poniedziałek, 16 listopada 2009

Zapuszkowani w Pushkarze

Tak właśnie się troszkę czujemy. Co prawda miasto to, a raczej mieścina, bardzo przyjemne, ale dobiła nas informacja, że już nie mamy szans kupić biletów na pociąg na Goa (którym mieliśmy jechać za 3 dni) co więcej, powrotnych za 5 dni też nie było. Nasza wyprawa na Goa stoi więc pod znakiem zapytania. Mamy szczęście, że tylko dzień później niż planowaliśmy, wydostaniemy się stąd do Bombaju.
Pushkar jest bardzo milutki. Bardzo turystyczny, ale mały, święty, kolorowy i prawie wolny od ruchu ulicznego, co jest baaardzo miłą odmiana po wielkich miastach, w jakich zazwyczaj bywamy. Jako miejsce święte, Pushkar pełen jest sadhu, pielgrzymów, pieśni, uroczystości, świątyń. Niestety z tego samego powodu nie serwują tu mięsa ani alkoholu. Za to na każdym rogu proponują marihuanę.
Dzisiejszy dzień spędziliśmy w niespiesznym tempie. Zaczęliśmy od największej (dla nas) atrakcji  tego miejsca, czyli przejażdżki na wielbłądzie. Dzieciaki oczywiście zachwycone. Nam też się bardzo podobało, obserwowanie miasta z wysokości grzbietu wielbłąda to miła odmiana (nie trzeba uważać, by w coś nie wdepnąć), a mili powoźnicy wielbłądow zabrali nas w okolice, gdzie wykonywane są kremacje i ablucje (mimo, ze święte jezioro Pushkaru już od kilku lat prawie nie ma wody). Poświęciliśmy dziś także sporo czasu na szoping i zakupiliśmy mnóstwo prezentów :) Po raz kolejny zabiły nas (w sensie pozytywnym) tutejsze ceny.
Zdjęć znów nie będzie, bo piszę na jakimś gracie, który nie wie jak obsługiwać mojego sticka.
Pozdrawiamy i grzecznie pytamy o pogodę w Polsce, bo już musimy się powoli psychicznie przygotować na ten szok.

sobota, 14 listopada 2009

Maharadża i Maharani czyli jak po królewsku wjechać do fortu

Ano tak jak my - na słoniu!
Dziś był ów dzien, na ktory Franek czekal bardzo dlugo - jechalismy na sloniu! Jazda ta jest calkiem przyjemna, myslelismy, ze bedzie duzo gorzej. Wygodne siedziska, specjalny pomost ulatwiajacy wsiadanie, a podczas jazdy lekkie kolysanie. Tak oto powoli i majestatycznie wjechalismy do fortu Amber, wraz z tlumem innych turystow rowniez na sloniach. Zwierzeta kursowaly w obie strony, musialo byc ich min 50. Dzieciaki nasze oczywiscie bardzo byly podniecone, ale tez lekko przestraszone, bo traby dotknac sie baly. Roza byla w tym odwazniejsza niz Franek. Potem zabralismy sie za zwiedzanie pieknie polozonego fortu. Bardzo podobalo nam sie, ze w tym zabytku mozna bylo wejsc prawie wszedzie, do kazdego zakamarku, na kazde schodki, do latryn i hamamow. Nareszcie obejrzelismy rezydencje maharadzow od kuchni.

Dodatkowo na koniec dzisiejszego dnia spotkałam prawdziwego maharadżę. Właśnie wyjeżdżał ze swojej rezydencji, której najstarszą część zwiedzałam. Wyglądał zupełnie normalnie - starszy, siwy, bogaty Hindus. Pita w tym czasie oglądał niesamowite zegary słoneczne. Tak ogromne, że odmierzały czas z dokładnością co do sekundy!

Jaipur ogólnie dosyć nam się podoba. Jest ładny nawet na starym mieście, dosyć wysprzątany i jak przystało na różowe miasto - cały pomalowany. Zabójczy jest jedynie ruch uliczny, chyba nigdzie nie było aż takiego tłoku i różnorodności na ulicach. Dużo więcej krów włącza się do ruchu, można spotkać słonia, wielbłąda, moto i cykloriksze, konia, motor, samochód, autobus - jednocześnie poruszających się na tej samej jezdni. I jakoś sobie radzą. Franek też sobie poradził, bo dziś razem z miłym panem rikszarzem prowadził rikszę. "To było coś!" jak sam podsumował. Nam nie dane było tego spróbować, ale uwieczniliśmy choć Franka jako rikszarza. Jego kolekcja riksz rośnie. Chyba dlatego, ze Pita wstydzi się przyznać, ze podobnie jak Franka fascynują go te pojazdy. Jak tylko chłopaki zobaczą inny kolor czy rodzaj zabawki (mini rikszy) rzucają się na nią jak na świeże mięcho.

Widzieliśmy dziś również budowlę (Hawa Mahal - Pałac Wiatrów) postawioną jedynie po to, by kobiety z dworu maharadży mogły sobie wyglądać na ulicę. Jest to wysoka, pięknie zdobiona ściana z tysiącem malutkich okienek. Ustawione na odpowiedniej wysokości, by siedząca na wygodnych poduszkach kobieta mogla przez nie spoglądać. Np na kłótnię sprzedawców szali, czy tez metalowych łyżek do butów w kształcie pawia (nasz najnowszy zakup!).

