sobota, 12 maja 2007

Prawie polała sie krew

Mamy jeszcze chwilę do nocnego autobusu, a miasto jest jak już wam wszystkim wiadomo, nudne i nieciekawe, wiec robimy dziś drugą blogową entradę. Następna relacja jutro - ponownie z największego miasta w galaktyce.

W Villahermosa staliśmy się ofiarami systemu taksówkowego, który stał się dla nas symbolem beznadziei tego miasta. Otóż jak już pisaliśmy wczoraj, taksówka nie jedzie tam, gdzie chce pasażer, tylko tam gdzie chce kierowca - stając się formą zbiorowego autostopu, bądź po prostu komunikacji autobusowej. Aby więc pojechać, tam gdzie chcieliśmy (przewodnik nie podał innego połączenia niż taksówkowe), musieliśmy dojść do miejsca, skąd taksówki miały już tylko drogę prosto do La Venta, bo inaczej czekalibyśmy nie wiadomo ile, na taką, która akurat jechałaby przypadkiem w interesującym nas kierunku. Miejscowi stoją w takich kolejkach do taksówki i czekają na okazję...

A w La Venta oprócz gigantycznych olmeckich głów mieszkają sobie różne zwierzęta. Niektóre na uwięzi jak jaguary, a niektóre na wolności jak ostronosy, które lubią turystów, a przede wszystkim ich jedzenie. Nas też zaatakowały. Całą grupą. Jeden taki mały i wścibski zaczął obwąchiwać nasz koszyk, a potem dobrał się do nogi Franka, myśląc że to kawałek kokosa. Musieliśmy uciekać, zanim polała się krew. Zamieścilibyśmy zdjęcie tej masakry, ale nie mamy kabelka. Może jutro.

piątek, 11 maja 2007

Villahermosa (czyt. brzydkie miasto)

Hola!
Jakoś nie zdążyła rybitwa opisać przedstawionych zwierzątek, a miała na to 2 dni... Jesteśmy rozczarowani. W ogóle to jakiś gorszy moment wyjazdu. Wczorajszy dzień spędzilismy w autobusie, który na dodatek utknął na dwie godziny na wyspie piratów, bo był wypadek i nie mogliśmy wyjechać z tego niebezpiecznego terenu.

A jak już wyjechaliśmy, to dotarliśmy do miasta, które chyba tylko dla kpiny nazywa się Villahermosa. Brzydko tu niezmiernie, wszystkie hotele obskurne, na ulicach tony śmieci, a na dodatek na ulicach tworzą się ogromne kolejki. Czyżby rzucili mięso? Nie. Są to kolejki do taksówek, których kierowcy zatrzymują się ciągle po drodze, tak aby w każdym momencie taksówka była wypełniona po brzegi. Zabierają jednak tylko tych, którzy jadą tam, gdzie oni (taksówkarze) właśnie zmierzają.

Do tego brzydkiego miasta przyjechaliśmy, by obejrzeć muzeum-park z ogromnymi olmeckimi głowami. Dziś po raz pierwszy spaliśmy pod moskitierą i czuliśmy się jak kolonizatorzy w tropikach.

Mati - spokojnie zostawimy jakieś drobne monety dla przyszłej teściowej (a Ty już jesteś zaręczony?!)

czwartek, 10 maja 2007

Baluartes, fuertes y budyń kokosowy

Te bransolety to rzeczywiście wejściówki na piramidony. Ale jeśli chodzi o ową iguanę, to się rybitew nie popisał, bo to przecież z góry wiadomo, że to iguana była.... a może to tej płci tak poszukiwałeś półtorej godziny, co? Bo tym rzeczywiście się popisałeś, bo gdzie to widać, że to samica? Specjalnie dla Ciebie będą inne gady do rozpoznania. No i może parę ptaszków... 
wuala:

Dziś był bardzo przyjemny dzień, nawet dla mnie. Pita natomiast wniebowzięty zwiedzał umocnienia Campeche. Ja zostałam zapchana jogurtowym deserem i kokosowym budyniem i też byłam zadowolona aż do momentu, gdy nie musieliśmy wejść 600 m pod górę w 30stopniiwym upale, by zobaczyć jakiś kolejny fort. Ale na szczycie okazało się być ciekawie i z widokiem na morze.

Wieczór zamierzaliśmy spędzić przy piwku na hamaku na tarasie naszego hotelu z widokiem na główny plac z parczkiem. Niestety. Wyprawa Pity po piwo skończyła się fiaskiem. Przeszedł pół starówki, mijał przez 20 minut sklepy ze śrubkami, sukniami ślubnymi, dewocjonaliami, pamiątkami, spożywczaki, ale nigdzie piwa niet. No i musieliśmy za nie zapłacić w knajpie...




