poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Rycerz i Róża nad Liwcem

Kiedy Francelot stał się fascynatem rycerstwa, tego żadne z nas nie pamięta. Nie było to zbyt dawno, bo na Kaszubach Froland kazał sobie dzień w dzień (wieczór w wieczór) opowiadać bajki o smokach i rycerzach. O wizycie w zamku w Golubiu Justa wspomniała wcześniej - może on właśnie stanowił katalizator? W każdym razie ja (jako dobry ojciec) wynalazłem informacje o najbliższym Warszawy turnieju rycerskim i tym sposobem pojechaliśmy w zeszłą sobotę do zamku w Liwie. Frawisza w przeciwieństwie do innych dzieci był dobrze do turnieju przygotowany - miał własny miecz, więc aby przeistoczył się tamże w prawdziwego Lancelota wystarczyło kupić mu hełm. W pełnym rynsztunku Fristan czuł się tak pewnie, że starał się zaczepić i sprowokować do walki jakiegoś innego rycerzyka (oczywiście z jego kategorii wiekowej), aby upokorzywszy go, okazać mu na koniec miłosierdzie. Niestety żaden mięczak nie podjął rękawicy ...


Różolda piszczała natomiast na widok konnicy (lub raczej samych koni). Ogólnie zabawa dość przaśna, mało rycerzy, a walki wyglądały bardziej na zapasy misiów niż popisy fechmistrzów. Ale radość dzieci bezcenna.

sobota, 22 sierpnia 2009

A nad morzem...

też byliśmy :)
Wyrwaliśmy się z Kaszub tylko na chwilkę - 2 dni zaledwie, ale było warto! Najfajniejsze dwa dni wyjazdu. Wybraliśmy najładniejsze dni we wspólnie spędzanym tygodniu, więc oprócz zwiedzania mogliśmy poplażować. Dzieciaki zachwycone! Dzięki temu, że odpoczywaliśmy w miejscach raczej mniej uczęszczanych, mogliśmy zauważyć jak piękna jest polska plaża.
W Łebie trudno dostrzec morze i piasek spod i spomiędzy zbitej masy prażących się w słońcu ciał, ręczników, parasoli, parawanów... Zastanawiam się jak można znajdować przyjemność w takim kiszeniu na kupie i tych codziennych rytuałach - wycieczkach na plażę w silnej grupie, z obfitym rynsztunkiem w postaci wyżej wymienionych gadżetów plażowych. Potem aż do obiadu rozpłaszczenie na plaży, zjazd na żarło, a potem powtórka. Ja wytrzymuję na plażowaniu 2 pełne dni, potem mam dość. Nudzi mi się. Picie wystarczą 2 godziny. A w tej zbitej łebskiej masie nie wytrzymałabym ani minuty. Ale wiadomo, różne są gusta. Niektórych nudziłoby pewnie to, co robiliśmy my - czyli zwiedzanie.Na chwilkę wracając jeszcze do polskiej plaży - jest piękna. Gdy globalne ocieplenie rozkręci się na całego myślę, że będziemy Mekką europejskich plażowiczów, bo piasek u nas niemal tak miałki jak na meksykańskich plażach morza Karaibskiego. Kolor wód może nie tak turkusowy, ale temperatura już teraz znośna. Na pewno za rok wrócimy na chwilę, choćby po to, by sprawić radość dzieciakom. Szalały w wodzie, fal się nie bały, piasek zjadały (a raczej zjadała, bo Fran już nie je).
Gdy plaża została zaliczona ruszyliśmy na ruchome wydmy. Słowiński Park Narodowy to jeden z ciekawszych i ładniejszych jakie widzieliśmy. Krajobraz ruchomej wydmy - niespotykany. Czuliśmy się jak na pustyni. Ruchome wydmy poruszają się kilka metrów rocznie. Zwiedzana przez nas Góra Łącka (nazwa od wsi, która pod nią zniknęła) właśnie sukcesywnie zasypuje rosnący na jej skraju las. Uschnięte czubki drzew wystają spod piasku, a masywna wydma brnie dalej wkraczając między kolejne drzewa.
  Ze szczytu wydmy wspaniały widok - z jednej strony jezioro Łebsko, z drugiej morze, a między nimi wielka góra piachu, na której stoimy.
Logistycznie trochę bez sensu rozegraliśmy dojazd tam. Najlepiej jest wynająć rowery i dojechać kilka kilometrów. My zabraliśmy się z wózkiem meleksem. Potem ów wózek ciągaliśmy za sobą po wydmie - masakra.