Wolny jak tygrys

A więc tak. Strasznie jesteśmy tu nieogarnięci, albo też taki jest ten kraj. Zawsze myślałem, że park z tygrysami - do którego mieliśmy jechać - Ranthambore National Park jest na kompletnym uboczu, będzie wielki problem, żeby się tam dostać i w ogóle. A okazało się, że wszystkie pociągi z Agry do Jaipuru zamiast jechać najkrótszą możliwą trasą, jeżdżą kompletnie naokoło przez wrota do krainy tygrysa. Co mieliśmy więc zrobić? Wysiedliśmy w połowie trasy z naszej ekstra super pierwszej klasy sypialnego pociągu, w nadziei ujrzenia tygrysów. Ale tam niespodzianka - strugi deszczu, zimno, wszyscy w zimowych czapkach, zmarznięci i zdezorientowani. Safari po parku (jeepem) załatwiliśmy sobie przez hotel (a ich commision był wysokości ceny biletów na 3 godzinną jazdę po dżungli) i spokojnie przespaliśmy całe deszczowe popołudnie. Na tygrysy wybraliśmy się za to prawie jak na polowanie - skoro świt. Franek był podekscytowany, choć z drugiej strony trochę się bał. Czy było czego, nie wiem. Nasz jeep nie miał żadnych krat, po parku chodzili strażnicy parkowi tylko z kijami. Ale żeby nie było, ktoś podobno widzi tam tygrysy (my jak się już pewnie domyślacie tygrysa nie ujrzeliśmy). Widzieliśmy natomiast wiele zwierząt stanowiących pożywienia dla tygrysa (antylopy, jelenie), ptaków sporo (w tym dziko żyjące pawie, co stanowiło ciekawy widok), małpy, krewniaka tygrysa czyli leoparda, a na koniec ślad stopy tygrysa.

Na poniższym zdjęciu leopard idzie trawersem skały. Mimo że go na żywo widziałem, jak się poruszał nijak nie mogę go znaleźć na fotografii. Jak nasz przewodnik wypatrzył go z takiej odległości z pędzącego jeepa, będzie dla mnie na zawsze zagadką.


Sam park nie jest zbyt duży, a mieszka w nim dwadzieścia kilka tygrysów. Podzielony jest na 5 stref, do których wjeżdża każdego dnia określona (pewnie i tak zbyt duża) liczba jeepów i otwartych ciężarówek. Każda z tych stref okrąża ogromne wzgórze skalne, na którym rozlokował się Fort Ranthambore, u którego podnóża tutejszy maharadża urządzał polowania. Niby w parku miała być dżungla, ale raczej to zarośla z wyrastającymi od czasu do czasu niesamowitymi drzewami. Jeep (oczywiście on najbardziej podobał się Frankowi) raz piął się cicho po skale, raz przejeżdżał przez wyschnięty potok, ale tygrysy (zmokłe poprzedniego dnia) albo schowały się do innych stref, albo do swoich jaski, albo chciały nam zrobić na złość. Najbardziej z faktu nieujrzenia tygrysa nieukontentowana była Justa, Fran skwitował "szkoda, że nie widzieliśmy tygrysa" i skupiał się na pozytywach: jeepie bez dachu, innych zwierzętach. W dodatku nasz synek chyba zrozumiał ideę wolności - tygrys na wolności mógł się nam pokazać lub nie, to był jego wybóor - nie nasz. Po trzech godzinach safari czyli o 10 strasznie niewyspani, ale bardziej lub mniej szczęśliwi wróciliśmy do hotelu, by wyruszyć w dalszą podróż. Tym razem naprawdę do Jaipuru.




środa, 11 listopada 2009

W królewskiej rezydencji





Zacznę swój post od uzupełnienia poprzednich o historię Taj Mahal, bo chyba nie wszyscy ją znają, a to wielce romantyczna opowieść. Niejaki Szah Dżahan miał swoją ukochaną żonę - Mumtaz Mahal. Żyli ze sobą wiele lat (oczywiście cesarz miał oprócz tej - wiele innych zon, ale tę kochał najbardziej lub po prostu kochał), liczne owoce ich miłości biegały po pałacu. Niestety przy narodzinach 14 dziecka, Mumtaz zmarła. Władca cierpiał okrutnie, nie chciał jeść, depresję miał po prostu. By jakoś wyładować swój smutek i okazać miłość do żony wybudował Taj Mahal czyli grobowiec szahowej. Marmury do jego budowy ściągnął aż z Włoch. Niestety władca wkrótce został zdetronizowany przez własnego syna Aurangzeba i uwięziony w forcie w Agrze (gdzie jesteśmy). Nie wiadomo więc czy wybudowałby sobie podobny, czarny grobowiec, jak sugeruje legenda (miał podobno takie plany).
Pita serwuje Frankowi wszystkie te opowieści, a Franek o dziwo zapamiętuje. Dzisiejszy dzień podsumował - Aurangzeb wygrał. Nie wiem jakie ten mały łepek posiada zasoby pamięci, ale ciągle nas zaskakuje tym, ile w tej podróży zapamiętuje ciekawostek i kojarzy faktów.
Dziś byliśmy w Fatehpur Sikri - stolicy Akbara. Piękny pałac! Liczne pawilony, kolumnady, ogrody. Wielopoziomowa wieża, na szczycie której sypiał Akbar, przywołując tam nałożnice i żony. Małżonek posiadał kilka, na pewno  trzy - muzułmańską, chrześcijańską i hinduską. Hinduska poślubił jako pierwszą i jej było najlepiej - miała oddzielny, przestronny pałacyk. Dwie kolejne musiały się zadowolić "pałacami", które wyglądają raczej jak domek stróża. Przy zwiedzaniu pawilonów brakuje nam ich wyposażenia - puste, otwarte komnaty musiały mieć kolorowe zasłony, meble, dywany, bez tego jakoś trudno sobie wyobrazić funkcjonalność tych pomieszczeń. My nie potrafimy sobie tego wyobrazić.
Sama miejscowość Fatehpur Sikri jest bardzo biedna. Kanalizacji nie ma oczywiście, wszystko płynie rynsztokami, dzieci proszą o pieniądze i długopisy, a do zwierzątek widzianych przez nas na ulicy dołączyły jeszcze świnie, kozy i osły. Cały ten zwierzyniec pasie się na górach śmieci, chodzi po schodach wiodących do meczetu, pije wodę z rynsztoku. A dzieciaki piszczą z radości, jak zobaczą zwierzaki. Szczególnie Róża.

