sobota, 7 listopada 2009

Wakacje od Indii





Teraz jesteśmy w Shimli. Tutaj przyjeżdżali Brytole, gdy im zbyt doskwierały upały Kalkuty, stąd miasteczko jest trochę w stylu wiktoriańskim, a trochę jak Krynica, ale wszystkie drewniano-żelazne pensjonaty-hotele zwisają nad przepaścią. To również obecnie miejsce, dokąd Hindusi przyjeżdżają na swoja podróż poślubną. Dlatego też mieszkamy sobie w pokoju z wielkim okrągłym łóżkiem i z lustrami wszędzie, na suficie i na ścianach, a hotelowa restauracja działa tylko poprzez dostawy do pokoi. Po jakimś czasie jak urodzi się takiej parze chłopiec (bo jak dziewczynka, to nie będą się tak cieszyć) przyjeżdżają tu ponownie i sobie spacerują po stromych ulicach, wożąc pierworodnego wózkiem! (można tu wypożyczyć wózki, ale dzieci hinduskie są na tyle nieprzyzwyczajone do takich pojazdów, że z przodu są przyczepiane pianinka, telefony, aby im się nie nudziło podczas jazdy). To pierwsza z brzegu różnica, która powoduje, że miasto to nijak nie przypomina pozostałych w Indiach.






Dodatkowo zakazane jest tu śmiecenie, więc okolica czysta, wszystkich żebraków policja przegania pałkami, jest zakaz trąbienia klaksonem, który łatwo wyegzekwować, bo nie mogą do centrum wjeżdżać samochody, nie ma również riksz, autoriksz, półnagich ludzi (zimno jest dla Hindusów - wszyscy w swetrach). I nade wszystko widać Himalaje. I jutro stąd wyjeżdżamy zabytkową kolejką - przebędziemy nią w dół prawie 2000 m wysokości, przejeżdżając przez 103 tunele i 900 mostów ... a pojutrze Taj Mahal. Franek piszczy już z radości, choć dziś były nasze dzieci przede wszystkim zachwycone małpami, które tu wszędzie biegają po ulicach i dachach, a także jazdą na koniu ...

Przyjemne są nasze wakacje od prawdziwych Indii ...

czwartek, 5 listopada 2009

Graniczne potyczki na miny

Trochę ciekawostek.
Wczoraj wybraliśmy się na uroczystość zamknięcia granicy. Może w naszym kraju to żadne halo, tym bardziej, że raczej się u nas granic nie zamyka, ale tutaj - pakistańsko-indyjska granica jest zamykana o zmroku i to w niezwykle pompatycznych warunkach. Walą na nią rzesze Hindusów, by manifestować swoją miłość do ojczyzny i tłumy turystów, by się temu przyglądać. Bo to ciekawy teatr. Aktorami są żołnierze wojsk ochrony pogranicza - honorowa gwardia poubierana w kolorowe pióropusze z papieru. Hindusi tuż przed rozpoczęciem gali obsiadają specjalnie poustawianą widownię i urządzają regularną imprezkę. Gdy uroczystość się zaczyna - na widowni szał, przekrzykiwanie się ze stroną pakistańską - (tam zdecydowanie mniej ludzi), skandowanie haseł "niech żyją Indie", "kochamy ojczyznę" itd. A żołnierze paradują jak flamingi - z nogami podniesionymi bardzo wysoko do góry. Są konkursy, który dowódca dłużej utrzyma swoją komendę na jednym tonie. Wszystko to w sumie śmieszne i ciekawe, bo chyba nigdzie na świecie taka szopka nie ma miejsca.
Świątynia w Amritsarze - piękna, cała wyłożona zlotem (750 ton). To najważniejsza świątynia Sikhów - szczególnej religii mieszającej wierzenia hinduizmu z islamem (np. jeden Bóg, ale też reinkarnacja). Religia ta była bardzo prześladowana przez pozostałe, zwłaszcza przez hinduistów, za rządów Indiry Gandhi. Sikhowie nie golą się, noszą zawsze turbany, metalowe bransoletki, szmaciane majtasy i szable, jako oznakę gotowości do walki za swoja religie i osobistej odwagi. Rzeczywiście są waleczni - tradycyjnie walczą w armii, a za Brytyjczyków byli jednymi z najwierniejszych żołnierzy. Wyglądają bardzo malowniczo, więc robiliśmy im wieeele zdjęć. W ramach wiary w jedność ludzi rozdają wszystkim darmowe posiłki.

