tu utożsamiany z niską temperaturą panującą podczas podroży. Nic dziwnego, że po tej nocy zarówno ja, jak i Franiak znów kaszlemy.
Poza tym miedzy stanami są granice, na których policjanci wypędzają podróżnych z autobusu i przetrząsają plecaki w poszukiwaniu narkotyków i broni. Franiak z Pita zostali w autobusie, ale mundurowy nie nabrał się na niewinną twarzyczkę śpiącego synka. Zdecydowanym ruchem dłoni przyzwyczajonej do ściskania spustu karabinu wygniótł nie tylko Pitę, ale również małe ciałko Franka, by sprawdzić czy w pieluszce nie przewozi granatów.

Nasz przewodnik Pascala znów nas oszukał, bo dziś przez jego kłamliwe informacje nie udało się nam zwiedzić kolejnego miasta majańskiego - Dzibilchaltun i wykąpać się w świętej sadzawce cenote. Pewnie jakieś duchy tego miejsca, w które nadal wierzą Lakandoni chroniły tę cenote przed zbezczeszczeniem przez białasów. Ale dzięki temu Just była bardzo zadowolona, bo dzień wcześniej spotkaliśmy się z Morzem Karaibskim (Zatoką Meksykańską). Dla Franka to pierwsze spotkanie z morzem. Zareagował na nie płaczem. Ale to dlatego, że wiało strasznie i na plaży szalała mała burza piaskowa. My i tak się wykąpaliśmy (woda jak ciepły prysznic) a Franko zamoczył nogi. Pita zjadł krewetki i też już mu się humor poprawił.

Mała obserwacja - bardzo mało tu samochodów z Europy (tylko volkswageny garbusy). Pita tęskni za Felciami, a szczególnie naszą, a tu tylko Nissany, Fordy, Chevrolety i ogólnie duże wozy amerykańskie. A teraz mieszkamy w hotelu, który jest galerią sztuki i mamy do dyspozycji apartament większy od naszego mieszkania w Warszawie.

piątek, 4 maja 2007

Tzotzile i Tzetzale

Pita chce zacząć od wyznania, że brakuje mu tu kompana do picia mezcalu i tequili. Nie ma z kim iść do cantiny. A tutejsze piwa typu corona to sikacze straszne, w dodatku małe. Jedyna zaleta to to, że są zazwyczaj zimne.


Tak a propos cantin to zauważyliśmy, że przechodząc obok nich nie można zobaczyć z ulicy, kto jest w środku - jest wielki mur lub inna przesłona od strony ulicy. To tak chyba, żeby żony nie mogły zobaczyć, ze mąż właśnie ledwo siedzi z kompanami przy mezcalu. 


Wręcz przeciwnie rzecz się ma z gabinetami lekarskimi - do poczekalni można wejść wprost z ulicy, nie ma drzwi... drzwi są dopiero do gabinetu lekarza - tak, że od razu widać, kto idzie do lekarza i to jakiego. Łatwo więc zagaić rozmowę - masz jakieś problemy z zębami? Poważne?

Poza tym jak tu sobie tak oglądamy na dworcach i w restauracjach telewizję, to wydaje nam się, jakby tutejszą telewizję robili gdzieś indziej (w innym kraju), bo wokół sami Metysi, białych brak, a na filmach sami biali, w reklamach sami biali, jako prezenterzy występują też sami biali. Czyżby każdy, kto urodzi się w tym państwie i ma białą skórę (a la Hiszpan) ma z góry zagwarantowane miejsce w show biznesie (i pewnie w rządzie)?

Dziś dzień upłynął pod znakiem wody, a Franek (według tutejszych kobiet PACO-PACITO) upodobnił się do indiańskiego dziecka - chodził w kusej bluzeczce i w majtkach prosto na pieluchę. Oczywiście bez butów ...


Widzieliśmy dziś tutejszą wersję Siklawy i Przełomu Dunajca. Kąpaliśmy się po raz pierwszy w życiu pod wodospadem (o dźwięcznej nazwie Misol-Ha), zagubionym w dzikiej dżungli, którego wody spadały z hukiem do błękitnego jeziorka. 
 