Byliśmy też w najbardziej wyludnionym miejscu w Indiach. A miejsce to szokujące, bo u nas byłoby zupełnie odwrotnie - najbardziej zatłoczonym. Hm... no gdzie byliśmy? W centrum handlowym! Oprócz sprzedawców i reszty obsługi nie było tam prawie nikogo. Poczuliśmy się również jak burżuje w supermarkecie. Zakupy robią tam wyłącznie bogaci Hindusi, którzy posiadają coś takiego jak np. wózek dla dziecka - nigdzie indziej nie używany. Reszta robi zakupy na ulicy.

Zdjęć dziś tak mało, bo nie chcą wchodzić. Jutro ruszamy do Jaipuru, gdzie przejedziemy się na słoniu.

wtorek, 10 listopada 2009

Oblicza Indii 2

Mam takie nieodparte wrażenie, że Indie chcą się zbawić przez biurokrację. Aby cokolwiek załatwić nie na boku trzeba mnóstwa papierków. I tak w niektórych hotelach nie poradzą sobie bez ksero paszportu i każą mi szukać punktu przez pół miasta w środku nocy, aby taką kopię zdobyć. W banku podobnie. Oprócz wypełnienia w kilku kopiach różnych formularzy, potrzebne jest ksero - inaczej nie wymienią mi pieniędzy. Aby kupić bilet na pociąg trzeba wypełnić druczek, wpisać numer i nazwę pociągu, swoje dane osobowe, a dzieje się to wszystko w kraju o ogromnym analfabetyzmie. Co dziwne ta tendencja wkroczyła również do small biznesu, wczoraj musiałem wpisać swój numer paszportu do specjalnego zeszytu w kawiarni internetowej ... Tak więc Hindusi chyba sobie myślą, że mnożenie formalności zbliży ich do świata zachodniego. A i jeszcze bym zapomniał, mnóstwo tu takich granatowych kalek, które pomagają w multiplikacji kopii dokumentów.

Natomiast życie płynie tu innym rytmem. Bez żenady wydaje się resztę cukierkami, zamiast drobniakami. Dopiero po ostrym fuknięciu sprzedawca wyjmuje prawdziwe pieniądze. Motorikszarze - najwięksi bohaterowie Franiaka - bez żadnego wstydu próbują prowadzić nas do wybranego przez nas hotelu, w nadziei, że dostaną prowizję od tego, że to ONI wskazali nam właśnie ten hotel ... Tacy ludzie również prawie zawsze robią taki sam pełen zniesmaczenia grymas, gdy po skończonej jeździe wręczam im wynegocjowaną kwotę. I tak kilkakrotnie większą niż dostaliby od miejscowych.

Piękny Taj

Dzisiejszy dzień był odpoczynkiem po wczorajszych i przedwczorajszych męczarniach. Nareszcie złapaliśmy odpowiedni rytm podróżniczy. Super pokój, super miejsce, super tempo. Dzieci obudziły nas jak w domu - o 7 i to był idealny moment, by zacząć dzień. Śniadanie z widokiem na Taj Mahal (wczoraj natomiast byliśmy nieźle rozczarowani, bo myśleliśmy, że napijemy się romantycznie coca coli, obejmując się i patrząc na pięknie podświetlony jeden z siedmiu cudów świata, a tu guzik - ciemność zupełna biła od zabytku - to tym bardziej rozczarowuje, gdy weźmie się pod uwagę, że zagraniczni turyści płacą 37,5 raza więcej za wstęp niż Hindusi), a potem Czerwony Fort w Agrze. 


W odróżnieniu od fortu, który widzieliśmy pierwszego dnia pobytu w Delhi, agrzański ma bardzo wiele pawilonów, niektóre bardzo misternie zdobione, no i ten widok na Taj ... Po południu natomiast Taj Mahal. Wyjątkowo tłoczno tam, ale i tak zagraniczni biali turyści giną w kolorowym tłumie. Dzieciakom bardzo się podobało spokojne tempo, ale przeszkadzały rzesze Hindusów. Najbardziej cierpiał na tym Franek, bo ciągle jest rozchwytywany do zdjęć. Dzięki temu szybko nauczył się zwrotów w obcym języku. Rozpoznaje już pytania po angielsku o imię, czasem o wiek. Ale ostatnio na topie jest no, no no!!! gdy tylko ktoś chce mu robić zdjęcie. Zwiewa albo zakrywa twarz, jak gwiazda filmowa. Gdybyśmy zbierali po 50 rupii za zdjęcie z którymś z naszych dzieci, może podróż by nam się zwróciła.

Dzieciom w tym mieście najbardziej podobają się liczne zwierzęta - na przykład małpy, które nasrały nam dziś na balkon, krowa pod oknem, czy koniki na drodze do Taj Mahal. Wielbłąd też był, ale jego odchodów nie widzieliśmy. Mimo wszystko miasto jest dość czyste jak na tutejsze standardy i naprawdę przyjemne. Taj Mahal, gdy się go widzi z bliska, już nie zachwyca tak jak na zdjęciach. Jest piękny, delikatnie zdobiony, ale też do bólu symetryczny. Bez minaretów wyglądałby beznadziejnie. Miałam nadzieję, że będzie zmieniał kolor, ale chyba światło w tej porze roku nie jest wystarczająco intensywne. Żeby tylko nie wyszło, że nam się nie podobało, było pięknie, ale zwykle tak jest, że jak coś jest cudem świata, to oczekuje się cudów. A jest po prostu pięknie.
Pozmienialiśmy nieco plany podróżnicze, tak aby dzieciakom dać odpocząć i byśmy my także odpoczęli. W ramach przyjemności jedziemy pojutrze pociągiem, który kosztuje zawrotne pieniądze - 35 zł od osoby za 5h podróży (dla porównania klasa, którą dotąd jeździliśmy kosztuje cztery razy mniej). Będziemy mieli prywatny przedział :) Poza tym zamierzamy udać się jednak na plaże Goa.
Czerwony Fort.