Mała obserwacja - im dłużej jemy tutejsze super giga ostre jedzenie, tym bardziej dla nas staje się normalne, że wszystko musi parzyć w język, żeby w ogóle stwierdzić, że ma smak.

Obserwacja nr. 2 dotyczy tutejszych kibli. Tak jak w Ameryce Płd. nie należy wrzucać papieru toaletowego, bo się zapchają. Mają tu taki system z zasysaniem tego co się znajdzie w muszli. Ale papieru jakoś nie lubi ten system zasysać. Ten papier, który u nas ląduje w kiblu, tu ląduje w koszu na śmieci obok. Mało to estetyczne.

Dobra wiadomość dla wszelkiej maści zazdrośników - za tydzień o tej porze będziemy już siedzieć w sali odlotów na lotnisku Benito Juareza w Mexico City.

A jutro pożegnanie z płaskim jak tortilla Jukatanem i powitanie gorącego jak sam sos stanu Tabasco.

środa, 9 maja 2007

Brudni

A i racja!! Okulary mam INNE, ale nie NOWE, bo stare zostawiłam w Palenque. A te odstąpił mi wspaniałomyślnie Pita. A tak w ogóle to już trochę brudni jesteśmy i przykurzeni. Tylko Franko ma jeszcze pełną garderobę ciuchów.

2 X UNESCO


Dziś było Chitchen Itza. Czyli największy hit majański w całym Meksyku. Dowiedzieliśmy się o tym już z daleka, jeszcze zanim zobaczyliśmy ruiny. Świadczył o tym wielgaśny targ z artesaniami przed wejściem, wielki budynek z przechowalnią bagażu, kafeteriami i miłymi strażnikami, pachnące łazienki i dwa razy droższy bilet niż gdzie indziej.

A jak weszliśmy i zobaczyliśmy to się okazało, ze rzeczywiście cool, tylko niestety wszystko zrekonstruowane, a nie autentyko. No i na żadną prawie piramidę nie można wejść (tak jak gdzie indziej), bo o Chitchen się chyba bardziej boją, że im zadepczemy. Robi wrażenie mimo wszystko. Szczególnie boisko do gry w pelote i na mnie największe wrażenie zrobił tzw. klasztor mniszek, bo pięknie zdobiony płaskorzeźbami. A na Picie - boisko i cenote sagrado i piramida Kukulcana. Dla tych, co znają to miejsce napiszemy, ze już nie można wejść na piramidkę przy grupie Tysiąca Kolumn i zobaczyć z bliska boga Chaca oraz zrobić sobie najbardziej znane ujęcie tego miejsca.

Oto cenote. Tam topiono ofiary.


A tu przechowywano czaszki ofiar.


A teraz miejscowa fauna.


I scenki z podróży z dzieckiem.


A teraz Pita jest wniebowzięty, bo MURY!!!! Campeche czyli drugie UNESCO.

wtorek, 8 maja 2007

Meksykańskie ciepełko

Oto palmy na życzenie. Co prawda nad Zatoką Meksykańską, ale i tak ładne.

Dziś mieliśmy dzień cierpienia po totalnym spaleniu na wczorajszej plaży. A przyszło nam zwiedzać Coba - najrozleglejsze majańskie miasto na Jukatanie. Ja cierpiałam. Pita był zadowolony mimo upału, który dla tutejszych jest jedynie ciepełkiem, bo dopiero przy 50 stopniach zaczynają mówić, że gorąco...

Chcieliśmy się pod koniec dnia ochłodzić w cenote (naturalnym jeziorku tworzącym się w dziurze w jukatańskiej wapiennej skorupie), ale niestety woda okazała się być - oględnie mówiąc - mętna. Tylko tutejsi chłopcy odważnie kąpali się, skacząc z opony.

niedziela, 6 maja 2007

Dwa sukcesy

Dziś dwa sukcesy: Franek sam (po raz pierwszy) dwa razy się podciągnął na szczebelkach łóżka i samodzielnie wstał!!! Poza tym kąpaliśmy się nago przed chwilą w prawdziwym Morzu Karaibskim (wcześniej była to tylko Zatoka Meksykańska). W dodatku śpimy dziś w opustoszałym, choć remontowanym hotelu i jesteśmy tam zupełnie sami. Z daleka widzieliśmy Piramidę Kukulkana w Chitchen Itza, a resztę dnia spędziliśmy w autobusie.

Morze Karaibskie jak możecie się domyślić jest niesamowite. Wielka plaża z białym piaskiem, tak drobnym, że do tej pory Franek ma go w uszach, a my we włosach. No i cieplutka woda koloru turkusowego... jutro spędzamy cały dzień na plaży, więc się tym nacieszymy. Może wrzucimy potem jakieś zdjęcia, byście też choć wzrok nacieszyli :)

A tak w ogóle to pozdrawiamy z Tulum.

sobota, 5 maja 2007

Piraci z Karaibów

Jak wiemy od Karoliny i z prognoz pogody dla Polski - u was mroźnawo. U nas też źle, ale w przeciwną stronę - tak około 40 stopni na plus. Dlatego dziś wybraliśmy się dla ochłody nad Morze Karaibskie, tam przynajmniej trochę wiało.