Tak kochają Hindusi nasze dzieci

Postaram się wrzucić nieco zdjęć, bo wiem, że na to zapotrzebowanie największe. Internet tutaj fatalny, więc zrozumcie naszą nieobecność w sieci.



Tak nas kochają Hindusi.


w Złotej Świątyni



Nowe znajomości


A jesteśmy w Amritsarze i bardzo nam się podoba. Amritsar jest bardzo miłym miastem świątynnym Sikhów. Ale po kolei idąc - dotarliśmy tutaj pociągiem nocnym z Delhi. Fran był zafascynowany. Pociąg wypełniali weseli Hindusi i kilkoro białych. Hinduskie pociągi wyglądają podobnie do rosyjskich - to kuszetki, jedynie ustawione po trzy jedna pod drugą. Możecie się domyśleć, czy się wyspaliśmy na tych łóżeczkach.
Amritsar jest po Delhi odpoczynkiem, a świątynia tutejsza - spokojną enklawą. Pięknie położona na jeziorze, na którym "pływa" najświętsze miejsce. Wokół roznosi się sikhijski śpiew. A Sikhowie rozdają za darmo piekielnie ostre jedzenie.

Z ogólnych wrażeń - jestem szczęśliwa, że wszystko wygląda tak jak powinno - na ulicach pełno kobiet w strojach lokalnych - barwny tłum, turbany, saree, riksze, handel na ulicy. Jest gwarno i parno, ciekawe zapachy (do smrodu uryny na każdym kroku już zdążyliśmy się przyzwyczaić), smaki wyłącznie ostre. Już lubimy Indie, nawet Pita jest zadowolony. Ruch uliczny jest niesamowity. Nie ma czegoś takiego jak zasady ruchu. Tam gdzie jeszcze widać pasy ruchu są one zupełnie ignorowane. Można jeździć pod prąd, rowery i ciężarówki, motory i autoriksze, wszystko to przepycha się byle do przodu. Wszystkie samochody poobijane, ale wypadków nie widzieliśmy. Wykorzystuje się każdą wolną przestrzeń na drodze i wymija o centymetry. Uprzywilejowana na ulicy jest tylko krowa. Na nią nie trąbią (a trąbienie to sygnał jedyny na wszystko - wyprzedzanie, skręcanie, przekleństwo).
Potem może coś jeszcze dopiszemy, bo teraz dzieci szaleją.

Stwierdziliśmy, że dzieci nieco zmieniły nam priorytety. Jesteśmy szczęśliwi w podróży, gdy one są zadowolone. Fran nieco narzeka, że nudno, wiele rzeczy mu się nie podoba, więc robimy dla niego dzień przyjemności. Słodkości, dużo odpoczynku, przede wszystkim wolne tempo.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Mała Lhasa