I Taj Mahal ...

poniedziałek, 9 listopada 2009

Kolejka górska z Shimli do Kalki

Ta kolejka niezwykle się nam wszystkim podobała. Wszyscy byli wtedy zdrowi, humory dopisywały ... I dodatkowo tak kluczyła po zboczach, że po 3 godzinach jazdy było widać miejsce startu czyli Shimlę w odległości w prostej linii 10 km, czy nawet mniej.





Powyżej dowód na to, że w Indiach jeszcze przetrwały zabawy naszych dziadków ..

Koszmar z dzielnicy Pahar Ganj - post tylko dla ludzi o silnych nerwach

Właściwie trudno powiedzieć, kiedy zaczęły się nasze złe przygody podczas tego wyjazdu. Przyjmijmy więc, że zaczęły się kilka dni temu, kiedy to zgubiliśmy kartę bankomatową (na szczęście jedną z dwóch). Łudziliśmy się, że znalazł ją poczciwy Sikh i przeciął albo nakleił ogłoszenie na słupie. Albo że została zgnieciona / połamana przez riksze, motoriksze, motory, samochody, a w końcu skończyła w rynsztoku (takim prawdziwym, którym płyną wszystkie nieczystości). Ale niestety tak się nie stało. Ktoś postanowił tej karty szybko użyć ... Na szczęście zdołał kupić tylko kupę chipsów w jakimś snack barze za około 1000 rupii. A kwota to zaznaczmy niewielka - mniej niż 50 zł. Dzięki Julii i mojej mamie, którym tu publicznie jeszcze raz dziękuję :) udało się kartę zablokować. Mieliśmy wtedy nadzieję, że będzie to najgorsza sytuacja na wyjeździe, ale stało się inaczej. Następnego dnia Franek przeżył swoją pierwszą przygodę z kiblem typu narciarz na dworcu autobusowym. Całe szczęście, że trauma mu nie pozostała, bo potem z uśmiechem opowiadał mamie, gdzie i w co wpadł mu bucik. Niestety kłopoty żołądkowe mu nie przeszły, więc zawstydzony spędził podróż następnym autobusem w pieluszce Róży.
Shimla jak to pisałem ostatnio stanowiła świetny przerywnik od indyjskich realiów, które dopadły nasze dzieci już w pociągu powrotnym z tego górskiego kurortu. Tu - trzeba nam bić się w piersi - trochę przesadziliśmy. Jazda pociągiem dwa razy po sześć godzin jednego dnia była zdecydowanie zbyt uciążliwa dla małych brzuszków. I niestety to przechorowali. Ale najgorsze dopiero miało nadejść.
Pahar Ganj! Jak się cieszyliśmy z początku, gdy dowiedzieliśmy się, że nasz pociąg tylko kończy swój bieg na delhijskim dworcu wschodnim, ale przejeżdża przez delhijski dworzec centralny od którego kilka kroków jest właśnie Pahar Ganj - mekka backpackersów, hotelików za grosze itd. Znalezienie noclegu na tamtejszym wschodnim byłoby o niebo trudniejsze ... Więc jak mowie początkowo się cieszyliśmy, ale jak zobaczyliśmy ten syf, kupy krowie i ludzkie na ulicach, zgubione klapki, naciągaczy, którzy na siłę wciągali do swoich hoteli ... W tym momencie warto wspomnieć, że była godzina 23.30 czyli zadziałaliśmy niezgodnie z podstawową zasadą dotyczącą podróży z dziećmi: nigdy nie przyjeżdżaj do żadnego miasta późnym wieczorem, nie mając zarezerwowanego hotelu. Nerwy nam kompletnie puściły, kiedy w wybranych przez nas z przewodnika guesthousach nie było już miejsc, a naciągacze prowadzili nas do obskurnych nor, zagrzybionych i na ostatnich pietrach. "Niedobrze mi się robi na sama myśl, że miałbym spędzić noc w takim pokoju" - mówiłem sobie, a nie należę do zbyt delikatnych. Ale chcąc, nie chcąc musieliśmy gdzieś przenocować, bo skoro świt mieliśmy kupione bilety na pociąg do Agry - naszej ziemi obiecanej, skąd teraz piszę i gdzie spędzimy w miłym hoteliku 2 lub 3 noce.
Dodatkowo dzieciom przemęczonym podróżą i stresem nie przeszły problemy żołądkowe i Franek zaznaczył bardzo dokładnie swoją obecność w hotelu. (Będą musieli pierwszy raz w życiu chyba umyć podłogę, bo nawet w dość przyzwoitych hotelach [w takich przede wszystkim śpimy] jak się przejdzie kilka kroków na bosaka, ma się zupełnie czarne stopy. Sprzątanie po gościach polega na tym, że się zmiata śmieci taką miotełką z twardej trzciny).
Kiedy dotarliśmy do Kanaanu czyli naszego wymarzonego hotelu z najlepszym widokiem z tarasu na Taj Mahal, mieliśmy nadzieję, ze to koniec mordęgi. Dzieci się w końcu wyspały, zjadły, bawiły się, ale zemsta maharadży dopadła Justę, która śpi sobie teraz, podczas, gdy ja bloguję.
Ale lokum mamy przednie - bamboo room - w stylu kolonialnym, tyle ze pod nim znajduje się agregat prądotwórczy, bo w Indiach jak w Polsce dwadzieścia lat temu na porządku dziennym są przerwy w dostawie prądu. A więc agregat pewnie warczy. Nie zmienia to jednak faktu, ze Taj Mahal jest boskie. Co prawda jedyną dzisiejszą przechadzką był spacer na dach, z którego zdjęcia przedstawiam poniżej.




Franek oczywiście jak zobaczył Taj Mahal, to krzyknął, któż by tego nie zgadł, krzyknął "Taj Mahal"!

sobota, 7 listopada 2009

Oblicza Indii







Ceremonia na granicy z Pakistanem. Parada kogutów :)





u










Większość powyższych zdjęć pochodzi ze Złotej Świątyni w Amritsarze. Jak wcześniej pisałam cała jest wyłożona złotem. Gdyby przyjechali tu konkwistadorzy mieliby niezłe używanie. Jak widać chodzi się tam w nakryciach głowy (do wypożyczenia) oraz na bosaka, co wielce zadziwiło Frana. Nawet na początku protestował i niechętnie zdjął buty.