Kolejnego dnia po plażowaniu wspięliśmy się na latarnię w Czołpinie. Znów piękne widoki, ale właściwie nic więcej. Burza wygoniła nas z Kluk, gdzie mieliśmy zamiar zwiedzić kolejny skansen. Bardzo nie żałujemy, bo po tym w Sierpcu klukowski prezentował się dość ubogo.
Na wycieczce nasze dzieciaki zaliczyły swoją pierwszą noc w namiocie. Fran wstał naburmuszony i stwierdził, że w namiocie "jest niefajnie". Dlaczego? - "Mało miejsca". Prawda.Trochę poszalałam dziś ze zdjęciami. Ale chyba nikt się nie obrazi.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Jak idealnie dojechać na wakacje?

Nam się udało. Ale tylko raz. Tu znów hołd dla mego męża - tak to idealniutko wymyślił, że nie było wyprowadzającego mnie z równowagi smęcenia dzieciaków podczas jazdy. Recepta - dobrze rozplanowane przystanki na ciekawe zwiedzanie.
Pierwszym na naszej trasie na Kaszuby był Sierpc. Jako etnolodzy wstydziliśmy się, a raczej ja się wstydziłam (Pita od kiedy skończył studia obnosi się na każdym kroku ze swą hm... niechęcią do wszystkiego co etnologiczne), że mijając wielokrotnie nie wstąpiliśmy. A warto.

Skansen okazał się być urządzony jak prawie funkcjonująca wioska. W każdej zagrodzie "gospodyni" która dogląda żywego dobytku - królików, kóz, kur, krów, a dodatkowo pełni funkcję mini przewodnika. Krajobraz sielski anielski.Stwierdziliśmy, ze wioski dawniej były o wiele ładniejsze niż teraz. Chyba dlatego, że były bliżej natury - drewniane chaty łatwiej wtapiają się w krajobraz, bardziej malowniczo zarastają malwami, a piaszczyste drogi też pozostają w większej harmonii z otoczeniem niż asfaltowe. I nie chodzi mi tu o to jak bardzo są "eko" - wzięte z natury, a raczej o kolorystykę. Dzieciaki były zachwycone zwierzakami, nam się miło spacerowało i dwie godziny minęły niezauważalnie. Potem obiadek i dzieciaki w samochodzie spały spokojnie 2 godziny.


Następny przystanek był przygotowany specjalnie z myślą o Franku, który ostatnio ma fazę na zamki, rycerzy, smoki, miecze itp. Zamek w Golubiu-Dobrzyniu miał spełnic jego oczekiwania. Niestety zamkiem zarządza PTTK, co do czasu umknęło naszej uwadze. A to wieeeele zmienia. Na początek zwiedzania podstarzały ale nadal rubaszny przewodnik serwuje 20-to min film o zamku (w trakcie Fran z 10 razy na całą salę "Nie chcę film, jest nudny"), potem obowiązkowo po kolei wszystkie wystawy - pseudoetnologiczna, drobna archeologia ziemi dobrzyńskiej i dopiero kilka gablot z hełmami i mieczami. Czy zamek polecamy? Ja nie, ale Pita zapewne tak. Jednak dzięki temu przystankowi mieliśmy kolejne cudowne 2 godziny jazdy w błogim spokoju.
Na koniec zdesperowanym i zastraszonym podróżniczą gehenną z dzieciakami polecam lekturę:
Rady porady
Może pomoże choć troszkę.