Ponieważ dziś znów nasz dzień jakoś tak nam się rozjechał, rozpłynął i zniknął na właściwie nie wiadomo czym (co zrzucamy na jet lag, bo na coś trzeba) może teraz opiszemy nieco jak wygląda nasza dzielniczka, czyli właśnie mała Lhasa. Ogólnie - wszystkie dzielniczki tutaj są ogrodzone murami i mają pilnowane bramy. Miedzy owymi dzielniczkami umiejscowiono autostrady. Nasze zamknięte osiedle charakteryzuje się tym, ze w każdym sklepiku, budzie z wodą, kafejce internetowej wisi portret Dalajlamy, ludzie stają tłumnie przy kanciapie z TV, gdzie puszczane są filmy z Dalajlamą, tuż za rogiem można dzwonić do Tybetu za 2 rupie bądź zakupić sobie szalik Free Tibet oraz zaopatrzyć się w tanie buty górskie, by po Tybecie wędrować. Jest czysto. Ludzie są skośni. Mnisi chodzą w podróbach Crocsów...
Właśnie Pita mi podpowiedział dlaczego nic dziś konkretnego nie zrobiliśmy - jest poniedziałek, a tu w ten dzień zamykają nawet place zabaw. Ku wielkiemu rozczarowaniu Franka. Pozostała mu jedynie zabawa piłką z miejscowymi dzieciakami. Odkryliśmy, ze Hindusi wpadają w szał zdjęciowy tylko gdy się zatrzymamy, a oni właśnie odpoczywają / spacerują z rodziną.
Przeżyliśmy dziś również pierwszą lekcję zakupową - nie brać po pierwszej cenie. Tzn znaliśmy tę zasadę, ale zszokowano nas ceną przebicia. Zakupiliśmy Frankowi motoriksze. Nie prawdziwa ofkors. Zabawkę. Pierwsza cena 550 Rupii. Cena pod Red Fort - 100Rs. Nasza cena - 80Rs. Fran jest zachwycony prezentem. "To piękny samochód. Lubię takie".
Dowiedzieliśmy się też jak kupować bilety kolejowe oraz, że nie należy jadać w zachodnich fast foodach. W MacDonaldzie - cola z lodem, w Pizza Hut - cena za mały posiłek - nie do przyjęcia. Można więc uznać ten dzień za szkoleniowy. Tak sobie będziemy tłumaczyć nasze leserstwo zwiedzaniowe. Oby tylko cały wyjazd nie wyszedł nam jako szkoleniowy. Ogólnie ciężko jest z tym wpisem. Róża demoluje internet cafe. Frankowi bardzo słabo ładował się film "Bracia Koala", więc też rozrabia ...

niedziela, 1 listopada 2009

Od miłości do nienawiści, od nienawiści do miłości

Żyjemy. Dolecieliśmy i mamy się dobrze. Niestety nasza indyjska przygoda nie zaczęła się najlepiej, bo zemsta pani Józi. Pani Józia karmi Franka w przedszkolu i podejrzewamy, ze nakarmiła go niezbyt dobrze. Przez cala drogę miał on hm... niestrawność, nie wdając się w większe szczegóły. Dziś jednak już dobrze się czuł. Dzięki temu wiemy, ze największą atrakcję stanowiły dla niego cieżarówy w stylu pakistańskim oraz wszelkiego rodzaju riksze. Pita nienawidzi Delhi. Istnieje niebezpieczeństwo, ze znienawidzi także całe Indie. Ja okazuję spokojne zainteresowanie.
Mieszkamy w dzielnicy uchodźców tybetańskich, wobec czego mamy dość czystą jak na tutejsze warunki dzielnicę, pokój również, a posiłki jadamy z buddyjskimi mnichami. Ogólnie miasto jest syfne. Bardzo. Nie powiem jednak, żeby poziom syfu mnie zszokował, bardziej szokują mnie obrazki nagich niemowlaków tarzających się po tych syfnych chodnikach i bosych dzieciaków po nich latających. Jeśli to przeżyją to na pewno jakaś ameba im nie będzie straszna.
Zdjęć dziś nie będzie, ale na pewno już znalazły się w internecie. Dziś okazaliśmy się być bardziej ciekawi niż Red Fort i bardziej sławni niż Szakruh Khan. Robiono nam zdjęcia z ukrycia i całkiem jawnie, grupowo i osobno, biorąc nasze dzieci na ręce, a nas obejmując dość czule. Znosiliśmy to dzielnie, bo chcemy być mili, ale jak długo wytrzymamy? Niedługo. Jedno jest pewne - kochają nas.
Dziś tyle dam radę, bo jeszcze cierpimy na lekki jet lag. A Fran już śpi na moich kolanach.

wtorek, 27 października 2009

Jak nie zgubić tego co najcenniejsze?