Ulice Indii są kolorowe jak kwiaciarnia. Dzieje się tak głównie za sprawą kobiet, które mienią się jak tęcza i błyskają cekinami, złotymi nićmi i sztuczną biżuterią (choć wiele też ma prawdziwą - Hindusi kochają złoto). Nawet żebraczki chodzą w pięknych, choć brudnych sari. Dominują właśnie sari, czyli długaśne płachty materiału z dobraną do tego choli (kusa bluzeczka) i szalem. Często też nosi się salwaar kameez czyli proste spodnie z tuniką. Na nasze europejskie gusta większość tych strojów jest tandetna (nie wspominając o strojach dla małych dziewczynek - ja bym takie włożyła córce tylko na bal przebierańców), bo przeładowana świecidełkami i w oczojebnych kolorach. Na indyjskiej ulicy komponują się jednak pięknie i ożywiają brudny, brunatny krajobraz. Muszę tu zaznaczyć, że hinduskie społeczeństwo jest strasznie konserwatywne jeśli chodzi o strój. Wszyscy chodzą z zakrytymi do kostek nogami, kobiety kryją również ramiona i nie ma mowy o dekoltach. Co więcej turystów tylko teoretycznie to nie obowiązuje. Gdy wczoraj ubrałam się w sukienkę (za kolana, ramiona prawie zakryte) czułam ogólny ostracyzm, a nawet wrogość. W związku z tym mam braki w garderobie. Dwie pary spodni to za mało na tutejsze potrzeby. Trza kupić. A ceny nas rozpieszczają: 10 zł szale pahmina, 7-10 zł za skórzane sandały.

Specyficzne mają gusta jeśli chodzi o piękno dzieci. Malują im pod oczami czarne krechy (nawet niemowlakom). Można to dostrzec na Franka zdjęciu z dziewczynka.

To co najbardziej mnie rozbraja w tym kraju to nie brud, brak higieny, chaos czy charakter Hindusów, a biedne dzieci - brudne ze skołtunionymi włosami i zawsze bose, targające na głowach pakunki drewna lub nagie niemowlaki. Jak cygańskie dzieci na Bałkanach, ale trochę bardziej zaniedbane. Mnóstwo ludzi mieszka na ulicach. Nad ranem co kilka kroków spotyka się śpiących ludzi. Natomiast slumsy to nie dzielnice całkowitych nędzarzy, mieszkają tam na przykład wożący nas codziennie rykszarze. Czasem śpią oni również na swoich rykszach. A każda wolna, zielona przestrzeń zagospodarowywana jest na mini obozowisko, wyglądające jak obóz uchodźców.

Donosimy, że spotkaliśmy belgijską parę z 2,5 letnią dziewczynką. Jak widać nie tylko my odważyliśmy się wybrać z dziećmi do tego dzikiego kraju :).

Wakacje od Indii





Teraz jesteśmy w Shimli. Tutaj przyjeżdżali Brytole, gdy im zbyt doskwierały upały Kalkuty, stąd miasteczko jest trochę w stylu wiktoriańskim, a trochę jak Krynica, ale wszystkie drewniano-żelazne pensjonaty-hotele zwisają nad przepaścią. To również obecnie miejsce, dokąd Hindusi przyjeżdżają na swoja podróż poślubną. Dlatego też mieszkamy sobie w pokoju z wielkim okrągłym łóżkiem i z lustrami wszędzie, na suficie i na ścianach, a hotelowa restauracja działa tylko poprzez dostawy do pokoi. Po jakimś czasie jak urodzi się takiej parze chłopiec (bo jak dziewczynka, to nie będą się tak cieszyć) przyjeżdżają tu ponownie i sobie spacerują po stromych ulicach, wożąc pierworodnego wózkiem! (można tu wypożyczyć wózki, ale dzieci hinduskie są na tyle nieprzyzwyczajone do takich pojazdów, że z przodu są przyczepiane pianinka, telefony, aby im się nie nudziło podczas jazdy). To pierwsza z brzegu różnica, która powoduje, że miasto to nijak nie przypomina pozostałych w Indiach.






Dodatkowo zakazane jest tu śmiecenie, więc okolica czysta, wszystkich żebraków policja przegania pałkami, jest zakaz trąbienia klaksonem, który łatwo wyegzekwować, bo nie mogą do centrum wjeżdżać samochody, nie ma również riksz, autoriksz, półnagich ludzi (zimno jest dla Hindusów - wszyscy w swetrach). I nade wszystko widać Himalaje. I jutro stąd wyjeżdżamy zabytkową kolejką - przebędziemy nią w dół prawie 2000 m wysokości, przejeżdżając przez 103 tunele i 900 mostów ... a pojutrze Taj Mahal. Franek piszczy już z radości, choć dziś były nasze dzieci przede wszystkim zachwycone małpami, które tu wszędzie biegają po ulicach i dachach, a także jazdą na koniu ...

Przyjemne są nasze wakacje od prawdziwych Indii ...