Ale zanim tam dotarliśmy przemęczyliśmy się w dramatycznym autobusie nocnym do Meridy. Klęłam strasznie, bo oni tu niestety mają nieźle nawalone w głowach, jeśli chodzi o optymalną temperaturę do spania. Jak obliczyliśmy wynosi ona ok. 30 stopni mniej względem tego, co na zewnątrz. Na dworze było 40 stopni, więc w autobusie klima na ful, by osiągnąć komfort 10 stopni. Podejrzewamy, że w jakiś sposób wysoki standard autobusu jest tu utożsamiany z niską temperaturą panującą podczas podroży. Nic dziwnego, że po tej nocy zarówno ja, jak i Franiak znów kaszlemy.
Poza tym miedzy stanami są granice, na których policjanci wypędzają podróżnych z autobusu i przetrząsają plecaki w poszukiwaniu narkotyków i broni. Franiak z Pita zostali w autobusie, ale mundurowy nie nabrał się na niewinną twarzyczkę śpiącego synka. Zdecydowanym ruchem dłoni przyzwyczajonej do ściskania spustu karabinu wygniótł nie tylko Pitę, ale również małe ciałko Franka, by sprawdzić czy w pieluszce nie przewozi granatów.

Nasz przewodnik Pascala znów nas oszukał, bo dziś przez jego kłamliwe informacje nie udało się nam zwiedzić kolejnego miasta majańskiego - Dzibilchaltun i wykąpać się w świętej sadzawce cenote. Pewnie jakieś duchy tego miejsca, w które nadal wierzą Lakandoni chroniły tę cenote przed zbezczeszczeniem przez białasów. Ale dzięki temu Just była bardzo zadowolona, bo dzień wcześniej spotkaliśmy się z Morzem Karaibskim (Zatoką Meksykańską). Dla Franka to pierwsze spotkanie z morzem. Zareagował na nie płaczem. Ale to dlatego, że wiało strasznie i na plaży szalała mała burza piaskowa. My i tak się wykąpaliśmy (woda jak ciepły prysznic) a Franko zamoczył nogi. Pita zjadł krewetki i też już mu się humor poprawił.

Mała obserwacja - bardzo mało tu samochodów z Europy (tylko volkswageny garbusy). Pita tęskni za Felciami, a szczególnie naszą, a tu tylko Nissany, Fordy, Chevrolety i ogólnie duże wozy amerykańskie. A teraz mieszkamy w hotelu, który jest galerią sztuki i mamy do dyspozycji apartament większy od naszego mieszkania w Warszawie.

piątek, 4 maja 2007

Tzotzile i Tzetzale

Pita chce zacząć od wyznania, że brakuje mu tu kompana do picia mezcalu i tequili. Nie ma z kim iść do cantiny. A tutejsze piwa typu corona to sikacze straszne, w dodatku małe. Jedyna zaleta to to, że są zazwyczaj zimne.


Tak a propos cantin to zauważyliśmy, że przechodząc obok nich nie można zobaczyć z ulicy, kto jest w środku - jest wielki mur lub inna przesłona od strony ulicy. To tak chyba, żeby żony nie mogły zobaczyć, ze mąż właśnie ledwo siedzi z kompanami przy mezcalu. 


Wręcz przeciwnie rzecz się ma z gabinetami lekarskimi - do poczekalni można wejść wprost z ulicy, nie ma drzwi... drzwi są dopiero do gabinetu lekarza - tak, że od razu widać, kto idzie do lekarza i to jakiego. Łatwo więc zagaić rozmowę - masz jakieś problemy z zębami? Poważne?

Poza tym jak tu sobie tak oglądamy na dworcach i w restauracjach telewizję, to wydaje nam się, jakby tutejszą telewizję robili gdzieś indziej (w innym kraju), bo wokół sami Metysi, białych brak, a na filmach sami biali, w reklamach sami biali, jako prezenterzy występują też sami biali. Czyżby każdy, kto urodzi się w tym państwie i ma białą skórę (a la Hiszpan) ma z góry zagwarantowane miejsce w show biznesie (i pewnie w rządzie)?

Dziś dzień upłynął pod znakiem wody, a Franek (według tutejszych kobiet PACO-PACITO) upodobnił się do indiańskiego dziecka - chodził w kusej bluzeczce i w majtkach prosto na pieluchę. Oczywiście bez butów ...