Wszyscy nas o to pytają.
A nie boicie się, że...
A co będzie jeśli...
Żeby wam tylko...
I tu następuje lista nieszczęść dotyczących dzieci bądź ich zdrowia.
Odpowiadając wszystkim - oczywiście, ze się boimy. Oczywiście, ze o tym myślimy i to najwięcej. Ale staramy się by był to niepokój twórczy, nie demotywujący, skłaniający raczej do działania niż jego zaniechania. Trzeba po prostu znać zagrożenia, bać się tego co realne, a nie wyobrażone i wiedzieć jak temu zapobiegać. Wątpliwości było mnóstwo, pół roku zastanawialiśmy się czy jechać do Indii. Odradzali wszyscy oprócz tych, co z dziećmi podróżują jak my albo bardziej.
Ale oto ku pokrzepieniu przerażonych oraz podreperowaniu naszego wizerunku jako rodziców i rozsądnych ludzi, napiszę co zrobiliśmy by zapobiec owym "jeśli". Może ktoś skorzysta z tych środków bezpieczeństwa w mniej ekstremalnych warunkach niż my.

JAK NIE ZGUBIĆ DZIECKA
1. Przewodnik "Z dzieckiem po świecie" podaje kilka ciekawych rad, z których skorzystaliśmy. Jedną z nich są jaskrawe ubranka. Choć Franek w pomarańczach wygląda jak martwy kurczak, to ten kolor i sąsiednie będą królowały w jego podróżnej garderobie (Róży nieco mniej, bo będzie zawsze blisko nas - w chuście i wózku).

2. Smycz. Niby kontrowersyjny widok, ale za to jak skuteczny sposób by utrzymać trzylatka blisko. Franek będzie podróżował z własnym plecaczkiem (zapinanym z przodu, więc trudnym do zdjęcia), do którego przyczepiliśmy zwykłą smycz dla psów.

3. Opaski na rękę z danymi dziecka i adresami. Nie mieliśmy za bardzo pomysłu skąd zdobyć coś co przypominałoby identyfikatory noworodków (prosimy o ewentualne sugestie), więc uszyję je z gumy i pociętych koszulek segregatorowych.

4. Lokalizatory. Doskonały sprzęt zakupiony w ostatnim momencie. Odbiornik w kształcie misia będą nosiły dzieciaki, my - piloty. Gdy dziecko znika z zasięgu wzroku można uruchomić odbiornik wydający bardzo wysokie dźwięki (sprawdziliśmy 50 decybeli to sporo). Zasięg 50m. Dodatkowo mamy z Franem umowę, ze gdy miś zaczyna wyć on staje w miejscu. Myślę, ze gadżet przyda nam się nie tylko w podróży. Supermarket, sklep z zabawkami, centrum handlowe. Kupiliśmy na Allegro jeśli ktoś zainteresowany :)

ZDROWIE

5. W Indiach jest malaria, nie da się ukryć. Jednak jak się wybierze odpowiednią porę roku (jak my), odpowiedni region (jak my) i dodatkowo zaopatrzy w leki antymalaryczne, moskitierę i środki przeciw komarom (jak my) ryzyko zarażenia jest znikome. Dla tak małych dzieci jak nasze jedynym wyjściem jest Malarone. Drogie, ale łagodne. Dzieciaki będą je dostawać tylko w konkretnym regionie, gdzie niebezpieczeństwo jest największe.

6. Higiena. Słowo i zjawisko obce Hindusom. A wiadomo - z brudu jest choroba. Na niektóre da się zaszczepić, na inne nie, dlatego środki odkażające, antybakteryjne to podstawa. Dzieciaki szczególnie będą przez nas pilnowane, zwłaszcza Róża, której zdarza się jeszcze zjeść coś z podłogi.

7. Szczepienia. Można przeżyć i bez. My przeżyliśmy naszą 6-tyg wyprawę do Ameryki Płd, zdecydowanie backpackerską, bez jakichkolwiek szczepień. Teraz jednak nie ryzykujemy i jesteśmy wszyscy zaszczepieni na to na co się da. Niestety. Róża jest poszkodowana - za mała na szczepienia przeciw durowi brzusznemu i tamtejszym meningokokom. Dlatego ona będzie w przeważającej części na jedzeniu polskim - słoiczki, kaszki. Dzieci powyżej 2-go roku życia można szczepić już na wszystko.