czwartek, 5 listopada 2009

Graniczne potyczki na miny

Trochę ciekawostek.
Wczoraj wybraliśmy się na uroczystość zamknięcia granicy. Może w naszym kraju to żadne halo, tym bardziej, że raczej się u nas granic nie zamyka, ale tutaj - pakistańsko-indyjska granica jest zamykana o zmroku i to w niezwykle pompatycznych warunkach. Walą na nią rzesze Hindusów, by manifestować swoją miłość do ojczyzny i tłumy turystów, by się temu przyglądać. Bo to ciekawy teatr. Aktorami są żołnierze wojsk ochrony pogranicza - honorowa gwardia poubierana w kolorowe pióropusze z papieru. Hindusi tuż przed rozpoczęciem gali obsiadają specjalnie poustawianą widownię i urządzają regularną imprezkę. Gdy uroczystość się zaczyna - na widowni szał, przekrzykiwanie się ze stroną pakistańską - (tam zdecydowanie mniej ludzi), skandowanie haseł "niech żyją Indie", "kochamy ojczyznę" itd. A żołnierze paradują jak flamingi - z nogami podniesionymi bardzo wysoko do góry. Są konkursy, który dowódca dłużej utrzyma swoją komendę na jednym tonie. Wszystko to w sumie śmieszne i ciekawe, bo chyba nigdzie na świecie taka szopka nie ma miejsca.
Świątynia w Amritsarze - piękna, cała wyłożona zlotem (750 ton). To najważniejsza świątynia Sikhów - szczególnej religii mieszającej wierzenia hinduizmu z islamem (np. jeden Bóg, ale też reinkarnacja). Religia ta była bardzo prześladowana przez pozostałe, zwłaszcza przez hinduistów, za rządów Indiry Gandhi. Sikhowie nie golą się, noszą zawsze turbany, metalowe bransoletki, szmaciane majtasy i szable, jako oznakę gotowości do walki za swoja religie i osobistej odwagi. Rzeczywiście są waleczni - tradycyjnie walczą w armii, a za Brytyjczyków byli jednymi z najwierniejszych żołnierzy. Wyglądają bardzo malowniczo, więc robiliśmy im wieeele zdjęć. W ramach wiary w jedność ludzi rozdają wszystkim darmowe posiłki.

Tak kochają Hindusi nasze dzieci

Postaram się wrzucić nieco zdjęć, bo wiem, że na to zapotrzebowanie największe. Internet tutaj fatalny, więc zrozumcie naszą nieobecność w sieci.



Tak nas kochają Hindusi.


w Złotej Świątyni



Nowe znajomości


A jesteśmy w Amritsarze i bardzo nam się podoba. Amritsar jest bardzo miłym miastem świątynnym Sikhów. Ale po kolei idąc - dotarliśmy tutaj pociągiem nocnym z Delhi. Fran był zafascynowany. Pociąg wypełniali weseli Hindusi i kilkoro białych. Hinduskie pociągi wyglądają podobnie do rosyjskich - to kuszetki, jedynie ustawione po trzy jedna pod drugą. Możecie się domyśleć, czy się wyspaliśmy na tych łóżeczkach.
Amritsar jest po Delhi odpoczynkiem, a świątynia tutejsza - spokojną enklawą. Pięknie położona na jeziorze, na którym "pływa" najświętsze miejsce. Wokół roznosi się sikhijski śpiew. A Sikhowie rozdają za darmo piekielnie ostre jedzenie.

Z ogólnych wrażeń - jestem szczęśliwa, że wszystko wygląda tak jak powinno - na ulicach pełno kobiet w strojach lokalnych - barwny tłum, turbany, saree, riksze, handel na ulicy. Jest gwarno i parno, ciekawe zapachy (do smrodu uryny na każdym kroku już zdążyliśmy się przyzwyczaić), smaki wyłącznie ostre. Już lubimy Indie, nawet Pita jest zadowolony. Ruch uliczny jest niesamowity. Nie ma czegoś takiego jak zasady ruchu. Tam gdzie jeszcze widać pasy ruchu są one zupełnie ignorowane. Można jeździć pod prąd, rowery i ciężarówki, motory i autoriksze, wszystko to przepycha się byle do przodu. Wszystkie samochody poobijane, ale wypadków nie widzieliśmy. Wykorzystuje się każdą wolną przestrzeń na drodze i wymija o centymetry. Uprzywilejowana na ulicy jest tylko krowa. Na nią nie trąbią (a trąbienie to sygnał jedyny na wszystko - wyprzedzanie, skręcanie, przekleństwo).
Potem może coś jeszcze dopiszemy, bo teraz dzieci szaleją.

Stwierdziliśmy, że dzieci nieco zmieniły nam priorytety. Jesteśmy szczęśliwi w podróży, gdy one są zadowolone. Fran nieco narzeka, że nudno, wiele rzeczy mu się nie podoba, więc robimy dla niego dzień przyjemności. Słodkości, dużo odpoczynku, przede wszystkim wolne tempo.

poniedziałek, 2 listopada 2009

Mała Lhasa

Ponieważ dziś znów nasz dzień jakoś tak nam się rozjechał, rozpłynął i zniknął na właściwie nie wiadomo czym (co zrzucamy na jet lag, bo na coś trzeba) może teraz opiszemy nieco jak wygląda nasza dzielniczka, czyli właśnie mała Lhasa. Ogólnie - wszystkie dzielniczki tutaj są ogrodzone murami i mają pilnowane bramy. Miedzy owymi dzielniczkami umiejscowiono autostrady. Nasze zamknięte osiedle charakteryzuje się tym, ze w każdym sklepiku, budzie z wodą, kafejce internetowej wisi portret Dalajlamy, ludzie stają tłumnie przy kanciapie z TV, gdzie puszczane są filmy z Dalajlamą, tuż za rogiem można dzwonić do Tybetu za 2 rupie bądź zakupić sobie szalik Free Tibet oraz zaopatrzyć się w tanie buty górskie, by po Tybecie wędrować. Jest czysto. Ludzie są skośni. Mnisi chodzą w podróbach Crocsów...
Właśnie Pita mi podpowiedział dlaczego nic dziś konkretnego nie zrobiliśmy - jest poniedziałek, a tu w ten dzień zamykają nawet place zabaw. Ku wielkiemu rozczarowaniu Franka. Pozostała mu jedynie zabawa piłką z miejscowymi dzieciakami. Odkryliśmy, ze Hindusi wpadają w szał zdjęciowy tylko gdy się zatrzymamy, a oni właśnie odpoczywają / spacerują z rodziną.
Przeżyliśmy dziś również pierwszą lekcję zakupową - nie brać po pierwszej cenie. Tzn znaliśmy tę zasadę, ale zszokowano nas ceną przebicia. Zakupiliśmy Frankowi motoriksze. Nie prawdziwa ofkors. Zabawkę. Pierwsza cena 550 Rupii. Cena pod Red Fort - 100Rs. Nasza cena - 80Rs. Fran jest zachwycony prezentem. "To piękny samochód. Lubię takie".
Dowiedzieliśmy się też jak kupować bilety kolejowe oraz, że nie należy jadać w zachodnich fast foodach. W MacDonaldzie - cola z lodem, w Pizza Hut - cena za mały posiłek - nie do przyjęcia. Można więc uznać ten dzień za szkoleniowy. Tak sobie będziemy tłumaczyć nasze leserstwo zwiedzaniowe. Oby tylko cały wyjazd nie wyszedł nam jako szkoleniowy. Ogólnie ciężko jest z tym wpisem. Róża demoluje internet cafe. Frankowi bardzo słabo ładował się film "Bracia Koala", więc też rozrabia ...