A potem pojechaliśmy pod kaskady Aqua Azul, miniaturkę Iguazu, które naprawdę było azul. Kiedy się podpływa pod wodospad prąd odpycha, a para wodna zatyka śmiałka, który chciałby sobie wziąć prysznic pod 35metrowym wodospadem. Natomiast w drugim miejscu prąd spychał na skały i w dół ... Wszyscy tutaj kąpią się w ubraniach, my czuliśmy się nadzy w naszych strojach kąpielowych.


Jutro już będziemy na Jukatanie. Rodacy w Cancun coraz bliżsi - czeka nas tylko dziś w nocy przejazd autobusem klasy deluxe do Meridy.

Może się podzielicie tym, co wy robiliście w ten upalny weekend majowy? Czy był upalny tak w ogóle? Prosimy o relacje mailowo bądź komentarzowo.

czwartek, 3 maja 2007

uPALNE PALeNquE

Franek zdrowy!!!!! HURAAA!!!! Justa dochodzi do zdrowia, reszta zdrowa. W związku z tym udaliśmy się do upalnego Palenque, gdzie pot spływa z nas strumieniami. Żyć się daje tylko dzięki wentylatorowi, częstym kąpielom i piwie.

W naszym wspaniałym pokoju zdarzyły się dwa małe wydarzenia mrożące krew w żyłach. Justa potknęła się, wychodząc spod prysznica, a potem Franek spadał z łoża na twardą podłogę, ale dzięki znakomitemu refleksowi Pity, który złapał syna za nogi, gdy jego głowa (Franka) znajdowała się 1 (słownie jeden) cm od podłogi, udało nam się uniknąć tragedii.

A to nie wszystkie sukcesy dnia dzisiejszego ...
W owym niesamowitym upale zwiedziliśmy Palenque - ruiny majańskie, które zrobiły na nas jak dotąd największe wrażenie. Wygrzebują się bowiem z dżungli, która czai się tuż za nimi... Sama nie wiem, czy to nie dzięki dzungli te ruiny robią takie wrażenie. No i nareszcie obserwując dżunglę zrozumiałam, po co tam maczeta. Przejść bez niej tam się absolutnie nie da. Widzieliśmy po raz pierwszy liany (taką lianą Indianki zagrodziły drogę naszemu autobusowi, bo chciały zmusić pasażerów do zakupu swoich badziewek) i inne cudaczne rośliny.




Dziś krótko, bo Franco płacze i się śpieszymy do hotelu.

środa, 2 maja 2007

Kolejne fotki

a to w San Cristobal de las Casas

teraz trochę Indian:


Załamanie w podróży

U nas małe załamanie w podróży, bo niestety Franiak się przeziębił. Trochę kaszle i ma temperaturę, więc zatrzymaliśmy się dziś na kolejny dzień w San Cristobal, by go wykurować. Po dniu kuracji i odpoczynku jest mu lepiej i jutro ruszamy dalej - do Palenque.

A wczorajszy dzień był męczący nawet dla nas, więc pewnie on tez się zmęczył... Wybraliśmy się do kanionu Sumidero, gdzie właśnie obserwowaliśmy owe krokodyle. Kanion zadziwiający, dwie prawie pionowe ściany, a w dole rzeka... krokodyle, jakieś ptaszyska, czaple białe, czy inne no i wodospady wyschnięte...


Niestety, by tam dotrzeć musieliśmy zjechać drogą, która na całej swej długości nie miala chyba kawałka bez zakrętu... ledwie powstrzymaliśmy wymioty. A na dole czekał na nas 40-stopniowy skwar tropikalnego miasta.

Mam jeszcze info dla koleżanek muzealniczek, że podobnie, jak w Ameryce Płd. tutaj byłby dla nich raj. Szczególnie jeśli chodzi o stroje ludowe. Są one w ciągłym użyciu i do kupienia za grosze w porównaniu z eksponatami z Warszawy. Każda wiocha ma swój na dodatek. Niestety fotosów nie mam fajnych, bo by mnie zgniłymi bananami obrzuciły.