Oczywiście oprócz tych oswojonych zagrożeń istnieją jeszcze ameby i inne potwory, ale nie będę was straszyła.

Na koniec powiem tylko, że mam czyste sumienie. Zapobiegliśmy jak mogliśmy.

piątek, 23 października 2009

Palcem po mapie

To będzie nasz niesamowity wyjazd - powiedział Franek, pokazując na miejsce, gdzie będzie po raz pierwszy jeździł na wielbłądzie.

Nie tylko my nie możemy się doczekać!

niedziela, 4 października 2009

mały podróżnik

Na stronie malypodroznik.pl pojawiła się nasza relacja z wyjazdu do Meksyku. Polecamy! Trzeba wejść w zakładkę "przyjaciele". Korzystając z okazji zachęcamy do przejrzenia tego portalu. Szczególnie tym, którzy boją się podróżować z dzieciakami. No i naszej rodzinie, która nadal do końca nie zaakceptowała, że my tak podróżujemy :)

A tak poza tym to u nas przygotowania do Indii w pełni. Już zaczynamy się bać, bo to za niecałe 4 tygodnie.

poniedziałek, 14 września 2009

IKEA

Co może mi osłodzić pobyt w IKEI? Na pewno szwedzkie klopsiki, ale czy coś jeszcze?

Na wiosnę tego roku musiałem wymyślić spacer po osadzie fabrycznej w Markach (osiedle domków, resztki fabryki i parku, oraz pałacyku fabrykantów), co w pewien sposób zrównoważyło mi przesuwanie się w tłumie gapiących się na lampy i szafy ludzi ... Tym razem wpadł mi do głowy również nie najgorszy pomysł (Juście i Frankowi też się podobało, choć Róża nie wyraziła swej opinii). Otóż po drodze do Janek znajdują się stawy Raszyńskie. Kiedyś udało mi się dostrzec tam wieżę do obserwacji ptaków i tak po nitce do kłębka trafiłem na informację, że jest tam ścieżka edukacyjna po terenie rezerwatu.

Cóż można o niej napisać? Pusto, dziko, dzikie kaczki, puste puszki. Barokowy pałac w Falentach z czterema wieżami, lśniąco biały, zdecydowanie wyremontowany, przysłonięty dębami leży na skraju krainy opanowanej przez trzciny, ryby i ptaki. Wysokie drzewa tłumią hałas z pobliskiej trasy na Katowice/Kraków, którą widać tylko z jednej (z trzech) wież przeznaczonych dla ornitologów. Groble - wśród kilkunastu stawów rybnych o zróżnicowanej wielkości - szerokie, widokowe, a wśród nich ta najsławniejsza, gdzie książę Pepi prowadził żołnierzy do boju na bagnety.

Mam nadzieję, że do czasu następnej wizyty w IKEI, wymyślę kolejną wycieczkę w pobliżu tego składowiska proletariackiego designu ...

piątek, 28 sierpnia 2009

Ostatnia migawka

Wakacje nieuchronnie się kończą. I pierwszy raz w życiu naszej rodziny 1 września będzie przełomem - jako dzień, kiedy Franko przekroczy progi przedszkola. Warto więc pożegnać wakacje, opisując pokrótce miejsca, które zobaczyliśmy jeszcze, oddaliwszy się od kaszubskiego domku nad jeziorem.

A więc "zaliczyliśmy" kolejny w tym roku park narodowy - PN Bory Tucholskie. I chyba na tym jednym spacerze nie poprzestaniemy, gdyż mimo (a może właśnie dzięki) zagubienia, deszczu, jęków Frania, że chce do domu, udało nam się znaleźć kawałek lasu - BORU jak z braci Grimm. Mech, krwawe pnie sosen i ciemnozielone korony, a między nimi ukryte leśne jeziorka. W dodatku towarzystwo Anity i Marcina dodało tej wycieczce posmak nowości (dawnośmy nie wyjeżdżali z nikim spoza naszej czwórki).