Niespodzianka

Naszym wyprawom i wycieczkom zazwyczaj brakuje improwizacji.
Bo szkoda czasu na zobaczenie czegoś, co rozczaruje; bo i tak za dużo czasu zajmuje wkładanie do chust, fotelików, wysadzanie, karmienie; bo resztkę godzin pozostałych na zwiedzanie trzeba wykorzystać w 100 %; bo nie możemy jeszcze tego rozmieniać na drobne.
Stąd też za każdym razem, kiedy gdzieś jedziemy, ja dobrze wiem, co zobaczę, po obejrzeniu kilkudziesięciu zdjęć, przeczytaniu iluś tam stron, jestem w stanie przekonać siebie (a przede wszystkim Justę), że jechać tam warto, że nie będziemy rozczarowani, że zobaczymy tam jedno wielkie łał. I rzeczywiście bardzo rzadko bywamy zawiedzeni, ale również prawie nigdy - zaskoczeni. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć miłe niespodzianki z podróży, o których nie wiedziałem przygotowując się do drogi.
A wczoraj coś takiego przeżyłem. Oczywiście na skalę mocno lokalną.
Zaplanowaliśmy sobie spacerek ścieżką dydaktyczną po Chojnowskim Parku Krajobrazowym. Chcieliśmy (chciałem?) dowiedzieć się więcej o lesie, pospacerować wzdłuż stawów rybnych, poczytać o roślinkach, przejść ładnym kawałkiem lasu. Wybraliśmy miejsce na zaparkowanie samochodu i jedziemy. Mijamy Piaseczno i w las. Trochę już nas dziwi ruch na tej szosie, ale OK, wszyscy jadą do Zalesia Górnego do rodziny na obiad. W pewnym momencie jednak zaskoczenie wzrasta. Nasz "leśny" parking, okazuje się być płatnym i w dodatku bez miejsc wolnych. Wokół na drodze stoją setki samochodów, z których wylewa się strumień roznegliżowanych ludzi. Taki tłum może tylko przyciągnąć woda, ale co ... ludzie kąpią się w stawach rybnych?
Po godzinie przyjemnego (niemalże samotnego) spaceru przez las prawda wyszła na jaw. To odkryty basen położony obok stawów przyciągnął ludzi, którym skończyły się urlopy nad morzem i znaleźli tu namiastkę Giżycka czy Łeby. Kiełbaski, karkówka, piwo, lody, opalone klaty, kajaki, rowery wodne to klimat, którego się nie spodziewaliśmy pośrodku lasu i w dodatku tak niedaleko naszego domu. I to była ta tytułowa niespodzianka - szkoda tylko, że tak późno odkryliśmy to miejsce. Teraz boimy się, że nie starczy nam gorących weekendów na taplanie się w wodzie ...

wtorek, 21 lipca 2009

Beskid Niziutki (wyjątkowo bez dzieci)

Ktoś, kto spojrzałby na Beskid Niski z oddali, z okolic Jasła na przykład, mógłby pomyśleć, że ta nazwa niezbyt odpowiada rzeczywistości i nie pasuje do pasma górskiego, które zdecydowanie wyrasta ponad okoliczne wzgórza. Do innego wniosku doszedłby ktoś, kto znalazłby się od razu wewnątrz niego. Krajobraz pełen długich i szerokich dolin, otoczonych mniej lub bardziej zalesionymi pagórkami traci na masywności i powadze. Z tej perspektywy to nie góry, a pogórze. Druga z opisanych sytuacji przytrafiła się nam.
Spotkanie z pierwszym (w dodatku napotkanym po dwóch godzinach) turystą zapadło mi w pamięć. Rzekł on, że niezmiernie się cieszy, widząc nas, mocno uścisnął nasze dłonie; wspomniał, że jak był tu ostatnim razem, nie ujrzał żadnego człowieka. Gdy po 10 minutach ujrzeliśmy grupkę kolejnych piechurów, po następnym kwadransie maraton rowerzystów przez myśl nam przeszło, że zostaliśmy przez kogoś nabrani. Główny mit, że Beskid Niski to dzikie góry, gdzie nie ma ludzi rozwiał się jak poranna mgiełka. Tym bardziej, że podczas przechodzenia przez wieś Wołowiec czuliśmy się dość dziwnie. My spoceni, zabłoceni, umęczeni - a wokół spacerujący weekendowicze z piwkiem, z wózkami dziecięcymi, ucztujący przy grillu.