Bonus zdjęciowy



To taki mały bonusik, dla tych co jednak czytają:)

wtorek, 1 maja 2007

Sin titulo

Nikt prawie nas nie czyta, nikogo nie obchodzi co robimy, tak? (oprócz Julii, której chwała za to, że nam taką rewelację zapodała. Szkoda, że nie za 2 tygodnie ta impra na Zocalo...). Jeśli jest inaczej, to gdzie komentarze, co?

Dziś były krokodyle i wymioty, ale zdemotywowaliście nas do pisania o szczegółach. Może jutro w Palenque nam przejdzie...

poniedziałek, 30 kwietnia 2007

Zapatystland

Dla Julii info. Dziś buszując po indiańskich artesaniach kupiliśmy Ci ponczo, oryginalne, mam nadzieję, że nie za bardzo....

Byliśmy dziś w małej wiosce w okolicy San Cristobal de Las Casas, gdzie w miejscowym kościele, a raczej budynku kościelnym wypełnionym kapliczkami świętych Indianie odprawiają półpogańskie obrzędy. W kościele brak tabernakulum czy innych katolickich atrybutów, jest za to igliwie na podłodze, na którym całymi rodzinami rozsiadają się Indianie, stawiają różnorakie świeczki, ustawiając je w wymyślne konstrukcje, jedzą i śpiewają modły. Za zrobienie zdjęcia można dostać w mordę, więc nie go zrobiliśmy. Za zdjęcia na pobliskim targu zostałam obrzucona kapslami.

Mam jeszcze jedno nowe doznanie. Moja natura etnografa starła się dziś z naturą matczyną. Gdy jechaliśmy collectivo do owej wioski siedziałam obok dwóch Indianek z dwójką dzieci. Nie mam nic przeciwko Indiankom i ich dzieciom, wręcz przeciwnie. Jako etnograf darzę je sympatią, a nawet trochę mnie fascynują, ale cieszyłam się, ze Franito siedział z przodu z Pitą, bo dzieciątka indiańskie były przeraźliwie brudne i miały ślady ospy na twarzy. No więc Franka bym przy nich nie posadziła. Niech zapoznaje się z bliska z innością, jak będzie nieco starszy.

Czy nasz synek coś będzie miał z tej podróży? Oczywiście, dostał dziś w prezencie zapatystę na filcowym koniu i grzechotkę z tykwy. No i jeszcze kolorowe portki.

Poza tym staliśmy się od wczoraj obiektem do zdjęć. Miejscowi robią nam je z ukrycia, tak jak ja Indiankom. Ciekawi jesteśmy zarówno dla tubylców, jak i innych turystów.

a zdjęcia stąd nie wiem, czy będą kiedykolwiek, bo tutejszy inter to jakiś żółw.

sobota, 28 kwietnia 2007

Oaxaca czytaj Łahaka

W Oaxace też deszcz i zamieszki. Przynajmniej zagrożenie zamieszkami, bo na ulicy stała cała chmara policjantów uzbrojonych w gaz łzawiący, pały, bron długą (nie dla wszystkich starczyło pałek, niektórzy mieli kije).


Zadziwia nas tutejsza zdolność do oszczędzania i samozaparcie. Cieszyliśmy się, że mamy tylko jedno dziecko w podróży, bo obok nas jechali dziś w autobusie (5 godzin, droga przez góry) Meksykanie z trójką maluchów na kolanach. Spotkaliśmy dziś Rosjanina, który mieszka tu od lat, ale oczywiście chciał pogadać po swojemu i pogadał co nieco.




Jak widać, dwie godziny rano i wieczorem oglądaliśmy kolonialne miasta, jeszcze nie mamy dość.

Kto jest dobry z botaniki, to niech nas oświeci co do tutejszych roślinek, bo my rozpoznaliśmy tylko agawy, a rodzajów kaktusów jest tu wiele.

Franek mimo uzbrojenia w daszek, parasol do wózka, silny krem, zdołał opalić sobie poliki. Poza tym jak zwykle wesoły. Chyba nie zauważył, że zmienił kontynent.

piątek, 27 kwietnia 2007

Piramidalnie

Wczoraj - Piramida Słońca - trzecia największa na świecie.