Powrotna droga również przebiegła pod znakiem zagubienia, pomyliliśmy drogę koło Torunia i zamiast prawym brzegiem Wisły, pojechaliśmy lewym wzdłuż Zalewu Włocławskiego i całkiem przyjemnie prezentowały się wzgórza po drugiej stronie. Ale zanim się pogubiliśmy Franek stwierdził, że kolejny zamek go nie interesuje (może jeszcze nie do końca odróżnia średniowieczne kościoły i od zamków ???) i że chce jechać prosto do domu. A jeszcze wcześniej przed zjedzeniem pizzy podziwialiśmy chyba trochę niedocenione miasto Chełmno - bardziej kameralne niż pobliski Toruń, bez tych tłumów, gołębi, kwiaciarek. Za to z super widokiem z wieży kolegiaty, murami miejskimi wokół i bieluchnym renesansowym ratuszem pośrodku rynku.

czwartek, 27 sierpnia 2009

Dreptu dreptu

Na Kaszubach Róża zaczęła chodzić. Właściwie to żadna sensacja, kiedyś w końcu to musiało nastąpić, ale każdy rodzic zrozumie czemu tak się podniecam :) Chodzi jak Frankenstein (nadal, choć minęły 3 tyg), o tak:

poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Rycerz i Róża nad Liwcem

Kiedy Francelot stał się fascynatem rycerstwa, tego żadne z nas nie pamięta. Nie było to zbyt dawno, bo na Kaszubach Froland kazał sobie dzień w dzień (wieczór w wieczór) opowiadać bajki o smokach i rycerzach. O wizycie w zamku w Golubiu Justa wspomniała wcześniej - może on właśnie stanowił katalizator? W każdym razie ja (jako dobry ojciec) wynalazłem informacje o najbliższym Warszawy turnieju rycerskim i tym sposobem pojechaliśmy w zeszłą sobotę do zamku w Liwie. Frawisza w przeciwieństwie do innych dzieci był dobrze do turnieju przygotowany - miał własny miecz, więc aby przeistoczył się tamże w prawdziwego Lancelota wystarczyło kupić mu hełm. W pełnym rynsztunku Fristan czuł się tak pewnie, że starał się zaczepić i sprowokować do walki jakiegoś innego rycerzyka (oczywiście z jego kategorii wiekowej), aby upokorzywszy go, okazać mu na koniec miłosierdzie. Niestety żaden mięczak nie podjął rękawicy ...


Różolda piszczała natomiast na widok konnicy (lub raczej samych koni). Ogólnie zabawa dość przaśna, mało rycerzy, a walki wyglądały bardziej na zapasy misiów niż popisy fechmistrzów. Ale radość dzieci bezcenna.

sobota, 22 sierpnia 2009

A nad morzem...