Widzieliśmy dziś tutejszą wersję Siklawy i Przełomu Dunajca. Kąpaliśmy się po raz pierwszy w życiu pod wodospadem (o dźwięcznej nazwie Misol-Ha), zagubionym w dzikiej dżungli, którego wody spadały z hukiem do błękitnego jeziorka. 
 
A potem pojechaliśmy pod kaskady Aqua Azul, miniaturkę Iguazu, które naprawdę było azul. Kiedy się podpływa pod wodospad prąd odpycha, a para wodna zatyka śmiałka, który chciałby sobie wziąć prysznic pod 35metrowym wodospadem. Natomiast w drugim miejscu prąd spychał na skały i w dół ... Wszyscy tutaj kąpią się w ubraniach, my czuliśmy się nadzy w naszych strojach kąpielowych.


Jutro już będziemy na Jukatanie. Rodacy w Cancun coraz bliżsi - czeka nas tylko dziś w nocy przejazd autobusem klasy deluxe do Meridy.

Może się podzielicie tym, co wy robiliście w ten upalny weekend majowy? Czy był upalny tak w ogóle? Prosimy o relacje mailowo bądź komentarzowo.

czwartek, 3 maja 2007

uPALNE PALeNquE

Franek zdrowy!!!!! HURAAA!!!! Justa dochodzi do zdrowia, reszta zdrowa. W związku z tym udaliśmy się do upalnego Palenque, gdzie pot spływa z nas strumieniami. Żyć się daje tylko dzięki wentylatorowi, częstym kąpielom i piwie.

W naszym wspaniałym pokoju zdarzyły się dwa małe wydarzenia mrożące krew w żyłach. Justa potknęła się, wychodząc spod prysznica, a potem Franek spadał z łoża na twardą podłogę, ale dzięki znakomitemu refleksowi Pity, który złapał syna za nogi, gdy jego głowa (Franka) znajdowała się 1 (słownie jeden) cm od podłogi, udało nam się uniknąć tragedii.

A to nie wszystkie sukcesy dnia dzisiejszego ...
W owym niesamowitym upale zwiedziliśmy Palenque - ruiny majańskie, które zrobiły na nas jak dotąd największe wrażenie. Wygrzebują się bowiem z dżungli, która czai się tuż za nimi... Sama nie wiem, czy to nie dzięki dzungli te ruiny robią takie wrażenie. No i nareszcie obserwując dżunglę zrozumiałam, po co tam maczeta. Przejść bez niej tam się absolutnie nie da. Widzieliśmy po raz pierwszy liany (taką lianą Indianki zagrodziły drogę naszemu autobusowi, bo chciały zmusić pasażerów do zakupu swoich badziewek) i inne cudaczne rośliny.




Dziś krótko, bo Franco płacze i się śpieszymy do hotelu.

środa, 2 maja 2007

Kolejne fotki

a to w San Cristobal de las Casas

teraz trochę Indian:


Załamanie w podróży

U nas małe załamanie w podróży, bo niestety Franiak się przeziębił. Trochę kaszle i ma temperaturę, więc zatrzymaliśmy się dziś na kolejny dzień w San Cristobal, by go wykurować. Po dniu kuracji i odpoczynku jest mu lepiej i jutro ruszamy dalej - do Palenque.

A wczorajszy dzień był męczący nawet dla nas, więc pewnie on tez się zmęczył... Wybraliśmy się do kanionu Sumidero, gdzie właśnie obserwowaliśmy owe krokodyle. Kanion zadziwiający, dwie prawie pionowe ściany, a w dole rzeka... krokodyle, jakieś ptaszyska, czaple białe, czy inne no i wodospady wyschnięte...


Niestety, by tam dotrzeć musieliśmy zjechać drogą, która na całej swej długości nie miala chyba kawałka bez zakrętu... ledwie powstrzymaliśmy wymioty. A na dole czekał na nas 40-stopniowy skwar tropikalnego miasta.

Mam jeszcze info dla koleżanek muzealniczek, że podobnie, jak w Ameryce Płd. tutaj byłby dla nich raj. Szczególnie jeśli chodzi o stroje ludowe. Są one w ciągłym użyciu i do kupienia za grosze w porównaniu z eksponatami z Warszawy. Każda wiocha ma swój na dodatek. Niestety fotosów nie mam fajnych, bo by mnie zgniłymi bananami obrzuciły.

Bonus zdjęciowy



To taki mały bonusik, dla tych co jednak czytają:)

wtorek, 1 maja 2007

Sin titulo

Nikt prawie nas nie czyta, nikogo nie obchodzi co robimy, tak? (oprócz Julii, której chwała za to, że nam taką rewelację zapodała. Szkoda, że nie za 2 tygodnie ta impra na Zocalo...). Jeśli jest inaczej, to gdzie komentarze, co?

Dziś były krokodyle i wymioty, ale zdemotywowaliście nas do pisania o szczegółach. Może jutro w Palenque nam przejdzie...