Aczkolwiek (mimo wszystkich niehumanitarnych aspektów tego wydarzenia) wysiedlenie resztki mieszkańców na ziemie zachodnie samym górom wyszło na dobre. Trudno mi sobie wyobrazić w każdej dolinie rozciągające się na kilka kilometrów wioski pełne okropnych współczesnych domów, trudno mi sobie wyobrazić wtedy jakąkolwiek turystykę, gdyż w dolinach odstępy między przysiółkami nie przekraczały kilkuset metrów. Również piękne żelazne i kamienne krzyże znikłyby za nieestetycznymi płotkami, podobnie jak jabłonie i grusze.Kontynuując drążenie wcześniejszego tematu parków narodowych i działalności człowieka tamże to do Magurskiego Parku należą również małe enklawy w kształcie pasów startowych. To miejsca, gdzie kosi się na łąkach trawy, by myszołowy (największa ich populacja w Polsce mieszka właśnie tu) miały ułatwione polowanie i zakładały gniazda w tych właśnie górskich ostępach. Ale trzeba przyznać, że zwierząt trochę widzieliśmy i to niekoniecznie takich zgonionych tam na siłę ... 2 jelenie, 3 sarny, 7 salamander plamistych. Wilki i niedźwiedzie na szczęście nie nawiedziły nas w namiotach. Spośród różnorakich innych wspomnień warto zanotować herbatkę u proboszcza, deszcz, wielokrotne mokre przeprawy przez jeden strumień.Na koniec muszę stwierdzić, że tylko idąc doliną ma się szansę na widoki. Granie są zupełnie zarośnięte buczyną i podczas 4 dni mieliśmy raptem 3 panoramy. W każdym razie warto tam się wybrać, bo za kilkanaście lat i te miejsca mogą zarosnąć ...Połowa powyższych zdjęć jest autorstwa Maćka G.

niedziela, 12 lipca 2009

Hindusi, szykujcie czerwony dywan!

Zaczęliśmy odliczanie. Klamka zapadła, koty za płoty itp. Jednym słowem zakupiliśmy bilety do Indii. Lecimy 30 października, na 3 tygodnie. Obaw mamy sporo, ale cieszymy się niezwykle, bo na tą podróż czailiśmy się już dłuuuugo.

wtorek, 23 czerwca 2009

Podlasie rulez!

Czekam cały czas na zdjęcia z Beskidu Niskiego, więc dziś może napiszę o tym wyjeździe do Milewa, o którym wspomniała jakiś czas temu Just. Z tematyką tego blogu będą się wiązać jednak tylko dwa mgnienia: krótkie pobyty w Tykocinie oraz w Kurowie.


Tykocin przywitał nas deszczem, a na miejscu okazało się, że zamek w tym roku odczuł skutki kryzysu, nie pnie się w górę jak w poprzednich latach. A o tym, że mają powstać jeszcze dwa skrzydła budowli świadczyły tylko potężne fundamenty. A fakt, że nie kręcił się wokół nich ani nawet cień człowieka nie napawał optymizmem. Oprócz „największej twierdzy bastionowej na terenach rdzennie polskich” udało się zaliczyć synagogę, gdzie ja podziwiałem naścienne malunki, a Franio sprawdzał akustykę wnętrza.