Dzisiaj - Tenacapa w Cholula - druga największa na świecie.


Jutro ... Piramida Cheopsa. Pita - wniebowzięty piramidomaniak.

Franito znosi to wszystko z mniejszym lub większym spokojem, nieco pojękuje czasem, ale nie więcej niż w domu. Generalnie zajmuje się tutaj podrywaniem wszystkiego co się rusza. Idzie mu świetnie. Wszyscy są nim zachwyceni. Na wczorajszym śniadaniu został dosłownie porwany przez panie obsługujące, których było jak zwykle za dużo. Zniknął nam z oczu, zwiedził sobie zaplecze, zobaczył z bliska, czym nas trują i wrócił zupełnie innym wejściem i na rękach innej pani. Nie wiem, czym wzbudza taki zachwyt. Chyba jest po prostu inny niż tutejsze dzieci. Dzisiaj podczas obiadu przygrywali nam do tortilli dwaj mariachi. Tak Frankowi się spodobali, że wygrywał im rytm na swojej ulubionej butelce. Tak tym rozczulił ojca, że na chwilę zapomniał o swoim wrodzonym, skąpstwie i hojnie ich wynagrodził.


Teraz jesteśmy w pięknym mieście Puebla. Będziemy tu niestety za krótko, bo ważniejsza była piramida :P (to do Pity). Jutro Oaxaca.
Śpimy w różnych hotelikach. Raczej przyjemnych. Nasz wczorajszy pokój w Meksyku był niesamowity - wielgaśny. Większy niż nasze mieszkanie i 3x wyższy.
Jadamy wszystko, no i niestety wszystko jest ostre piekielnie. Próbowaliśmy już słynnego mole poblano - pikantnego sosu z czekolada. Myślałam, że jako że to czekolada to będzie raczej słodki, ale nic z tego.... na ostry smak pomaga chleb i piwo.
No i nareszcie jesteśmy znów w świecie, gdzie pół litra soku świeżo wyciśniętego z pomarańczy kosztuje dolara...

PS. Donosimy, że współczynnik spowolnienia podróży z powodu Franka wynosi 1,5.

środa, 25 kwietnia 2007

Muzeum w mieście Meksyk

Kolejny dzień deszczu. Na szczęście spędziliśmy go w muzeum. Ale za to w jakim muzeum!
Na razie ja opowiem o ekspozycji etnograficznej, bo Pita nie czuje się jeszcze gotowy, by odpowiednio przekazać, co przedstawiała ekspozycja archeologiczna.


Ta etnograficzna to na podobnym poziomie co obecna nowa w naszym, warszawskim muzeum. Tyle, że ta powstała 40 lat temu:) No i ma dodatkowo mnóstwo filmów nawet całkiem ciekawych. I jest świetnie sprzężona z wystawą archeologiczną - na dole archeologia z danego regionu, na górze etnografia.


Kamień Słońca Azteków okazał się być podestem do walk wojowników przeznaczonych na ofiarę. Duże wrażenie zrobiły też na mnie (Pita) posągi z Tuli, freski z Teotihuacan, no i majański grobowiec. Niestety całe złoto już dawno pokradli Hiszpanie.
Większe wrażenie zrobiły na mnie oznaczenia metra. Pod wielkim rysunkiem symbolizujacym poszczególną stację metra (Montezuma - pioropusz, Chapultepec - konik polny, Isabel - karawela itp) znajdują się maluteńkie napisy. A na każdej stacji taki sam symbol obok napisu.

A no i jeszcze widzieliśmy Voladores. Ładne to.

Nudny ten nasz blog na razie, ale to dlatego, ze jesteśmy śpiący, jeszcze nie przestawieni na ten czas. Dziś popełniliśmy błąd i zasnęliśmy o 18.00 (czyli tak jak w domu) no i teraz jest dla nas środek nocy. Biedne, zaśnięte ciałko Franka zwisa bez sił z rąk Pity. Ale on też miał dziś dużo wrażeń. Pierwszy raz w życiu jechał metrem. I to w Mexico City!

Donosimy, że kompletnie brak tu europejskich rysów twarzy na ulicy. Sami Indianie lub Metysi - ale tacy mocno indiańscy.