też byliśmy :)
Wyrwaliśmy się z Kaszub tylko na chwilkę - 2 dni zaledwie, ale było warto! Najfajniejsze dwa dni wyjazdu. Wybraliśmy najładniejsze dni we wspólnie spędzanym tygodniu, więc oprócz zwiedzania mogliśmy poplażować. Dzieciaki zachwycone! Dzięki temu, że odpoczywaliśmy w miejscach raczej mniej uczęszczanych, mogliśmy zauważyć jak piękna jest polska plaża.
W Łebie trudno dostrzec morze i piasek spod i spomiędzy zbitej masy prażących się w słońcu ciał, ręczników, parasoli, parawanów... Zastanawiam się jak można znajdować przyjemność w takim kiszeniu na kupie i tych codziennych rytuałach - wycieczkach na plażę w silnej grupie, z obfitym rynsztunkiem w postaci wyżej wymienionych gadżetów plażowych. Potem aż do obiadu rozpłaszczenie na plaży, zjazd na żarło, a potem powtórka. Ja wytrzymuję na plażowaniu 2 pełne dni, potem mam dość. Nudzi mi się. Picie wystarczą 2 godziny. A w tej zbitej łebskiej masie nie wytrzymałabym ani minuty. Ale wiadomo, różne są gusta. Niektórych nudziłoby pewnie to, co robiliśmy my - czyli zwiedzanie.Na chwilkę wracając jeszcze do polskiej plaży - jest piękna. Gdy globalne ocieplenie rozkręci się na całego myślę, że będziemy Mekką europejskich plażowiczów, bo piasek u nas niemal tak miałki jak na meksykańskich plażach morza Karaibskiego. Kolor wód może nie tak turkusowy, ale temperatura już teraz znośna. Na pewno za rok wrócimy na chwilę, choćby po to, by sprawić radość dzieciakom. Szalały w wodzie, fal się nie bały, piasek zjadały (a raczej zjadała, bo Fran już nie je).
Gdy plaża została zaliczona ruszyliśmy na ruchome wydmy. Słowiński Park Narodowy to jeden z ciekawszych i ładniejszych jakie widzieliśmy. Krajobraz ruchomej wydmy - niespotykany. Czuliśmy się jak na pustyni. Ruchome wydmy poruszają się kilka metrów rocznie. Zwiedzana przez nas Góra Łącka (nazwa od wsi, która pod nią zniknęła) właśnie sukcesywnie zasypuje rosnący na jej skraju las. Uschnięte czubki drzew wystają spod piasku, a masywna wydma brnie dalej wkraczając między kolejne drzewa.
  Ze szczytu wydmy wspaniały widok - z jednej strony jezioro Łebsko, z drugiej morze, a między nimi wielka góra piachu, na której stoimy.
Logistycznie trochę bez sensu rozegraliśmy dojazd tam. Najlepiej jest wynająć rowery i dojechać kilka kilometrów. My zabraliśmy się z wózkiem meleksem. Potem ów wózek ciągaliśmy za sobą po wydmie - masakra.

Kolejnego dnia po plażowaniu wspięliśmy się na latarnię w Czołpinie. Znów piękne widoki, ale właściwie nic więcej. Burza wygoniła nas z Kluk, gdzie mieliśmy zamiar zwiedzić kolejny skansen. Bardzo nie żałujemy, bo po tym w Sierpcu klukowski prezentował się dość ubogo.
Na wycieczce nasze dzieciaki zaliczyły swoją pierwszą noc w namiocie. Fran wstał naburmuszony i stwierdził, że w namiocie "jest niefajnie". Dlaczego? - "Mało miejsca". Prawda.Trochę poszalałam dziś ze zdjęciami. Ale chyba nikt się nie obrazi.

poniedziałek, 17 sierpnia 2009

Jak idealnie dojechać na wakacje?

Nam się udało. Ale tylko raz. Tu znów hołd dla mego męża - tak to idealniutko wymyślił, że nie było wyprowadzającego mnie z równowagi smęcenia dzieciaków podczas jazdy. Recepta - dobrze rozplanowane przystanki na ciekawe zwiedzanie.
Pierwszym na naszej trasie na Kaszuby był Sierpc. Jako etnolodzy wstydziliśmy się, a raczej ja się wstydziłam (Pita od kiedy skończył studia obnosi się na każdym kroku ze swą hm... niechęcią do wszystkiego co etnologiczne), że mijając wielokrotnie nie wstąpiliśmy. A warto.

Skansen okazał się być urządzony jak prawie funkcjonująca wioska. W każdej zagrodzie "gospodyni" która dogląda żywego dobytku - królików, kóz, kur, krów, a dodatkowo pełni funkcję mini przewodnika. Krajobraz sielski anielski.Stwierdziliśmy, ze wioski dawniej były o wiele ładniejsze niż teraz. Chyba dlatego, że były bliżej natury - drewniane chaty łatwiej wtapiają się w krajobraz, bardziej malowniczo zarastają malwami, a piaszczyste drogi też pozostają w większej harmonii z otoczeniem niż asfaltowe. I nie chodzi mi tu o to jak bardzo są "eko" - wzięte z natury, a raczej o kolorystykę. Dzieciaki były zachwycone zwierzakami, nam się miło spacerowało i dwie godziny minęły niezauważalnie. Potem obiadek i dzieciaki w samochodzie spały spokojnie 2 godziny.