niedziela, 1 listopada 2009

Od miłości do nienawiści, od nienawiści do miłości

Żyjemy. Dolecieliśmy i mamy się dobrze. Niestety nasza indyjska przygoda nie zaczęła się najlepiej, bo zemsta pani Józi. Pani Józia karmi Franka w przedszkolu i podejrzewamy, ze nakarmiła go niezbyt dobrze. Przez cala drogę miał on hm... niestrawność, nie wdając się w większe szczegóły. Dziś jednak już dobrze się czuł. Dzięki temu wiemy, ze największą atrakcję stanowiły dla niego cieżarówy w stylu pakistańskim oraz wszelkiego rodzaju riksze. Pita nienawidzi Delhi. Istnieje niebezpieczeństwo, ze znienawidzi także całe Indie. Ja okazuję spokojne zainteresowanie.
Mieszkamy w dzielnicy uchodźców tybetańskich, wobec czego mamy dość czystą jak na tutejsze warunki dzielnicę, pokój również, a posiłki jadamy z buddyjskimi mnichami. Ogólnie miasto jest syfne. Bardzo. Nie powiem jednak, żeby poziom syfu mnie zszokował, bardziej szokują mnie obrazki nagich niemowlaków tarzających się po tych syfnych chodnikach i bosych dzieciaków po nich latających. Jeśli to przeżyją to na pewno jakaś ameba im nie będzie straszna.
Zdjęć dziś nie będzie, ale na pewno już znalazły się w internecie. Dziś okazaliśmy się być bardziej ciekawi niż Red Fort i bardziej sławni niż Szakruh Khan. Robiono nam zdjęcia z ukrycia i całkiem jawnie, grupowo i osobno, biorąc nasze dzieci na ręce, a nas obejmując dość czule. Znosiliśmy to dzielnie, bo chcemy być mili, ale jak długo wytrzymamy? Niedługo. Jedno jest pewne - kochają nas.
Dziś tyle dam radę, bo jeszcze cierpimy na lekki jet lag. A Fran już śpi na moich kolanach.

wtorek, 27 października 2009

Jak nie zgubić tego co najcenniejsze?

Wszyscy nas o to pytają.
A nie boicie się, że...
A co będzie jeśli...
Żeby wam tylko...
I tu następuje lista nieszczęść dotyczących dzieci bądź ich zdrowia.
Odpowiadając wszystkim - oczywiście, ze się boimy. Oczywiście, ze o tym myślimy i to najwięcej. Ale staramy się by był to niepokój twórczy, nie demotywujący, skłaniający raczej do działania niż jego zaniechania. Trzeba po prostu znać zagrożenia, bać się tego co realne, a nie wyobrażone i wiedzieć jak temu zapobiegać. Wątpliwości było mnóstwo, pół roku zastanawialiśmy się czy jechać do Indii. Odradzali wszyscy oprócz tych, co z dziećmi podróżują jak my albo bardziej.
Ale oto ku pokrzepieniu przerażonych oraz podreperowaniu naszego wizerunku jako rodziców i rozsądnych ludzi, napiszę co zrobiliśmy by zapobiec owym "jeśli". Może ktoś skorzysta z tych środków bezpieczeństwa w mniej ekstremalnych warunkach niż my.

JAK NIE ZGUBIĆ DZIECKA
1. Przewodnik "Z dzieckiem po świecie" podaje kilka ciekawych rad, z których skorzystaliśmy. Jedną z nich są jaskrawe ubranka. Choć Franek w pomarańczach wygląda jak martwy kurczak, to ten kolor i sąsiednie będą królowały w jego podróżnej garderobie (Róży nieco mniej, bo będzie zawsze blisko nas - w chuście i wózku).

2. Smycz. Niby kontrowersyjny widok, ale za to jak skuteczny sposób by utrzymać trzylatka blisko. Franek będzie podróżował z własnym plecaczkiem (zapinanym z przodu, więc trudnym do zdjęcia), do którego przyczepiliśmy zwykłą smycz dla psów.

3. Opaski na rękę z danymi dziecka i adresami. Nie mieliśmy za bardzo pomysłu skąd zdobyć coś co przypominałoby identyfikatory noworodków (prosimy o ewentualne sugestie), więc uszyję je z gumy i pociętych koszulek segregatorowych.

4. Lokalizatory. Doskonały sprzęt zakupiony w ostatnim momencie. Odbiornik w kształcie misia będą nosiły dzieciaki, my - piloty. Gdy dziecko znika z zasięgu wzroku można uruchomić odbiornik wydający bardzo wysokie dźwięki (sprawdziliśmy 50 decybeli to sporo). Zasięg 50m. Dodatkowo mamy z Franem umowę, ze gdy miś zaczyna wyć on staje w miejscu. Myślę, ze gadżet przyda nam się nie tylko w podróży. Supermarket, sklep z zabawkami, centrum handlowe. Kupiliśmy na Allegro jeśli ktoś zainteresowany :)

ZDROWIE

5. W Indiach jest malaria, nie da się ukryć. Jednak jak się wybierze odpowiednią porę roku (jak my), odpowiedni region (jak my) i dodatkowo zaopatrzy w leki antymalaryczne, moskitierę i środki przeciw komarom (jak my) ryzyko zarażenia jest znikome. Dla tak małych dzieci jak nasze jedynym wyjściem jest Malarone. Drogie, ale łagodne. Dzieciaki będą je dostawać tylko w konkretnym regionie, gdzie niebezpieczeństwo jest największe.