Dziś w mieście zamieszki tak na dodatek. Od rana kordony policji ubranej jak rycerze średniowieczni na bitwę okupowały ulice przy Zocalo. Czy doszło do starcia nie wiemy.

wtorek, 24 kwietnia 2007

Nareszcie Mexico!

Jesteśmy, u nas 20.15, Ciudad de Mexico powitało nas burzą z piorunami i strugami deszczu.
Franco miał więcej siły niż my, ale i tak już padł.
Miasto jest ogrooooomne i tak jak w Azji jest tu na każdym kroku za dużo ludzi. W dużej co prawda aptece obsługujących pań było kilkanaście.
To, co mi się podoba to sygnalizacja pokazująca, ile jeszcze sekund będzie zielone światło. A na czerwonych światłach panowie buchający ogniem dla rozrywki kierowców.

Pity nic nie rusza. Idziemy spać, bo padamy na twarz.

niedziela, 22 kwietnia 2007

Mały travelito

Ruszamy o 5:13.
30 kg w plecakach + 1 wózek.
3 ludzi w tym jeden malutki siedmiomiesięczniak.
Kilkanaście tysięcy km do przebycia. Kto wie ile?
Kto znajdzie odpowiedź na to pytanie to może coś dostanie....

wtorek, 18 lipca 2006

Ostatnia podróż

Kolejny wpis sprzed założenia bloga.

Warmiński Reszel niesłusznie zasłynął głównie spaleniem ostatniej europejskiej czarownicy (w czasach Napoleona!). My mamy stąd zupełnie inne wspomnienia. Już z daleka zza szyb PKS'u rzuciły nam się w oczy strzeliste wieże jego zabytkowych gmachów, dominujące nad całą pagórkowatą okolicą z powodu położenia miasta na niewysokim, choć stromym wzgórzu. Gdy byliśmy na miejscu, zobaczyliśmy zamek, przerobiony częściowo na luterański zbór; kościół farny w najwyższą w pobliżu wieżą, na którą prowadzą drewniane, strasznie skrzypiące schody, a podczas wspinaczki kręci się w głowie; klasycystyczny ratusz; jezuickie kolegium, a także masywny most gotycki, prowadzący na sąsiednie wzgórze. Ale to nie koniec atrakcji, bo u stóp miasta, wzdłuż strumienia rozciąga się przyjemny park, którym spacerując można się okrężną drogą dostać do innej części miasteczka. Co równie ważne, na niewielkiej, reszelskiej starówce nie ma ani jednego bloku, gdyż zachowała się w całości średniowieczna tkanka miasta.




Z Reszla do Świętej Lipki - najważniejszego sanktuarium maryjnego w północnej Polsce - jechaliśmy kolejnym autobusem wzdłuż kilkukilometrowego traktu wysadzanego drzewami, wśród których do tej pory przetrwały osiemnastowieczne kapliczki. Gdy dotarliśmy na miejsce, mieliśmy jeszcze czas na przechadzkę do pobliskiego jeziora - Święta Lipka położona jest między dwoma akwenami wodnymi - przecież już tuż, tuż są Mazury, dokąd ruszamy po porannej mszy.


Wilczy Szaniec koło Kętrzyna zdziwił nas swym kompletnie niewykorzystanym potencjałem i dużą liczbą zagranicznych turystów, dla których (dla nas zresztą też) nie przygotowano nic więcej ponad spacer wśród olbrzymich schronów. Zwiedzanie mokrych bunkrów bądź wchodzenie na ich szczyty zarezerwowane jest tylko dla tych najodważniejszych ...


Na końcu tej trzydniowej wycieczki spędziliśmy aktywny dzień w Giżycku. Najpierw pływaliśmy rowerem wodnym (sic!) po jeziorze Kisajno, a potem kajakiem po Niegocinie, rozmyślając, że to pewnie nasza ostatnia podróż, bo teraz przez następne lata będą nas czekać wyłącznie pieluchy, smoczki itd.


Wkrótce mieliśmy się jednak przekonać, że ta ostatnia podróż, okazała się tylko ostatnią wycieczką po Polsce bez samochodu ...