Następny przystanek był przygotowany specjalnie z myślą o Franku, który ostatnio ma fazę na zamki, rycerzy, smoki, miecze itp. Zamek w Golubiu-Dobrzyniu miał spełnic jego oczekiwania. Niestety zamkiem zarządza PTTK, co do czasu umknęło naszej uwadze. A to wieeeele zmienia. Na początek zwiedzania podstarzały ale nadal rubaszny przewodnik serwuje 20-to min film o zamku (w trakcie Fran z 10 razy na całą salę "Nie chcę film, jest nudny"), potem obowiązkowo po kolei wszystkie wystawy - pseudoetnologiczna, drobna archeologia ziemi dobrzyńskiej i dopiero kilka gablot z hełmami i mieczami. Czy zamek polecamy? Ja nie, ale Pita zapewne tak. Jednak dzięki temu przystankowi mieliśmy kolejne cudowne 2 godziny jazdy w błogim spokoju.
Na koniec zdesperowanym i zastraszonym podróżniczą gehenną z dzieciakami polecam lekturę:
Rady porady
Może pomoże choć troszkę.

Niespodzianka

Naszym wyprawom i wycieczkom zazwyczaj brakuje improwizacji.
Bo szkoda czasu na zobaczenie czegoś, co rozczaruje; bo i tak za dużo czasu zajmuje wkładanie do chust, fotelików, wysadzanie, karmienie; bo resztkę godzin pozostałych na zwiedzanie trzeba wykorzystać w 100 %; bo nie możemy jeszcze tego rozmieniać na drobne.
Stąd też za każdym razem, kiedy gdzieś jedziemy, ja dobrze wiem, co zobaczę, po obejrzeniu kilkudziesięciu zdjęć, przeczytaniu iluś tam stron, jestem w stanie przekonać siebie (a przede wszystkim Justę), że jechać tam warto, że nie będziemy rozczarowani, że zobaczymy tam jedno wielkie łał. I rzeczywiście bardzo rzadko bywamy zawiedzeni, ale również prawie nigdy - zaskoczeni. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć miłe niespodzianki z podróży, o których nie wiedziałem przygotowując się do drogi.
A wczoraj coś takiego przeżyłem. Oczywiście na skalę mocno lokalną.
Zaplanowaliśmy sobie spacerek ścieżką dydaktyczną po Chojnowskim Parku Krajobrazowym. Chcieliśmy (chciałem?) dowiedzieć się więcej o lesie, pospacerować wzdłuż stawów rybnych, poczytać o roślinkach, przejść ładnym kawałkiem lasu. Wybraliśmy miejsce na zaparkowanie samochodu i jedziemy. Mijamy Piaseczno i w las. Trochę już nas dziwi ruch na tej szosie, ale OK, wszyscy jadą do Zalesia Górnego do rodziny na obiad. W pewnym momencie jednak zaskoczenie wzrasta. Nasz "leśny" parking, okazuje się być płatnym i w dodatku bez miejsc wolnych. Wokół na drodze stoją setki samochodów, z których wylewa się strumień roznegliżowanych ludzi. Taki tłum może tylko przyciągnąć woda, ale co ... ludzie kąpią się w stawach rybnych?
Po godzinie przyjemnego (niemalże samotnego) spaceru przez las prawda wyszła na jaw. To odkryty basen położony obok stawów przyciągnął ludzi, którym skończyły się urlopy nad morzem i znaleźli tu namiastkę Giżycka czy Łeby. Kiełbaski, karkówka, piwo, lody, opalone klaty, kajaki, rowery wodne to klimat, którego się nie spodziewaliśmy pośrodku lasu i w dodatku tak niedaleko naszego domu. I to była ta tytułowa niespodzianka - szkoda tylko, że tak późno odkryliśmy to miejsce. Teraz boimy się, że nie starczy nam gorących weekendów na taplanie się w wodzie ...