Kurowo to godna siedziba Narwiańskiego Parku Narodowego. Ciekawy dworek z parkiem oraz z ekspozycją muzealną, której nie zobaczyliśmy, wieżą z widokiem na bagniska, na którą ku radości niektórych (Franek) i zgrozie innych (dziadkowie) się wdrapaliśmy, aż wreszcie świetną kilometrową kładką dydaktyczną wzdłuż rzeki wśród trzcin. Co było na niej inne niż na wszystkich do tej pory przechodzonych ścieżkach? Widać było przy kolejnych odnogach Narwi drogowskazy pokazujące, w którą stronę płynąć, by nie zgubić się w labiryncie rozwidlających się koryt i pogmatwanych dopływów. Zdecydowanie ciekawiej niż na Biebrzy. Pierwszy rekonesans utwierdził mnie w przekonaniu, że to świetne miejsce na kajak, czy też w naszym przypadku - przepastne canoe.

 





























A na koniec kolejny argument za kulturyzacją natury.
Prawie sto lat temu pod koniec lata mój pradziad wraz z moim dziadkiem – wtedy młodym chłopakiem - jeździli na swoją łąkę, która znajdowała się na terenie podmokłym – tuż przy Biebrzy. Przebywali tam kilka dni z dala od domu, by kosić łąkę, która jedynie w tym okresie była dostępna w miarę suchą stopą. Ścinali tamte trawiasto-trzciniaste nieużytki, bo szkoda było przeznaczać na paszę dla zwierząt cenne przydomowe grunty. Późną jesienią, gdy pierwsze mrozy ścinały bagnisko, zwozili to siano do stodoły. Teraz oczywiście nikt nie podejmie takiego wysiłku i o łąkach nad Biebrzą wszyscy by zapomnieli gdyby nie Park Narodowy. Przyrodnicy odkryli bowiem, że to koszenie traw powodowało, że mieszkało tam o wiele więcej ptaków, niż gdyby trawy pozostawały nie ścięte. Co więc teraz robi Park, aby nie zmniejszyła mu się liczba jego skrzydlatych podopiecznych? Skupuje łąki, wynajmuje kosiarzy, a nawet organizuje zawody w koszeniu traw, by przypadkiem ptaki nie odleciały do konkurencji nad Narew ....

poniedziałek, 22 czerwca 2009

Wąski Tour


Francik wpadł w zachwyt. Z parowozu mógłby nie wysiadać. Ani pieczenie kiełbasek, ani gra w piłkę, czy badmintona, ani spacer po lesie czy polach nie były w stanie zwyciężyć z możliwością postania w gorącym wnętrzu ciuchci, potrzymania szpadla z węglem, przymierzenia czapki kolejarza bądź wchodzenia na wysokie, niebezpieczne stopnie lokomotywy. A te wszystkie atrakcje czekały na niego i blisko setkę innych dzieciaków po godzinnej jeździe po tak wąskim torze, że maszynista był zmuszony redukować prędkość niemalże do zera na zakrętach, aby nie doprowadzić do tragedii.


 Oczywiście nic nie jest takie różowe, jak się zdaje na początku. Przejazd kolejką wąskotorową z Piaseczna do Tarczyna i z powrotem to dość droga atrakcja (oczywiście gdy się podzieli sumę przez ilość przebytych kilometrów to wyjdzie, że mega droga), ale można bardzo łatwo tego uniknąć. My niestety wiemy to dopiero teraz, ale piszemy tu, aby się podzielić swym pomysłem na cut cost.
Mianowicie nie należy parkować na terenie stacji kolejowej w Piasecznie (cena wycieczki spada wtedy o 10 zł) oraz nie należy się wybierać w dwie osoby dorosłe w podróż (cena wycieczki spada wtedy jeszcze o 25 zł). Druga osoba zmotoryzowana jest w stanie dojechać do miejsca piknikowego samochodem i na przykład wrócić ciuchcią, wtedy koszty wypadu zmniejszają się o połowę, i można je przeznaczyć na przykład na piwo ...