6. Higiena. Słowo i zjawisko obce Hindusom. A wiadomo - z brudu jest choroba. Na niektóre da się zaszczepić, na inne nie, dlatego środki odkażające, antybakteryjne to podstawa. Dzieciaki szczególnie będą przez nas pilnowane, zwłaszcza Róża, której zdarza się jeszcze zjeść coś z podłogi.

7. Szczepienia. Można przeżyć i bez. My przeżyliśmy naszą 6-tyg wyprawę do Ameryki Płd, zdecydowanie backpackerską, bez jakichkolwiek szczepień. Teraz jednak nie ryzykujemy i jesteśmy wszyscy zaszczepieni na to na co się da. Niestety. Róża jest poszkodowana - za mała na szczepienia przeciw durowi brzusznemu i tamtejszym meningokokom. Dlatego ona będzie w przeważającej części na jedzeniu polskim - słoiczki, kaszki. Dzieci powyżej 2-go roku życia można szczepić już na wszystko.

Oczywiście oprócz tych oswojonych zagrożeń istnieją jeszcze ameby i inne potwory, ale nie będę was straszyła.

Na koniec powiem tylko, że mam czyste sumienie. Zapobiegliśmy jak mogliśmy.

piątek, 23 października 2009

Palcem po mapie

To będzie nasz niesamowity wyjazd - powiedział Franek, pokazując na miejsce, gdzie będzie po raz pierwszy jeździł na wielbłądzie.

Nie tylko my nie możemy się doczekać!

niedziela, 4 października 2009

mały podróżnik

Na stronie malypodroznik.pl pojawiła się nasza relacja z wyjazdu do Meksyku. Polecamy! Trzeba wejść w zakładkę "przyjaciele". Korzystając z okazji zachęcamy do przejrzenia tego portalu. Szczególnie tym, którzy boją się podróżować z dzieciakami. No i naszej rodzinie, która nadal do końca nie zaakceptowała, że my tak podróżujemy :)

A tak poza tym to u nas przygotowania do Indii w pełni. Już zaczynamy się bać, bo to za niecałe 4 tygodnie.

poniedziałek, 14 września 2009

IKEA

Co może mi osłodzić pobyt w IKEI? Na pewno szwedzkie klopsiki, ale czy coś jeszcze?

Na wiosnę tego roku musiałem wymyślić spacer po osadzie fabrycznej w Markach (osiedle domków, resztki fabryki i parku, oraz pałacyku fabrykantów), co w pewien sposób zrównoważyło mi przesuwanie się w tłumie gapiących się na lampy i szafy ludzi ... Tym razem wpadł mi do głowy również nie najgorszy pomysł (Juście i Frankowi też się podobało, choć Róża nie wyraziła swej opinii). Otóż po drodze do Janek znajdują się stawy Raszyńskie. Kiedyś udało mi się dostrzec tam wieżę do obserwacji ptaków i tak po nitce do kłębka trafiłem na informację, że jest tam ścieżka edukacyjna po terenie rezerwatu.

Cóż można o niej napisać? Pusto, dziko, dzikie kaczki, puste puszki. Barokowy pałac w Falentach z czterema wieżami, lśniąco biały, zdecydowanie wyremontowany, przysłonięty dębami leży na skraju krainy opanowanej przez trzciny, ryby i ptaki. Wysokie drzewa tłumią hałas z pobliskiej trasy na Katowice/Kraków, którą widać tylko z jednej (z trzech) wież przeznaczonych dla ornitologów. Groble - wśród kilkunastu stawów rybnych o zróżnicowanej wielkości - szerokie, widokowe, a wśród nich ta najsławniejsza, gdzie książę Pepi prowadził żołnierzy do boju na bagnety.

Mam nadzieję, że do czasu następnej wizyty w IKEI, wymyślę kolejną wycieczkę w pobliżu tego składowiska proletariackiego designu ...

piątek, 28 sierpnia 2009

Ostatnia migawka

Wakacje nieuchronnie się kończą. I pierwszy raz w życiu naszej rodziny 1 września będzie przełomem - jako dzień, kiedy Franko przekroczy progi przedszkola. Warto więc pożegnać wakacje, opisując pokrótce miejsca, które zobaczyliśmy jeszcze, oddaliwszy się od kaszubskiego domku nad jeziorem.

A więc "zaliczyliśmy" kolejny w tym roku park narodowy - PN Bory Tucholskie. I chyba na tym jednym spacerze nie poprzestaniemy, gdyż mimo (a może właśnie dzięki) zagubienia, deszczu, jęków Frania, że chce do domu, udało nam się znaleźć kawałek lasu - BORU jak z braci Grimm. Mech, krwawe pnie sosen i ciemnozielone korony, a między nimi ukryte leśne jeziorka. W dodatku towarzystwo Anity i Marcina dodało tej wycieczce posmak nowości (dawnośmy nie wyjeżdżali z nikim spoza naszej czwórki).

Powrotna droga również przebiegła pod znakiem zagubienia, pomyliliśmy drogę koło Torunia i zamiast prawym brzegiem Wisły, pojechaliśmy lewym wzdłuż Zalewu Włocławskiego i całkiem przyjemnie prezentowały się wzgórza po drugiej stronie. Ale zanim się pogubiliśmy Franek stwierdził, że kolejny zamek go nie interesuje (może jeszcze nie do końca odróżnia średniowieczne kościoły i od zamków ???) i że chce jechać prosto do domu. A jeszcze wcześniej przed zjedzeniem pizzy podziwialiśmy chyba trochę niedocenione miasto Chełmno - bardziej kameralne niż pobliski Toruń, bez tych tłumów, gołębi, kwiaciarek. Za to z super widokiem z wieży kolegiaty, murami miejskimi wokół i bieluchnym renesansowym ratuszem pośrodku rynku.