Obawiałam się po obejrzeniu zdjęć z takich wycieczek, że "piknik" jest wyjątkowo tandetną imprezą, na której nie będziemy mogli się odnaleźć. Na szczęście miło się rozczarowałam. Polana piknikowa idealnie nadaje się do uprawiania rodzinnych sportów, atmosfera była zdecydowanie miła, towarzystwo też. Zarząd imprezy udostępnia za darmo sprzęt typu piłeczki, rakietki i lotki badmintonowe, skoczki. Warto jednak zabrać samemu tego typu ekwipunek. Przyda się też kiełbasa, którą można będzie upiec na ognisku. Jedyny element, który trzeba będzie ścierpieć to biesiadna muzyczka puszczana przez cały czas pikniku. Ale i ona ma swój weselny urok.

środa, 13 maja 2009

Natura vs Kultura

Oczywiście, ze już wróciliśmy. I to dawno. No ale wiadomo - w ciągu dnia to matki czasu nie mają, a jak mają to go wykorzystują na relaks, a nie na pisanie bloga. Wieczorem zaś trzeba poświęcić cenne godziny na romanse z mężem, niebezpieczne w dzień prasowanie, przekopać się przez nowe ofery na Allegro i nowe posty na forum.

Ale czas na relację też wyłuskałam :)
Wyjazd w skali 1-10 (opcja dla Polski) oceniam na 6/7. Pełen punkt w ocenie oderwały chmary komarów, które rzuciły się na nas jak na świeże mięso, beztrosko wkraczające na ich teren.
Fran wrócił z twarzą poznaczoną ukąszeniami - jak po ospie. Chmary komarów
udokumentowałam

Info na które wszyscy czekają - nie nie spotkaliśmy Palikota. Ale i tak spore tłumy zwiedzające Kozłówkę w piątek 1 maja sprawiły, że wnętrz pałacu nie obejrzeliśmy. Z zewnątrz natomiast prezentował się tak

Większość wyjazdu upłynęła nam pod hasłem "natura versus kultura". Spacerując po kładkach szlaków Poleskiego Parku Narodowego dyskutowaliśmy jak to człowiek najpierw "uprawia" krajobraz, potem go porzuca, pozwala mu zarosnąć nieco, a następnie stwierdza, że to świetne, dzikie i naturalne miejsce, doskonałe na park narodowy. Nie zrozumcie mnie źle. To w żadnym razie nie jest krytyka! W końcu prawdopodobnie dżungla amazońska przeszła ten sam proces, a to przecie najdziksza dzikość na świecie i kwintesencja triumfu natury! Z PPN jest podobnie. To pozostałość stawów, "uprawnych" bagienek i jezior. Czasem trzeba by się cofnąć do XVIII czy XIXw by zobaczyć owego bagiennego rolnika, ale on tam był! Nasze mieszczuchowe umysły zafascynowała gąbczastość bagien. Druga niecodzienna rzecz - dziwne uczucie jakie daje wkraczanie na ten podmokły teren po kładce. Tak jakby nas tam do końca nie było, tylko spacerujemy nad i obok.







Mój mąż ma niezwykłą umiejętość wyszukiwania miejsc nikomu nie znanych, albo prawie nikomu, a na pewno nie mi. Zazwyczaj okazują się one być albo mega niewypałem (jak na tym wyjeździe wieża gdzieśtam, której nawet nie uwieczniliśmy na zdjęciach) albo super atrakcją, jak zamek w miejscowości Krupe, który niniejszym prezentuję.




Mimo, że często narzekam na te ukryte atrakcje, to w sumie jestem Picie wdzięczna. Bez mego prywatnego kaowca zwiedzałabym sztampowo i wielu miejsc bym w ogóle nie poznała. Zresztą na tym wyjeździe sztampowo też było - Lublin i Kaplica Św. Trójcy na przykład. Ale nie żałujemy. Dzieci szczęśliwe i pięknie udokumentowane :) Czasem Pita musiał nosić oboje na raz (jedno w nosidełku na stelażu, drugie w chuście), ale robił to chętnie w ramach wyrabiania kondycji przed męskim wyjazdem w góry. Na koniec nasze sielankowe maluchy. W tle jeden z hajlajtów naszej wycieczki - pałac Potockich w Radzyniu Podlaskim.